Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 10

Sezonowa miłość
X

Оглавление

Noc.

Oparta o poduszki, przy świetle jednej świecy, przysłonionej zielonym abażurkiem, leży Tuśka, okryta kołdrą, kocem, peleryną, serdakiem, kołnierzem futrzanym i jedwabną halką. Taka sama ilość odzieży jest nagromadzona na kołdrze Pity. Przejmujące zimno przeszywa ciało Tuśki. Mała śpi, znacząc się jasną plamą anemicznej twarzy w zagłębieniu poduszek.

Tuśka trzyma w zziębłej ręce książkę Mirbeau, ale nie czyta zajmujących dziejów plotkarki przedpokojowej.

Niezadowolona z siebie, ze swego postępku względem dziecka, którego nieufność i żal odczuwa mimo uśpienia, w jakim jest pogrążone, Tuśka nie może zasnąć i czuje, że krew jej bije do głowy i hukiem uszy wypełnia.

Długo w noc nigdy nie czuwała, mając na uwadze od dzieciństwa nabrane przeświadczenie, iż dla kobiety bardzo zgubną rzeczą jest oddawać się nocnym rozmyślaniom, bo te nic dobrego z sobą nie przynoszą.

Zresztą tam, na Wareckiej, gdy się położy, zasypia prawie bez zwłoki i już jak przez sen słyszy, jak mąż nakręca zegarek, wyjmuje z kieszeni drobne pieniądze, scyzoryk, ołówek i składa je na marmurze szafki. On zwykle gasi świecę, a kiedy – ona nie wie, tak jest senna i znużona. Lecz tu, w Zakopanem, gdzie wszystko jakoś dzieje się inaczej i przewrotnie, Tuśka w żaden sposób zasnąć nie może. Zdarzenia dnia nabierają nadzwyczajnej plastyczności i cisną się ku niej z taką siłą, że ją dręczą i niepokoją. Nieprzyjemnie jej także, że lekarz powiedział przy Picie, iż ona, Tuśka, jest zupełnie zdrowa i płuca jej nie są zaatakowane. W Warszawie, pragnąc koniecznie wyjechać, forsowała nutę swej choroby i mąż silnie był przejęty owym „zajęciem szczytów”, które wymagało natychmiastowej opieki. Obecnie legenda upadała i ona sama nie miała nawet wytłumaczenia przed sobą za ten wydatek zakopiańskiej wyprawy, który spadał na jej barki.

Przypominała sobie mozolne zbieranie tych pieniędzy, które obecnie płynęły jak woda na drobiazgi i życie pełne niewygód, chłodu i pustki.

– Bo smutno tu i pusto – myślała – prawie jak na Wareckiej… Trzeba porobić jakie znajomości. Może ta pani z trzema panienkami…

Mimo woli myśl jej zwróciła się do wczorajszego wieczoru, do werandy cukierni, do tego knajpowego życia, które jednak miało swój urok i wdzięk.

I nagle, zupełnie bez żadnej przyczyny, zaczęła silnie i mimo woli myśleć o tym, że ona właściwie przeszła przez życie, nie wiedząc nawet, co to jest właściwie miłość.

I zdawało się jej, że ma przed sobą całe krzaki gencjan błękitnych, które nagle zasłaniają jej rachunki, pieniądze, męża, figury z ulicy Wareckiej, siostry Barrison w góralsko-bułgarskich myckach, słowem, wszystko to drobne, małe, napotkane przez dzień czy to myślą, czy wzrokiem.

– Rzeczywiście – nie kochałam nigdy…

Przymknęła oczy.

Gencjany błękitniały coraz silniej, a za nimi jak tło zaczęły wznosić się góry sine, fioletowe, pokrajane pasami kosodrzewiny, leciuchno porysowane srebrem śniegu. Takie góry rozmarzone, rozbłękitnione, ledwo majaczące, nie przedstawiały się jej nigdy. Było to coś z feerii, z zaczarowanej krainy, gdzie pełno było piękna i widm niezrozumiałych.

Tuśka nie otwierała oczu, aby nie spłoszyć tych widm dziwnych, a tak uroczych. Na jej ustach wykwitł uśmiech.

