Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 11

Sezonowa miłość
XI

Оглавление

Nazajutrz jednak rankiem o godzinie siódmej odezwał się straszny ryk lwa.

Natychmiast odpowiedział mu drugi ryk, dalej pomrukiwanie jakieś tajemnicze, następnie szczeknęła hiena i znów ryk króla puszczy zatrząsł zakopiańską chałupą.

Tuśka szarpnęła się na łóżku i cała aż drżeć zaczęła. Gniew w niej wezbrał nie tylko za to mocniejsze przebudzenie, ale i za to delikatne i ciche dobranoc milczące, które zmusiło ją zasypiać z uczuciem łagodniejszym i z bezustanną wśród gencjan błądzącą myślą.

Właśnie gaździna wnosiła samowar, mleko i bułki. Ustawiła to wszystko „piknie” i zabierała się do zaparzania herbaty. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że panie z miasta lubią „se przelegnąć w pościeli i śniadanie podchliptywać, kielo tylko ślepie rozewrą”.

Tuśka postanowiła nie wdawać się więcej w parlamentacje z gaździną, lecz uderzyć od razu w wielki dzwon.

– Gdzie tu Klimatyka? – zapytała, zrywając się z łóżka i naciągając pośpiesznie pończochy.

– A w mieście…

– Dobrze, pójdę i dam znać, co się tu wyprawia. Niech porządek zrobią.

Obidowska odstąpiła od stołu i założyła z determinacją ręce.

– Ano… niech idą – w Klimatyce im powiedzą, co po ostatnim gościu smrodzili tu nikiej powietrze morowe bez cały dzień. Chocia i zmarł nieborak, ale przeciek odrobili dezenfekcję całą.

Ufna w spełnienie higienicznych przepisów, była dumna i harda.

– Ja nie o dezynfekcję – rzuciła gorączkowo Tuśka – tylko zarząd musi kazać temu wariatowi być cicho albo się precz wynosić.

Gaździna pokręciła głową.

– Co to, to jus nic z tego nie będom mieli – odparła. – Gościom wolno piknie śpiwać, porykiwać w izbie, robić, co fcom, a Klimatyce nic do tego. Jak chcom, niech se tez porykują rano, ten pan nie póńdzie na skargę. Hej!

Rzekłszy to wyszła.

Tuśka ubierała się gorączkowo przed lustrem i w ten sposób wyładowywała swą złość. Czuła, że gaździna ma słuszność i że w Klimatyce nikt jej racji nie przyzna, musiała jednak być konsekwentną i iść do owej Klimatyki.

Pita powoli podniosła się z łóżka. Przez chwilę, gdy rozlegały się owe dzikie porykiwania, oczy jej zabłysły, uśmiech przewinął się przez usta.

Pochwyciła to Tuśka i w zdenerwowaniu upatrzyła, iż córka cieszy się z widocznej zemsty aktora za odesłanie bombonierki. Sucho i rozkazująco zwróciła się ku dziecku.

– Wstawaj – rzekła. – Słyszałaś, co doktor wczoraj mówił: jesteś chora i masz chodzić po słońcu, biegać i być wesoła. Proszę się zastosować do tego, co doktor kazał!

Pita spochmurniała jeszcze więcej. Zacięła usta i z wielką umiejętnością, wrodzoną kobietom, zabarwiła wzrok swój bezbrzeżną melancholią.

Widoczne było, iż postanowiła wyzyskać sytuację i stać się coraz „smutniejszą”, coraz więcej chorą, skoro w owej powadze i zniechęceniu do życia tkwił zarodek jakiejś choroby. Z przedziwnym sprytem, właściwym każdej kobiecie, nawet najmłodszej, odczuła, że może stać się ważną osobą i grać na strunie choroby pierwsze skrzypce.

Z miną znudzoną, jak Chrystian duński mówiący do dworzan: „I jutro jeszcze dzień…”, sięgnęła po swoje haftowane spódniczki i zaczęła je nakładać z niedbałością i smutkiem.

Odczuć w niej już było można doskonały gnębiący materiał, jakim jest kobieta półchora i sprytnie wyzyskująca sytuację.

Tuśka od razu zrozumiała grę córki i zmiarkowała, że ta mała odbiera jej teraz przywilej tronowania w domu na podstawie „niebezpiecznej choroby, której zaród w piersiach nosi”. Czesała się i stroiła dalej, lecz gniew ją ogarniał coraz większy na Zakopane i na wszystko, co ją w nim spotyka.

