Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 9

Sezonowa miłość
IX

Оглавление

Nad wieczorem wracała Pita z Tuśką z „miasta”.

Szły od doktora, do którego miały listy polecające z Warszawy.

Po drodze wrzuciły listy, Tuśka zaprenumerowała książki i naturalnie wzięła po raz drugi Journal d'une femme de chambre[10] Mirabeau.

Po drodze weszła z Pitą do kościoła, gdzie usiłowała zachwycać się nieforemnymi szafkami wyobrażającymi ołtarze.

Patrząc na leluje, nabijane gwoździe i rozmaite inne „zdobnictwa”, postanowiła kupić sobie i Picie kilka breloków w formie czerpaków, ciupag i innych.

Serdaki miały już, więc należało tylko klejnoty nosić w stylu, aby stać się wierną przyjętej z entuzjazmem modzie.

Wracały do domu znużone upałem, upojone górskim powietrzem, podniecone przejściem pod werandą cukierni.

Siedzący bowiem tam goście przypatrywali się bardzo matce i córce.

Były one „coś nowego”, więc należało im poświęcić uwagę.

Tuśka i Pita mogły być dumne.

Zaćmiewały Giewont i Kalatówki.

Gdy szły tak powoli, co myślała Pita, nie wiadomo.

Było to jeszcze chaotyczne, mgliste, niejasne i tajemnicze, tak jak jej rysy, jej gesty, jej uroda, nie wiadomo jeszcze, w jakim mająca biec kierunku.

Oto lekarz powiedział jej, że tak ona jak Pita są za smutne.

Był to młody jeszcze, żywiołowy człowiek, z twarzą o niczym nie wątpiącą, śmiały i zdeterminowany.

Z jego receptą wszelako należało się obchodzić ostrożnie, a jego diagnoza często zbaczała ścieżką mimo!

Był jednak wesoły, przyjacielski, uprzejmy, dobrej tuszy i wcale ładnej brody.

Wziął Pitę jak lalkę, postawił przed sobą, przypatrzył się uważnie jej ślicznej buzi, zgrabnym nóżkom i od razu śmiać się zaczął:

– A cóż panienka taka poważna?

Picie przypomniało się, że rankiem, gdy siedziała na belce, ten aktor przypatrzył się jej tak samo uważnie, roześmiał się i zapytał:

– A cóż panienka taka poważna?

Rumieniec leciuchny wystąpił na jej buzię. Od rana zaczęła czuć, że ta „powaga” to widocznie coś niewłaściwego dla niej, tak jak niewłaściwe jest jedzenie ryb nożem lub noszenie kretonowej sukienki w grudniu.

W Warszawie jednak czy na pensji, czy to w domu chwalono ją za tę powagę.

Zwróciła się więc ku matce, jakby żądając od niej wyjaśnienia.

Tuśka natychmiast pośpieszyła z odpowiedzią:

– Moja córeczka nie jest za poważna, panie doktorze… ona jest tylko rozsądna. Taki jest jej układ, była taka od dziecka.

Lekarz wzruszył ramionami.

– To źle… dziecko powinno biegać, hałasować, krzyczeć, kozły wywracać.

– !!!

– Tak, tak!… ta panna rozsądna powinna jak nic kozła fiknąć na trawie. Po to przecież ją tu pani przywiozła. Blade to, anemiczne… Niech lata po słońcu, niech się opali, niech parę razy nos zbije…

Tuśkę aż dusić zaczęło z oburzenia.

– Pan daruje, panie doktorze, ale moja córka jest w tym wieku…

Lekarz przerwał jej gwałtownie:

– W jakim wieku? To jest dziecko. Wy jesteście straszni, wy z miasta. Przywozicie nam tu starych maleńkich, zwiędłe przedwcześnie kwiaty i mówicie: „Doktorze, coś temu dziecku jest”. Ależ u diabła – pewnie, że jest, i to bardzo dużo. A nie ma najgłówniejszej rzeczy, nie ma nerwu życiowego, nie ma już siły… nie ma chęci do życia.