– To widma… – myślała. – Góry nigdy nie są tak piękne…

Zdawało się jej równocześnie, że jest bardzo młoda i bardzo świeżo odczuwa wrażenia życiowe.

To wszystko, co było do tej chwili jej egzystencją, znikało, rozpraszało się we mgłę. Tak materialna, jak duchowa strona jej teraźniejszości nie miała żadnego znaczenia. Oczekiwała czegoś, spodziewała się, że rozłoni się las gencjan błękitnych, że stanie się coś nadzwyczajnego, a ona…

– Szaleństwo!

Tuśka porwała się i usiadła na łóżku.

Skąd takie myśli?

Nie wywołują ich przedpokojowe zwierzenia subretki Mirbeau, rezonującej o polityce Francji z wprawą skończonego dyplomaty. Czyżby one były wewnątrz niej – żyjące, istniejące pełnią sił, i teraz wydobywały się pełne niepokoju i pragnień nieokreślonych?

Wszak to życie, jakie do tej chwili pędziła, wystarczało jej pod względem duchowym i w sferze uczuć. Jedyną jej troską była walka pieniężna, choć mąż, jak maszyna, składał co miesiąc swą pensję w jej ręce. Lecz to pragnienie nowych sukienek, boa, przyjęcia pani Iksickiej, podania kwiczołów, aby olśnić, dalej pieniędzy na lekcje fortepianowego brzdąkania Pity, tysiące „niców”, z których się tworzyły bolesne kłopoty, oto były jedyne punkty, z którymi Tuśka nie mogła się nigdy pogodzić w swej egzystencji.

Tamte inne przyjęła, a nawet sama ułożyła spokojnie drugą warstwę swego życia nie z rezygnacją i zamiłowaniem do spokojnego, rozumnego godzenia się z brakiem nadzwyczajności życiowych, lecz dlatego że nie odczuwała potrzeby pożądania jakichś wybitnych faktów, mogących sprawdzić, czy są w niej skrzydła konieczne dla wzbicia się ponad poziom przyjętego szablonu.

Z założonymi rękami patrzyła, jak mijały dnie, nie czyniąc nic, aby jeden z nich rozkwitł piękniejszym promieniem i był tym, do którego mimo woli zwraca się myśl w chwili zwątpienia lub obrachunku życiowego.

Żyła tak od dziecka w tej atmosferze, której duszności nie czuła wcale. Pościel jej łóżka była prosta, prawie hotelowa, bez fantazji, bez delikatności koronek, bo „tego nikt nie widział”.

Tak samo działo się z jej duchową stroną. Była bez fantazji, bez delikatności pragnień, migocących brylantami i woniejących świeżością rozbudzonych świtem róż.

Bo… tego nikt nie widzi…



I znów rozbłękitniały dokoła łóżka Tuśki gencjany.

Uparta wizja, uparte zielska, uparte góry. Przyzywa na pomoc fikusy i palmy z ulicy Wareckiej. Myśli o nich, czy aby stróż je wynosi na dziedziniec, czy obmywa liście, czy mąż je okadza dymem tytuniowym. To są przynajmniej kwiaty… Trwają, zielenią się, rosną…

Ale takie gencjany! – łodygi. Cóż stąd, że się mienią jak ametysty i że od nich wieje jakąś świeżą swobodą, chłodem pełnym zaczarowanych ustroni, gdzie mech jest szmaragdowy, a srebro zimnej wody opływa głazy wyszlifowane jak marmury świątyń cichych i zapomnianych – cóż stąd?… Fikusy są praktyczniejsze – i trwają… trwają…

Nie może jednak oprzeć się wrażeniu tej świeżości i nagle robi się jej żal tych gencjan, które tam więdną na gościńcu, dotknąwszy z lekka ślicznej postaci Pity.

Przypomina sobie, jak mimo gniewu została olśniona wizją tego smukłego, jasnowłosego dziewczęcia, na które, jak ptaki błękitne, jak strzały ukwiecone szafirem, leciały zewsząd gencjany, tworząc dokoła niej poświatę najcudniejszych promieni kwietnych.