Dowiedziała się, że jest zdrowa, i słońce świeciło, i smreki pachniały, gencjany rozbłękitniały jej sny…

Było się czego gryźć i martwić.

Gdy była gotowa, szykowna w swej dość prostej, lecz z warszawskim sznittem[12] skrojonej sukni, w kapeluszu przypominającym słomiankę, przypadkowo włożoną na głowę, stanęła niezdecydowana.

Należało iść na ową skargę, ale dokąd i do kogo?

Na dziedzińcu rozlegały się wesołe głosy. Jakby ją ktoś pociągnął na lince, podeszła do okna pod pozorem poprawienia firanki.

I tak długą chwilę przy tym oknie została.



Dużo belek, całe stosy, a wszystko w słońcu jak wyzłocona słoma.

I trawa, na którą powalono te belki, zda się mieć te złotozielone błyski, jakie mają na ciałkach chrząszczyki majowe. Morze trocin jak piasku złotego rozsypanych dokoła.

A z tego morza, z tej złocistości, na którą nawet cień smreków nie pada, bo rosną w oddali, wyrasta powoli szkielet nowej chałupy, którą Józek Obidowski przy pomocy innych Obidowskich na łupienie gości, a na chwałę Panu Bogu dźwiga.

Jest ich kilka, a więc Jędrek Kalpus Obidowski i Maciek Bretnol Obidowski, i kilku innych Obidowskich, dwóch z porządnymi wolami, dwóch dla odróżnienia bez wola.

Wszystko to białe, wyszyte, z twarzami „z głupia frant”, z fajkami przyległymi do ust siedzi okrakiem na belkach, dłubie, przymierza, składa jak pudełko tę chatę, która rośnie, jak słonecznik do słońca, tak ona do gór zwrócona.

Każdy bowiem gość czuje się w obowiązku siadać rano do kawy z Giewontem przed nosem. Giewont jest wieżą Eiffel zakopiańską. Ze wszystkich stron go widać, a już z werandy obowiązkowo.

– Piknie se pozierać będziecie na Giewont – mówi góral wynajmując chałupę.

I gość co rano, co wieczór zakreśli w myśli legendowe kontury śpiącego rycerza. Zabawka to niewinna, a wznosząca „w dziedzinę poezji” urzędnicze, stężałe serca. „Coś się roi, coś się marzy, chrzęsty zbroi, okrzyk wraży. Taka chwila, choćby chwila!”. Takie króciuchne złudzenie, zwłaszcza że na karku tkwi silnie codzienna obroża twardych obowiązków!

Wzbudza ją i niesie Giewont widmowy, liliowy, rozpływający się we mgle, to znów jak z szafiru jednego przez olbrzymów wykuty.

Biedne, czerwone od pisania oczy śledzą zmiany barw, serce jakoś pełne melancholii, kawa stygnie, ręka z rogalikiem opadła.

Filister na tej drogo wynajętej werandzie coś czuje – co? – sformułować nie umie, ale mu to widmo liliowe zaszywa się w serce. Uśmiecha się zwiędłymi usty, które tak pysznie kąpie codziennie w pilznerze, i mówi potrząsając głową:

– No… no… a to, panie!…

Taką werandę, dla wzruszeń stosowną, stawiają właśnie Obidowscy, Kalpusie, Bretnole, siedząc okrakiem na belkach. Zdobią je w rozmaite nacięcia, bo to „państwo lubią”. Każde nacięcie to podskoczenie w cenie wynajmu chałupy. A zręcznie migają te białe postacie, zsuwają się po belkach, nikną i zjawiają się sprężystymi skoki, jakby po wirchach ich nóżki nosiły. Małe mają siekierki w rękach, nie robią hałasu, nie ranią bezpotrzebnie drzewa. Rzec by można, że miłośnie obchodzą się z tymi złotymi belkami. Tak je przenoszą przez ustawione już szubienice drzwi, że nawet nie potrącą, jakby dziecko małe z kołyską nieśli. I jest w nich coś przy tej robocie z koboldów, z białych duchów i z posiwiałych nagle małp.

Hyc – hyc… już z fajki wysoko, wysoko popiół się sypie. Wyszywane suto porcięta tylko migną.

Hyc, hyc… już gdzie indziej toporek dłubie leluję i szereg gwiazdek niby płatków ze śniegu, nagle w złoto przemienionych.

Koło kupy serdaków zrzuconych na ziemię Tuśka dostrzega rosłą postać aktora, odzianego w inny cyklistowski strój, jakiś bardzo jasny i bardzo nowy.