– ?

– Tak, tak… Ja pani ręczę, że gdyby się tej dziewczynki zapytać, czy się bardzo cieszy, gdy budzi się rano, ale zapytać umiejętnie, bo ma pozór bardzo skrytej natury, to przyznałaby, że albo jej to jest obojętne, albo woli spać… I to jest bardzo prosty sposób objaśnienia, że nie ma ochoty do życia.

Tuśka nic nie odpowiadała, zła i zirytowana. Po co właściwie tu przyszła? Ten doktor powiedział jej, że jest zdrowa, że ma zupełnie silne płuca, a teraz zajął się Pitą; i obniża powagę Tuśki w oczach córki. Każe jej krzyczeć, biegać, opalać się, wszystko to właśnie, czego Tuśka troskliwie dziecku zakazuje.

Postanowiła nie wracać więcej do tego lekarza. Dobre jej wychowanie jednak kazało wycofać się z gry bardzo dyplomatycznie.

– Postaramy się zastosować do wskazówek pana doktora – wyrzekła, kładąc na głowę Picie strojny kapelusz.

Ogarnęła szybkim wzrokiem ten śliczny pokoik, lśniący od szalujących ściany desek, ze sprzętami pracowicie rzeźbionymi na ogólnie przyjęty szablon „zakopiańskiego” stylu.

– I przyjdziemy za tydzień.

– To, to – odparł lekarz, odprowadzając je do drzwi – i swobody, wesołości, uśmiechów jak najwięcej. Pani także zdałoby się trochę życia, jakiś odruch temperamentowy, bo strasznie pani wcześnie starzeć się zacznie.

Gorąco oblało Tuśkę od stóp do głowy.

To słowo „temperament” było dla niej równie nieprzyzwoite jak „histeria”. Tak jedno jak drugie nie wchodziło w zakres przyzwoitej kobiety.

Musi uciekać, bo ten doktor widocznie nie wie, z kim ma do czynienia.

W ogóle w tym Zakopanem panuje jakiś niepokojący powiew. Tak dziwnie wszyscy się tu jedni względem drugich zachowują – myśli Tuśka – ta górska swoboda objawia się w sposób co najmniej niewłaściwy.

Gdy wyszły wszakże i Tuśka ochłonęła z pierwszego wrażenia, zaczęła zastanawiać się nad słowami lekarza.

Rzeczywiście Pita była trochę za poważna na swój wiek. Wynikało to jednak zapewne z tego, że dziewczyna była zawsze w otoczeniu starszych, a na pensji, wiadomo, jak na pensji. „Układają” dziewczęta od pierwszej klasy, jak się układa pudle do warowania lub aportowania. Układanie takie musi naturalnie odbywać się kosztem zupełnego złamania wszelkich odruchów szybszego krwiobiegu i porywów dziecięcej bujności.

Nigdy jednak ta powaga Pity nie wystąpiła tak jaskrawo, jak tu, na tle tej przyrody, biegnącej w liniach wzwyż lub w dół, według swobodnych, bezgranicznych sił tajemnych, nie znających pęt żadnych.

– Mniej więcej wszystkie dziewczęta z miasta są takie – uspokajała się Tuśka, patrząc na idące przed nią grupy młodych panienek, których mnoga obfitość w tym roku czyniła Zakopane podobne do olbrzymiej łąki, zasianej mnogą ilością drepcących po trawie gęsi.

Przyjęta ogromnie moda białych sukienek podnosiła jeszcze to podobieństwo.

Właśnie przed Pitą szła rodzina złożona z czterech kobiet.

Matka, osoba lat czterdziestu, dobrze zakonserwowana, w miarę okrągła, ściśnięta silnie gorsetem z płaską bryklą, poruszała się z trudnością w tym kunsztownym opancerzeniu, które nadawało jej pozór, jakby stała na kładce z zamiarem fiknięcia kozła w nurty kąpielowego basenu.

