Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 2

Sezonowa miłość
II

Оглавление

Przejęczała znów jakaś godzina nad ciemną głębią Rynku.

Do studni tej, wilgotnej wiecznie i pełnej nieuchwytnej „chandry”, wpadły te dźwięki obojętnie, jakby szczęk łańcuchów motanego w górze, na walcu, wiadra.

Z wiadrami, rozpiętymi na skrzydłach, pochylało się nad tą studnią Przeznaczenie i wyławiało ze smutnej studni fale ludzkich konwulsji lub zaników – „życiem” pospolicie nazwane.

Konwulsją mózgu był w tej chwili żal Tuśki do męża za to, że tylko taką, nie zaś większą sumę zdołał dać jej „na Zakopane”.

Wprawdzie wiedziała, z jaką trudnością zbierał i te pieniądze, lecz to jej nie rozbrajało.

Przeciwnie, ogarniała ją pewna pogarda teraz, gdy go nie widziała przed sobą w zniszczonym paltocie i z pokrajaną bruzdami twarzą.

– A wreszcie mógł wziąć palto na wypłaty – pomyślała wyruszając ramionami – ja to robię, a korona mi z głowy nie spada. Skoro mi da miesięczną pensję na dom, zanoszę ratę do krawcowej i wszystko jest w porządku. Nie chodzę nigdy jak dziadówka…

Zastanowiła się, iż zanadto zajmuje się mężem i jego paltotem.

– Niech sobie robi, co chce. To przecież jego, nie moje pieniądze…

Poszła za mąż bez posagu, tak, miała tylko porządną, obywatelską wyprawę. Ale on wiedział, że bierze pannę z dobrego domu i że musi „starać się o to”, aby miała to, do czego przywykła.

„Starał się” – i zdaje się, że to było zupełnie naturalne.

Ona nawzajem starała się być dobrą żoną i dobrą matką. Płaciła mu uprzejmością za jego uprzejmość. Ich świat wewnętrzno-zewnętrzny był w porządku.

Dwanaście lat pilnowała usilnie, aby nic ze zbytecznych i targających spokój i pewną przyjętą równowagę odruchów nie wypłynęło na powierzchnię, pod którą kryli swe zagadkowe głowy.

I dlatego z dumą osądziła, że jest „stróżem domowego ogniska”.

Mimo to dziś właśnie i dlatego może głównie, iż oddaliła się od owego „ogniska”, przesiąkłego wilgocią bezustannie zlewanych wodą fikusów, palm i rododendronów, czuła w sobie jakiś niepokój, coś niewyraźnego, tak jakby patrzała na jakąś źle odgrywaną komedię z wysokiej galerii.

Może dlatego, że dziś w cukierni przeczytała w jednej z galicyjskich gazet obszerny felieton, noszący w sobie myśl, a na grzbiecie tytuł Starzy i młodzi.

Szeregi literek drobnych, ustawionych rzędami, wywoływały wieczystą walkę pomiędzy tymi, którzy odchodzą, a tymi, którzy przychodzą.

„Dziś – tak jak zresztą zawsze – ojcowie i dzieci, starzy i młodzi, nie tylko że się nie rozumieją, ale nie mają ochoty nawet się porozumieć. A przecież powinni żyć we wzajemnych wielkich ustępstwach, biorąc pod uwagę, że z tych ustępstw może wykwitnąć dla wszystkich zrozumienie Prawdy życiowej. Jeśli starsi bólem doświadczenia Prawdę tę zrozumieli, jeśli młodsi ogniem i siłą intuicji Prawdę odgadli, toć powinni wzajemnie oddać ją sobie i dzielić się nią z pośpiechem dobrych mędrców, którzy nie chcą nieść swych mądrości do grobowej ciemni, lecz czynią z nich jasną lampę, płonącą z uczynną chęcią na świat cały”.



Takie były słowa i treść główna artykułu.

– Właściwie, po co to pisać i o co im chodzi? U nas żyjemy wszyscy w zgodzie, a każde z nas, rodziców, chętnie i o ile może, przerabia zadania i dopomaga w nauce dzieciom – myślała Tuśka.

– Zapalamy ową lampę… – uśmiechnęła się – zapalamy niemal co dzień: ja nad francuszczyzną Pity, on nad matematyką chłopców…

Powstała od okna, rada, że znalazła jakieś wyjście z koła, w którym niespodziewanie błądzić zaczęła.

– I po co to pisać… młodzieży podsuwać myśli, że jest nie zrozumianą? Takie artykuły oddają najgorszą przysługę rodzicom. Nic więcej.

Przechyliła się przez okno, aby je zamknąć. Z dołu coraz silniej wiała pleśń grobowa zastygającego powoli życia.

– Malaryczne miasto! – wstrząsnęła się Tuśka.

Lecz równocześnie z owym odczuciem dreszczu, czającej się zgniłej febry, coś niepojętego, a zarazem nader silnego, uczepiło się jej ramion.

Była to zgniła, cieplarniana atmosfera utajonej i grzecznością pokrytej niepewności, jaka moralnie owiewała ją, ile razy w Warszawie powracała do „domu” z zamiejskiej wycieczki.