Pończochy czarne, dobrze wyciągnięte, odcinają się od tej jasności. Trzyma w ręku toporek, pochylił się nad leżącą belką i obcina ją dość zręcznie.

Z góry przypatrują mu się z flegmą górale.

On, porając się z toporkiem, śpiewa:

…i nie dbam o czerwony nos,

i nie dbam, że wciąż tyję.

Lecz chwytam dzbanek w ręce me

I piję! piję! piję!…


Pijacka piosenka, śpiewana chórem po restauracjach, jak dysonans rozbrzmiewa w zapachu smreków i złocie słońca. On to czuje, lecz z chęcią już weń wrośniętą zbierania oklasków zwraca się do górali:

– Pięknie śpiewam? co?

Milczenie.

Górale nie są skorzy do pochwał.

Aktor czuje się podrażniony.

– Czekajcie, zaśpiewam wam coś góralskiego.

Prostuje się i zaczyna zawodząc:

Tuduraj, tuduraj,

Kiedy grule w dole;

Jak gruli nie stanie,

Tuduraj ustanie…


Józef Obidowski, dziś jakiś chmurny i zły, patrzy na gościa w dziwny sposób.

Nic nie zdoła oddać tej mieszaniny ironii i respektu – ironii dla istoty z miasta, więc dla niego, górskiego, istoty niższej, i respektu dla źródła dochodu „papirków”, które tak miło zgarniać, a za nie chałupy nowe budować. Politycznie jednak czuje, że musi wreszcie wydusić jakąś pochwałę.

– No, piknie – odpowiada wreszcie, nie wyjmując z ust fajki – ale głos u was maleńki i nie giełcy wcale!

Aktor roześmiał się wesoło.

– Głupiś! – wyrzekł – u mnie głosu starczy na całe wasze Tatry, ale nie chcę budzić tej pani, co się ciągle na mnie gniewa.

Lecz Józek uważał to tylko za wymówkę.

– Może.

Ci, siedzący tam na belkach, jęli się także z lekka uśmiechać.

Dostrzegł to aktor i porwała go zakulisowa złość.

– Poczekajcie… ja wam zatańczę zbójnickiego, niech tak który zatańczy.

W mgnieniu oka rzucił kurtkę na stos serdaków i w koszuli z surowego jedwabiu, ściśnięty pasem czarnym jedwabnym w białe kropki, zaczął na posadzce z trocin tańczyć zapamiętale, przyśpiewując klasycznie.

W murowanej piwnicy

Tańcowali zbójnicy!…


Tańczył doskonale, ciął drobniuchno na miejscu, podskakiwał, wreszcie zaczął wirowato zataczać koła. Było w nim rozzuchwalenie wielkie, ogromna siła młodości, potrzeba ruchu i temperament szalony. W złotym świetle ze złotego jeziorka trocin migał jak zjawisko.

Górale przypatrywali mu się ciekawie z minami znawców.

– Is, is… – mówili jeden do drugiego.

Tuśka doznała dziwnego wrażenia.

Pierwszy raz widziała, żeby człowiek cywilizowany oddawał się z taką rozkoszą pląsom tanecznym.

Obtańcowywanie panien i pań w karnawale odbywa się zwykle ze strony mężczyzn z tak karawaniarskimi minami, że jedynie przerwa kolacji może to usposobienie grobowe rozpędzić. Przeto i damy, prowadzone jak na ścięcie, taki sam nastrój przybierają.

W takim wypadku taniec jest koniecznym dreptaniem albo szastaniem nóg w takt cyrkowej muzyki.

I nie ma nic śmieszniejszego jak twarze o wyrazie mędrców, przeznaczonych na wypicie cykuty, i nogi w lakierkach podrygujące pas aszantów udających się na wojnę.

Sprawia to wrażenie masek puszczonych w taniec korowodu, trupów zgalwanizowanych i rzuconych bezlitośnie w bezcelowym, tragiczno-komicznym rozpędzie.

Tuśce, opartej o ramę okna, przychodzą te myśli, gdy widzi tak aktora tańczącego naprzeciw niej „zbójnickiego” z dzikim jakimś zapałem i kultem dla tańca.