Suknia, widocznie od dobrej krawcowej, szeleściła dyskretnie i miała z przodu wstawioną przezornie fularową „kamizelkę”.

Widocznie mama nabierała tuszy w przyśpieszonym tempie.

Za to panienki przedstawiały typy potwornie chudych dziewcząt, rozwijających się źle i tępo. Odziane jednakowo w białe sukienki, guńki śnieżne, wyszyte w jaskrawe gwiazdy i leluje, w czapeczkach zakopiańskich w kształcie fezów, z włosami rozpuszczonymi na chudych ramionach, szły rzędem, stawiając jakby w takt nóżki chude, cienkie, obciągnięte szarymi pończochami i białymi trzewiczkami.

W rękach miały małe ciupagi, na ustach jednostajny, dziwny, ironiczny uśmiech. Oczy ich, jednakowe, szare, bez koloru, biegały chytrze i przebiegle po przechodzących, gdy chód tych dziewcząt, zgarbienie pleców, pomimo przyrządów do „prostego trzymania się”, ukrytych pod bluzkami, powolny był i leniwy jak źle odżywianych zwierząt.

Miały zupełnie pozór sióstr Barisson, z których dwie otrzymały gdzieś zaproszenie na kolację. Te zaś po dokonanych scenicznych produkcjach powracają zmęczone do garderób, aby zdjąć z siebie zbyt jaskrawe szaty oklaskiwanych, milutkich zjawisk, pełnych sprytu i dziewczęcego wdzięku.

Tuśce jednak podobają się niezmiernie te panienki. Przypomina sobie, iż widziała je przez szerokość gościńca, snujące się dokoła willi, będącej naprzeciw Obidowskiej chałupy. Matka siedziała wówczas na ganku w prześlicznej reformowanej sukni, tak pięknej, że aż obie zwróciły na nią uwagę.

– To muszą być dystyngowane i zamożne osoby – myślała Tuśka, wymijając z Pitą całą barissonowską rodzinę.

Zrobiła przy tym bardzo sympatyczną minę przechodząc obok matki, mimo że nie dotknęła jej nawet brzegiem sukni, wymówiła:

– Pardon, madame!

Po chwili jednak zarumieniła się gwałtownie. Książkę Mirbeau, tę skandaliczną książkę, niosła Tuśka tak nieostrożnie, iż tytuł jej na żółtej okładce można było od razu przeczytać.

– Jeżeli ta pani widziała – pomyślała zawstydzona – co ona sobie o mnie pomyśli… To jedno mnie pociesza, iż prawdopodobnie nie wie, co to za książka.

I w formie uspokojenia dodaje:

– Zanadto przyzwoita na to, aby czytała coś podobnego.

Dowlokły się wreszcie na Skibówki, skąd daleko dostrzec można było, jak na drodze stał aktor, naprawiał coś koło roweru i rozmawiał z gaździną.

Tuśce znów jakiś skurcz zaczął dokuczać. Zwolniła kroku nie wiedząc, co począć. Mimo woli spojrzała na Pitę i ujrzała, że dziewczynka zaróżowiła się cała, oczy jej ożywiły się i twarzyczka wyciągnęła w stronę, gdzie widniał biały trykot i świeciła stal roweru.

Tuśkę porwała złość na myśl, że córka jej najwidoczniej rozwesela się na sam widok tego „komedianta”.

W ten sposób wytłumaczyła sobie swój niepokój i rada, że znalazła przyczynę, cofnęła się urażona, że ciągle musiała na swej drodze spotykać człowieka, bijącego w jej równowagę jakąś zuchwałą śmiałością postępowania.

On musiał spostrzec je także, bo szybko odpiął od siodełka przytroczony olbrzymi pęk błękitnych, czarująco pięknych gencjan, widocznie świeżo zerwanych.

Wskoczył zgrabnie i lekko na rower, wzniósł w górę jedną rękę z gencjanami i puścił się jak strzała naprzeciw idących.