I te włosy złote, na które padły szafirowe kwiaty, i te rączki wyciągnięte…

To było jasne, to było piękne…

Tuśce nagle zrobiło się żal Pity. Pomyślała, że dziecko poszło spać bardzo smutne i pełne żalu. Przyszło wprawdzie grzecznie powiedzieć jej „dobranoc”, ale oczy więcej niż kiedykolwiek unikały wzroku matki.

– Skryta jest… – osądziła ją Tuśka – doktor miał rację.

Nie zastanowiła się jednak, że nie uczyniła nic, aby tę skrytość córki zwalczać, przeciwnie, rozwijała ją systematycznie jako wynik dobrego ułożenia i wychowania.

– Zresztą… może to jest dowód jej charakteru…

Tym chciała przerwać wizyjne błękity gencjan i jakiś dziwny, cichutki jakby dźwięk strun, który teraz się z tych wizji ku niej przekradał.

Zgasiła świecę.

W ciemności wizje błękitnych kwiatów nie tylko nie znikły, lecz przeciwnie, spotężniały i nabrały wyrazistości.

Tylko teraz od gór płynął wiatr i kołysał lasem gencjan, a one dźwięczały coraz milej, coraz głośniej…

– Skądże to znowu? – starała się myśleć Tuśka.

Ni to dzwoneczki, ni to dźwięk harfy skrzydłem ptaka trącanej… coś pośredniego pędzi ku niej szybko i staje się coraz głośniejsze.

Nagle dźwięk ten staje się jeszcze głośniejszy i urywa się w pół tonu.

Słychać skrzyp drzwi, jakieś kroki… ktoś otwiera drzwi na rozcież, brzęk łańcuszków…

Tuśka odczuwa w półśnie, że to wraca do domu sąsiad-aktor, i porywa się przerażona.

Zdaje się jej, że drzwi nie zamknięte od jej pokoju, okna nie zasłonione.

Chce zapalić świece, to znów wyrzeka się tej myśli, bo niebezpieczniej jest dawać do poznania, że się nie śpi. Bóg wie, co takiemu człowiekowi może przyjść do głowy.

Lecz aktorowi nic jakoś nie przychodzi do głowy. Umieścił swój rower, zamknął drzwi wejściowe, zaryglował i grzecznie, cicho, prawie na palcach przechodzi mimo drzwi Tuśki.

Przy drzwiach jednak zatrzymuje się.

Jest to jedna sekunda, lecz Tuśce wydaje się wiekiem. Zaparła oddech, sama nie wie, co się z nią dzieje. On widocznie słuchał, czy te panie śpią, bo jeszcze ciszej i delikatniej oddalił się do swego pokoju.

Tuśka położyła się i usiłowała zasnąć. Byłaby wolała stanowczo, ażeby aktor powrócił do domu hałaśliwie, z łoskotem, hałasem, ażeby prowokacyjnie gwizdał pod jej drzwiami, ażeby znów posłyszała:

Pod Ulm, pod Kulm, pod Austerlitz…


Mogłaby przynajmniej zasypiać ze złością i gniewem na tego zuchwalca.

Tymczasem jego delikatność, potem to dziwne, ciche, milczące zatrzymanie się pod drzwiami każą jej myśleć o nim, ale w inny, jakiś lepszy, łagodniejszy sposób.

A potem ten gest rozrzucenia gencjan i wizja Pity, wyciągającej w promieniach zachodzącego słońca rączki do ukwieconych szafirem ptaków, lecących ku niej lotem strzał…

I te wizje gór ledwo zaznaczonych.

I ten sygnał rowerowy, który zdawał się dźwiękiem harfy i płynął od lasu gencjan, bijących przed nią pokłony…

I ta świeżość rozmodlonych nad brzegami strumieni ruchów.

I ta młodość nagła rozmodlonej u krynicy swobody jej duszy…

Bo choć nikt nie widzi…

Tuśka zaczyna rozsnuwać pajęcze nici tkane brylantami, od których biją blaski.

Tak… tak…

Sezonowa miłość

Подняться наверх