Sama doznaje jakiegoś podniecenia nerwowego i prąd młodości przebiega jej żyły. Nie tańczyła nigdy sama dla siebie, nie wie, co to jest wyładowywanie siły w impetycznym ruchu. Lecz zaczyna to odczuwać i dech w piersi wstrzymuje. Mężczyzna ten wiruje w przestrzeni, jakby smagał ją skrzydłami niewidzialnymi, które go unoszą w tym wirze. Kręci się teraz z coraz szaleńczą szybkością. Migają czarne pończochy jak dwa węże. Rękoma bije się po głowie i udach. Słychać plaskanie, jak by kto bił kijanką w wodę. Górale siedzą nieruchomi. Spoważnieli. Czują, że ten gość tańczy poważnie i po ichniemu.

– Is, is… – mruczą tylko, zaciskając fajki w zębach, że aż trzeszczą. Jeszcze chwila, a widać, jak Maciek Bretnol Obidowski zeskoczy z belki i dreptać a plaskać zacznie, lecz aktor nagle zatrzymuje się jakby wbity w ziemię.

Tuśce zdaje się, że uczynił to dlatego, iż ją dostrzegł, nie jest jednak pewna.

Jest z tego rada, ale zarazem widzi, iż aktor zuchwale wpatrzył się w jej twarz, jakby chciał wyczytać, jakie odniosła wrażenie. Ogarnia ją wstyd i zmieszanie. Za nic w świecie nie chce, aby przypuścił, że ją ten taniec nie tylko zajął, ale przejął dziwnym, nieznanym zmieszaniem. Przybiera, o ile może, minę obojętną. Nie ustępuje jednak z okna. Nie chce, aby przypuścił, że go się boi i że przed nim ucieka.

On zwraca się ku góralom.

– A co? umiem tańcować?… – pyta.

– No… majom w tańcu maturę – wydusza wreszcie jakby niechętnie Maciek.

A Józek Obidowski wciąż pali fajkę i ma coraz więcej ironii na swej ślicznej twarzy.

– Żeby byli sietniakowaty, toby tak nie tańcowali… – dorzucił Kalpuś.

I zabrali się dłubać siekierkami całe szeregi gwiazd w belkach złocistych na chwałę Bogu i ludziom, zacietrzewionym w zakopiańskim stylu, a na zgubę gościowych kieszeni.

Aktor usiadł na belce i swą świeżo ogoloną, trochę zmęczoną, a przecież pełną młodości twarz poddał pod promienie słońca.

Wyjął port-cigare srebrne, klasyczne, prawdopodobnie z napisem „Od wielbicieli”, z eleganckim, emaliowanym monogramem na rożku, i zapalił papierosa.

Wszystko, co stanowiło jego własność, było eleganckie i zgrabne. Pudełko do zapałek srebrne, ozdobione niewielkim kaboszonem szafirowym. Taki sam kaboszon, nieduży, lecz ciemny i piękny, ciemniał na małym palcu jego ręki. To był jedyny pierścionek, jaki ten człowiek nosił.

Tuśka niby patrzy na górali dłubiących gwiazdy, a widzi te wszystkie szczegóły, bo dzień jest tak przejrzysty, że każdy najdrobniejszy przedmiot dochodzi do okna z czystością niezwykłą. Równocześnie Tuśka z właściwością kobiet ogarnia i siebie dokładną uwagą i myśli, czy dobrze wygląda i czy puder nie starł się jej z twarzy.

Aktor patrzy na nią wprost, bez owych wybiegów kobiecych, patrzy swymi ślicznymi oczyma o długich, ciemnych rzęsach. Jest teraz jakby melancholijny i zadumany. Nie wiadomo jednak, czy jest to zmienność kameleonowa jego natury, czy udanie. Tuśka zaczyna czuć się jednak więcej zaniepokojoną tą jego melancholią niż poprzednio napadami żywiołowych popędów. Stoi jednak przy oknie jak przymurowana i nie może zebrać się na śmiałość, aby od niego odejść.

On to dostrzegł i nagle, jakby dopiero w tej chwili ją zobaczył – wstaje i kłania się nadzwyczaj grzecznie.

Ona pomimo woli pochyla głowę i oblewa ją rumieniec złości za to, że oddała mu ukłon.

Stało się to bez jej wiedzy, całe szczęście, że skłoniła głowę leciuchno, prawie nic – ot, tak prawie, że mógł nie zauważyć tego.

Istotnie, aktor mógł przypuszczać, że Tuśka mu na ukłon nie odpowiedziała, bo jakaś parobkowata zuchwałość przebiła się w wyrazie jego twarzy. Cynicznie skrzywił usta, stał się prawie brzydki. Usiadł na belce okrakiem i podniósł twarz ku pracującym w milczeniu góralom.