Zanim Tuśka zdołała się opamiętać, już idąca po stronie gościńca Pita została obsypana cała błękitnym kwieciem, cudownie rozkwitłym na różdżkach obsypanych liściem gałązek.

– Salve, sol[11]!… – krzyknął aktor do dziewczynki i Tuśka dojrzała w uśmiechu ust rozwartych dwa rzędy przepysznych białych, równych zębów.

Pita mimo woli wyciągnęła ku kwiatom ręce. Był w tym śliczny gest kobiety, uniesionej miłością ku rozkwitającym roślinom.

Pochwyciła kilka gałązek i obejrzała się za pędzącym ku Zakopanemu cykliście. I on obejrzał się, powiał czapeczkę i błyszczał dalej uśmiechem i rzędami perłowych, lśniących zębów.

Tuśka wyrwała Picie z ręki gencjany i rzuciła je na ziemię.

Po raz pierwszy Pita widziała matkę tak uniesioną. Oczy jej błyszczały, dobry ton i umiarkowanie znikły chwilowo pod wpływem podniecenia.

– Rzuć te kwiaty! – zawołała. – Nie oglądaj się!

Głos jej był zmieniony. Pita zrozumiała, iż żartować nie należy, i śpiesznie ku domowi iść zaczęła.

– Chcesz, żebym napisała do ojca, co ty wyprawiasz? – mówiła idąc za nią Tuśka. – Ja ciebie nie poznaję… co się z tobą dzieje!

Gdy weszły obie do pokoju, gniew Tuśki, zamiast ustać, powiększył się jeszcze.

Na oknie stała znów żółta bombonierka, przystrojona płomienną kokardą, a do niej przypięto, ogromną ćwiartkę papieru z następującym czterowierszem:

Panna Pita zła bez miary,

Twarde serce w pannie Picie,

Bo, zwracając skromne dary,

Łamie słudze swemu życie!


Pita strwożona, z oczami łez pełnymi, rozbierała się przy swoim łóżku, spod oka tylko śledząc bombonierkę i przypięty do niej papier.

Natomiast Tuśka śmiało podeszła ku oknu, przechyliła się i zawołała:

– Gaździna!…

Naturalnie zza węgła ukazała się natychmiast wspaniała postać pani Obidowskiej, jeszcze czarniejsza, jeszcze bardziej indyjska niż zwykle.

– A co fcom?

– Proszę wziąć to pudełko, oddać temu panu, co gra „na gębusi”, i powiedzieć, że mu zakazuję cokolwiek dawać mojej córce. Jeżeli nie przestanie nas zaczepiać, to się wyprowadzimy.

Gaździna wzięła ostrożnie w czarne, żylaste ręce śliczne cacko i pokiwała głową.

– A czemu nie fcom wziąć, kiej pan dają z dobroci? – zapytała. – Oni przecie za to dudków nie fcom, ino tak panience na uciechę…

– Proszę to wziąć i nie rezonować – rzuciła krótko Tuśka.

Gdy wróciła do pokoju, Pita, rozebrana ze spacerowej sukienki, siedziała skurczona na zydelku pod ścianą. Wyraz twarzy miała przygasły i zacięty. Jakiś żal migotał na dnie jej źrenic.

I Tuśka uczuła dokoła siebie atmosferę nieprzychylności i coś nienormalnego w sobie samej, co przejęło ją nagłą nudą i niesmakiem do tego wszystkiego, co ją otaczało.

Chciała jednak się przemóc, pokryć to nie znane jej przedtem uczucie i usiadłszy do stołu, zaczęła z całą sumiennością spisywać dzienne wydatki i liczyć pozostałe pieniądze…

W kąciku, na zydelku, coraz więcej garbi się i kurczy Pita, unikająca spojrzenia w stronę, gdzie w szklance więdnie i kona w ostatniej wspaniałej agonii królewski kwiat ciemnej purpurowej róży.

10

journal d'une femme de chambre (fr.) – dziennik pokojówki.

11

salve, sol (łac.) – witaj, słońce.

Sezonowa miłość

Подняться наверх