– Hej… gazdowie!… – zawołał głośno z rubasznym śmiechem – a któraż też dziewka najładniejsza w tym sezonie?

Obidowscy zaśmieli się i Antek coś tam odpowiedział, ale Tuśka nie dosłyszała. Fala krwi uderzyła jej do głowy. Widocznie ten „komediant” chce wojny, bo teraz obraża ją takimi słowy!

Cofnęła się od okna, zapuszczając firankę. Posłyszała jeszcze jego śmiech i zaraz potem prześlicznie przez zęby gwizdaną polkę.

Cofnąwszy się do pokoju, Tuśka czuła się tak zirytowana, że bezwiednie skierowała się do pustego pokoju, z którego okna wychodziły na gościniec.

Zaczęła chodzić wzdłuż i wszerz i czuła, że krew falą bije jej do głowy. Ten człowiek obraził w niej godność kobiecą! – ośmielił się…

Właściwie, cóż się ośmielił?

Zapytał się, „która z dziewcząt najpiękniejsza”? W tym nie ma żadnej obrazy. Uczynił to z ciekawości artystycznej…

Tak! – ale – to!

To coś nieuchwytnego, co smagało ją jak szpicrutą, to coś pewnego siebie, zuchwalczo wiedzącego, że nic się oprzeć nie jest w stanie jego woli, jego żądzy, jego chęci.

A potem mściwość ordynarna, jakaś ulicznikowska.

Stanęła przy oknie i patrzała na gościniec, po którym już snuły się grupy gości odzianych jasno, po turystowsku. Kobiety miały rozpięte jasne parasolki, mężczyźni białe, lekkie, filcowe kapelusze. Wszyscy zdawali się nie iść, lecz biec, weseli czegoś, radzi, podnieceni.

Oddzielona szerokością gościńca od chaty Obidowskiej, stoi ładna duża willa z ułożonym na frontonie napisem:

„Lewkonia”

Jest to jedna z seryj „bezpretensjonalnych” imion nadawanych mniej lub więcej udatnym pudełkom, w których gnieżdżą się w dziwnej harmonii bakcyle i istoty żądne słońca, Giewontu i oddalenia mglistej niańki o długich kościstych rękach, o fosforem płonących oczodołach, o rozwiewnych, wilgotnych szatach. Lewkonia, Niezabudka, Chryzantema, Rozkoszna, Szczebiotka… a dalej literatura triologiczna, więc wszytkie Borzobohate i Kurcewiczówny!

Przytulne miana, łase i wdzięczące się w słońcu, w kępie smreków, a każda z werandą na paradę obwieszoną japońską latarnią z barometrem, który zostawił „ten pan, co to słabował tutok i wywieźli go dzie indzi”.

I w „Lewkonii” jest weranda duża, nawet bardzo duża. Powyjmowali z niej okna. Odsłoniona jest cała. Tylko z jednej strony deski bronią od wichru i słońca.

Na werandzie stół, ceratą klasyczną przykryty, ceratą, drogą oszczędnym gospodyniom. Biała jest i imituje do złudzenia obrus. I dużo przedmiotów dalej imituje w tej willi do złudzenia rozmaite piękne rzeczy. Szkło stojącego na środku stołu wazonu imituje weneckie kryształy, w mietlicę wetknięte purpurowe maki są z perkalu farbowanego, a imitują świeżość rozkwitłych w zbożu maków, welwet ciemnozielony na sukni kobiety, leżącej na bujającym się krześle, imituje aksamit, a sama kobieta, pani radczyni Warchlakowska, imituje damę dobrze wychowaną, inteligentną, oczytaną, wzorową żonę, matkę i piękną kobietę.

Leży do słońca, wyniosła i wspaniała jak renesansowa księżna, patrzy na chałupę Obidowską mrużąc oczy i czuje się o wiele wyższą w społeczeństwie od „osoby”, zamieszkującej naprzeciw chatę bez żadnej efektownej etykiety, nie przywożącej ze sobą nadąsanej kucharki i młodszej „w bluszcze z kropkami” i nie posiadającej męża, który jest w stanie zapracować tyle, aby ona, radczyni, i trzy jej córki (o… Barissonki!) mogły rozpostrzeć swe fatałaszki w „Lewkonii” i nicować przechodniów przez długie trzy miesiące z trzystopniowej wysokości nadgniłej werandy.

Właśnie jedna Barissonka wbiega na werandę. Ubrana jest w pąsową bluzkę, białą spódnicę wełnianą, żółte trzewiki i do złudzenia imituje strojem, chudością i manierami szpiczaste miss, widywane w ilustracjach angielskich. W ślad za nią zjawia się druga czerwona bluzka i trzecia! Jest to rodzaj umundurowanej małej armii o cienkich, zawsze złośliwie zaciśniętych usteczkach. Ręce duże, nogi duże, piersi płaskie, biodra sterczące, moc piegów, śliczne oczy, śliczne włosy, brak poczucia delikatności, brak słuchu, zdolności matematyczne, dowcip jak u starego dziennikarza, znajomość tajemnic życiowych zdumiewająca, zaczepność małych buldogów – słowem, tysiące rozkosznych przymiotów, stwarzających wcale udatną i obiecującą całość.

Pani radczyni jednak jest rada ze swych „dziewczątek”. Nie są to wprawdzie dziewczęta spod wiejskiej strzechy, ale pani Warchlakowska jest zdania, że są już dostatecznie opancerzone do walki z życiem.

A że wiedzą to i owo i że mają sąd swój o ludziach i wypadkach, mój Boże!… tym lepiej – nie będą to lalki salonowe, lecz od razu kobiety o wybitnej indywidualności.

Pąsowe bluzki z barchanu imitującego welwet wionęły, zaroiły werandę czerwienią i bielą i nagle stanęły. Dostrzegły Tuśkę w oknie chałupy. Zaczęły się jej ciekawie przyglądać.

– Ona wczoraj szła za nami z tą dziewczynką w dużym kapeluszu…

– Aha!… – w białych trzewikach.

– Tak. Pamięta mama: miała nietutejszą suknię i łańcuszek po staremu naokoło bioder.

Pani Warchlakowska zmrużyła oczy.

– Ach! tak… macie rację. To będzie coś z Warszawy.

– Albo z prowincji.

– Nie. To coś z Warszawy. Chodzi po warszawsku.

Wygłosiwszy te słowa, pani Warchlakowska utonęła w obserwowaniu Tuśki.

– Czego ona tak stoi przy tym oknie?

– Przypatruje się nam.

– A może jej pokazać język? – hazarduje najmłodsza czerwona bluzka, która jeszcze nie jest dostatecznie opancerzona, ale za to bardzo „rozwydrzona”.

– Mińciu!… – strofuje radczyni.

Lecz Mińcia się tłumaczy:

– To po co tu patrzy? Nie widziała ludzi na werandzie, czy co?

Radczyni uznaje za stosowne być dobrą i łagodną.

– Widzisz, że to jest osoba średniozamożna i nie ma środków na werandowanie na werandzie, więc weranduje w oknie. Idźcie lepiej bawić się piłkami, skoro wam doktor ruch zalecił. I proszę nie zajmować się tą osobą.

Panienki zbiegają z werandy, zaczynają igrać miluchno na placyku, na którym rośnie kilka dość mizernych świerków. Biegając i rzucając angielskie piłki, ciągle strzelają oczkami w stronę Tuśki.

– To pewnie jaka Żydówka!…

– E… może co innego.

– A może taka, wiesz…

– Ale nie. Przecież szła z córką.

– E!… może to siostra.

– Ta mała to miała pończochy fil d'Ecosse!

– Nieprawda, bo fil de Perse.

– Głupie jesteście… to fil de Juive

– De Palestine!… hi, hi…

„Osoba” tymczasem stoi w oknie, a w umyśle jej dojrzewa projekt. Najlepiej zrobi, jeżeli weźmie i ten pokój dla siebie. Gnieździć się w jednym pokoju, i to od dziedzińca, jakoś nie wypada. Może właśnie dlatego ten aktor tak lekceważąco względem niej postępuje, że ona tak nędznie mieszka. Ba! gdyby miała willę całą, tak jak ta pani z przeciwka, z pewnością szachowałby się inaczej. W pokoju tym właśnie znajduje się werandka. Nieduża, raczej ganek, i to przyczepiona z boku chałupy, ale jest – widać osoby leżące na werandzie z gościńca i można obserwować przechodzących jak z loży.

Będzie to większy wydatek, ale trudno. Tuśka nosi w herbie dewizę każdej warszawianki:

Nikt nie wie, co jem, każdy wie, jak mieszkam.

– Zaoszczędzę na jedzeniu – myśli i już postanawia nie tylko donająć pokój, rozlokować się na werandzie, zawiesić latarnię japońską i ustawić bukiet na stole, ale sięga dalej myślą.

– Poznam się z panią naprzeciwko, to musi być osoba wyższej sfery, skoro wynajmuje willę.

Pita będzie miała towarzystwo w jej córkach i zobaczymy, czy wtedy ten… pan ośmieli się obrażać mnie tak, jak uczynił to w tej chwili.

Pełna dumy i rada ze swego postanowienia, powraca Tuśka do swego pokoju.

Pita ubrana stoi przy stole jak manekin i widocznie oczekuje jakichś dyspozycji wyższej władzy.

– Zawołaj gaździny… Słyszę, że jest w sieni.

Za chwilę wchodzi Indianka. Jest nieufna i patrzy spode łba. Obcierała właśnie belki w sieni i zabierała się do drzwi. Wchodząc, zbliża się do pieca i gładzi po nim ręką.

– A co fcom?

Lecz Tuśka tak bardzo pragnie werandy i drugiego pokoju, że staje się uprzejmą i schodzi ze swej wyniosłości.

– Moja gaździno… mnie tu ciasno i niewygodnie w tej izbie.

Na Obidowską jakby kto żaru posypał.

Gaździe zakopiańskiemu kazać zwrócić pieniądze, to łatwiej ściągnąć słońce z nieba.

– O!… ze tam końdek im ciasno… to co? Jo piniendzy nie oddam. Jak fcom, niech dzie indzi najmom, ale ja piniendzy nie oddam. Mogom mnie prawować.

Tuśka wzrusza ramionami.

– Nie o to chodzi. Ja chcę dobrać sobie tę drugą izbę z werandą.

Indiance twarz się rozjaśnia. Zawiązała i rozwiązała, i znów zawiązała chustkę. Widać, że już myśl jej pracuje, jak by tu i na ile skórę z tej gościowej ściągnąć.

– Wiedzom co… – mówi powoli, ważąc każde słowo – ta izba teloz by zamówiona. Gość pisał po nią.

Tuśce aż tchu zabrakło.

– Ale zadatku nie dał?

– No… ni… Ino kabyście ją fcieli, to muszom zapłacić tylo, co tamten pon dawali.

– No, a ileż?

Gaździna myśli – cała tragedia toczy się w jej mózgu. Powie za mało, powie za dużo… Nie wie. Cyfry biegają jak szalone – wreszcie rzuca:

– Dacie osiemdziesiąt.

– To za drogo.

– Ten pon da tyle.

Tuśka dałaby już te osiemdziesiąt guldenów, ale zdjęta mocą nałogu, musi się targować.

– Siedemdziesiąt…

Gaździna widzi, że tej pani „zafciało się” tej izby i już żałuje, że nie powiedziała stówki.

– Ni, ni… – mówi z niechcenia, patrząc uparcie w kafle pieca – dacie dziewięć dziesiątek, to mieszkajcie…

– Jak to dziewięć dziesiątek? Powiedzieliście: osiemdziesiąt!

– Nijok nie będzie inoczej, ino dziewięć dziesiątek. Ten pon da i stówkę…

Od dziedzińca dolatuje ciche gwizdanie polki.

To doprowadza Tuśkę do ostateczności.

– No… dobrze… macie tu dwadzieścia guldenów!

– A wiedzom, że za obsługę osobno?

– Jak to?

– Ano… ho, mieliby my drugiego gościa, toby płacił za obsługę, a tak ino strata bez to, że wy będziecie mieszkać i od przodu, i od zadku.

– No dobrze… idźcie już tylko.

Gaździna przemyśliwa, co począć, jak tu jeszcze na razie coś wyciągnąć.

– A wiedzom… – zaczyna znowu, lecz urywa, bo instynkt jej mówi, że przeciągnie strunę.



Jest ich trzy w tej izbie – trzy kobiety: Tuśka, Obidowska i Pita.

W każdej z nich inny świat, a w tym świecie gra w tej chwili nuta dominująca.

W Tuśce podrażniona ambicja, w góralce chciwość zbudzona, w Picie spokój obserwacji, to gromadzenie mrówcze wrażeń życiowych, z których będzie sobie snuła kanwę dalszego życia.

Ani czują, ani wiedzą te trzy, sylwetkami różnymi przecinające słoneczne strugi, postacie, ile sobie wzajemnie dopomagają w wyładowywaniu swych wzruszeń, jak one przerzucają swoje indywidualne cechy i z nich, niby pszczoły kwiatowy pył, tak trutkę sączą. Z Tuśki góralka chytrze ciągnie pieniądze, widząc w jej oku rozpłomieniony kwiat fałszywej ambicyjki, z nich dwóch śliczna Pita, z wdziękiem baletniczki ustawiona koło stołu, sączy w siebie i ambicyjkę, i chciwość, a ironizując już ma gotową szufladkę, do której sięgnie kiedyś w podobnej życia sytuacji.

Są one wszystkie w tej chwili nie tylko ogromnie kobiece, lecz i ogromnie… ludzkie. I jest ich trzy w tej izbie.

A w każdej inny świat na pozór, a przecież łączność między nimi jak w sznurach powoju…

Sylwetki ich przecinają strugi słoneczne.

I jedna jest dopełnieniem drugiej i tej trzeciej.



Za pół godziny Tuśka obejmuje w posiadanie werandę.

Ustawia stół, nakrywa go barwnym kilimkiem, kupionym na ulicy w Krakowie od Żyda w fezie, imitującego bez powodzenia Bułgara, ustawia dzbanek kołomyjski, znaleziony na półce w izbie, i za dwadzieścia centów nabywszy u Józka gałęzi smrekowych, urządza oryginalny bukiet.

Kieruje nią pewien smak wrodzony. Pani Obidowska wyciąga z szopy religijnie po ostatnim suchotniku przechowaną japońską latarnię i barometr.

– Majom… – mówi wspaniałomyślnie – niech se zawiesom, bele piknie im było.

Wreszcie wszystko urządzone i Tuśka, rozpiąwszy białą parasolkę, zasiada na werandzie, obejmując ją w posiadanie.

Postanawia kupić sobie leżak, aby już być zupełnie „po formie”. Owija głowę delikatnie muślinowym szalikiem i bierze w rękę Journal d'une femme de chambre.

– Nie widać z gościńca tytułu – myśli – a że książka w żółtej okładce, tym lepiej! Będą wiedzieli, że czytam francuskie dzieła w oryginale.

Zapomniała już o Klimatyce, o skargach na aktora, cała przejęta dziecinną prawie radością werandowej wystawy.

Z drugiej strony stołu zasiada Pita.

I ona rozpięła białą parasolkę, a ten lekki cień wydobywa tylko świeżość jej twarzyczki, delikatną i czystą jak płatek kamelii. Tuśka także ogromnie zyskuje w tym przyćmieniu białawym, a że ubrane są „do nitki i na ostatni guzik”, wyglądają jak dwie lalki za gablotką sklepową lub oleodruk familijny, zawieszony nad kanapą. Pita ogląda Baśń o Kasi, nie odczuwając wszakże przedziwnej piękności dzieła. Zaciekawiał ją jedynie ostatni pocałunek Kasi z królewiczem, który ma tak wysokie obcasy u pantofli.

Lecz tak Tuśka, jak Pita przede wszystkim obserwowały i czuły, że są obserwowane. To było osią i głównym punktem ich myśli.

Siedziały wyprostowane, godne, wdzięczne, en parade, roztaczając swe wdzięki typowych warszawianek z ogromną umiejętnością i pewnym taktem. Nie narzucały się, lecz zniewalały oko przechodniów i widzów. Dostroiły się do otoczenia. Nie miały w sobie nonszalancji miękkiej, pasującej raczej do wybrzeży morskich, foteli ze słomy, fal, błękitów i rozwianych skrzydeł mewy.

To, co je otaczało, było proste w liniach, twarde w kolorycie. Należało więc przybrać ten sam genre, aby nie odskakiwać od tła. Wyczuły to instynktem i zastosowały się przedziwnie.

I dlatego rzeczywiście ta weranda wykilimkowana, z wiechą smrekowych gałęzi i z tymi dwiema kobietami w prostych, ale mających linie sukniach, z baldachimami ich parasolek, stanowi wabną całość. I czuje się pewną wdzięczność dla Tuśki i Pity, że tak umieją przybrać sobą to nagromadzenie pniaków i belek nie psując ich powabu.

Lecz upał jest wielki. Kurz na gościńcu bije tumanami. Dla zdrowia raczej należałoby zaszyć się w las, gdzie woń balsamiczna rozwłóczy swe czary po kępach mchów i rozmodlonych a cichych dzwonków lesistych.

Któż jednak podziwiałby grację Tuśki i Pity, lśniący jedwab ich włosów, wyzyskaną linię sukni i możność wynajęcia werandy?

Któż jednak?…

12

sznitt (z niem.) – krój, szyk.

Sezonowa miłość

Подняться наверх