Uczuła, że nigdy nie pojmie obecnego stanu duszy tego miasta, nad którym z czerpakami na rozpiętych skrzydłach czekało odziane w czerń – jego Przeznaczenie.

– A zresztą… po co? – pomyślała zamykając okno.

Podeszła do stołu i zaczęła przyglądać się kupionym aplikacjom.

Zmartwiła się, że przy świetle gorzej wyglądają niż we dnie.

– Znów mnie oszukali – pomyślała ze złością.

Manią jej była ta myśl, że ją wszyscy okradają i oszukują w haniebny sposób.

Nagle zastanowiła się.

W sąsiednim numerze mówiono głośno, coraz głośniej, nie troszcząc się, iż drzwi, ironicznie zastawione komodą, całe podziurawione są jak rzeszoto; przez te dziury i szpary filtrowały wyrazy z dokładnością zupełną.

Odzywały się dwa głosy – męski i kobiecy.

Ten ostatni dominował, podkreślany charakterystycznym podciąganiem nosa – forpocztą płaczu.

Zresztą było to nawet dość tragiczne, tym tragiczniejsze, że głos męski nie tracił ani na chwilę swobody i raz przyjętego tonu.

Zdawało się, że to ktoś, wybornie władający lejcami, z wysokiego kozła prowadzi dobrze sprzęgniętą czwórkę i ciągle jednaką linią drogi raz wytkniętej jedzie, jedzie bez chwili utraty równowagi.

Tak brzmiał głos męski, spokojny, pewny siebie, młody, łamiący się jeszcze niskimi tony, to tenorowym brzmieniem.

Lecz były to tylko oznaki zewnętrzne, bo tak jak głos i cały charakter był dobrze ustawiony i niełamliwy wewnętrznie.

Natomiast głos kobiecy rozwiewał się i był niepewny. Ni to pokorny, ni to ostry, ale cały przepojony na wskroś kobiecością. Szamotało się to, otłukało po ścianach hotelowego numerku, cichło, pełzło, próbowało grozić, a w gruncie rzeczy miało w sobie tragizm bezbronności powszedniej, podniesionej właśnie tą powszedniością do rozmiarów bólu i katastrofy.



– No, tak… ale cóż będzie z dzieckiem? – pytał głos kobiecy.

– Co ma być?… będą z niej ludzie… – odpowiada głos męski.

Zalega milczenie.

– Ona się często pyta o tatusia. Nie wiem, co jej odpowiedzieć.

– Powiedz jej, że tatuś pojechał do Ameryki po posag dla niej.

– Ach, nie… tak nie można. Ona taka rozumna, taka sprytna.

– No… cóż dziwnego!

Parsknięcie śmiechem.

– Moja córka!

I długie milczenie. Ostatnie tramwaje na Rynku wpadają w tę ciszę swym przeraźliwym, szatańskim gwizdem.

– Nie chciałbyś jej zobaczyć? – pyta bojaźliwie kobieta.

– Ależ owszem, kiedyś chętnie przyjadę.

– Och! mówisz już tak trzy lata.

– No, to trudno, nie jestem panem swej woli. Nie trzeba było stąd wyjeżdżać.

– Jakżeż nie miałam wyjechać? Musiałam!

– E!…

– Sam mnie namawiałeś. Przyrzekałeś, że przyjedziesz na sezon, na ślub…

– Tylko, proszę cię, nie zaczynaj tej kwestii. Chyba chcesz, żebym zaraz uciekł…

Głos kobiety nie mięknie, stawia się trochę hardo.

– Tak, ja wiem… ty zaraz uciekasz. To najwygodniej.

– Proszę cię, jestem zdenerwowany.

– A ja!…

– Ty? czym? wiedzie ci się dobrze, wyglądasz wybornie, utyłaś, podobno do dziecka masz guwernantkę francuską.

– A ty się nie pytasz, skąd mam na to wszystko?

– Co mnie do tego, moja droga. Znasz mnie i wiesz, że jestem dyskretny!

Aż huczy od tej dyskrecji i wygodnej polityki naokoło płaczliwego głosu kobiety.

– Dyskretny!…

– Spodziewam się. Inny na moim miejscu nie mówiłby z tobą, odwrócił się, a ja zawsze przychodzę, ile razy mnie wezwiesz. Czy masz mi co do zarzucenia? No… powiedz!… no… no…

Przez zęby zaciśnięte pada:

– Dyskretny!…

I zaraz uderzenie pięścią, drobną pięścią w stół i wyplute raczej niż wypowiedziane:

– Podły!…

– O! o!… nie wiem, kto z nas dwojga. Czy ty, która w tej chwili ciskasz się jak przekupka, czy ja, który mimo wszystko podaję ci jeszcze rękę i staram się nie zapominać, że jesteś matką naszego dziecka.

Wypowiedziane to było wszystko równo, bez uniesienia, pomimo owego „zdenerwowania”, o którym była poprzednio mowa.

Kobieta znów uparcie powtarza:

– Dyskretny!…

I wybuchła silnym, zawodzącym płaczem.



W Tuśce budzi się przeogromna solidarność kobieca.

W jednej chwili i ściśle kobiecą intuicją odgaduje całość i linię tej „historii”, ogromnie zwyczajnej i ogromnie przez to smutnej.

Pomimo mieszczańskiej moralności, jaką jest opancerzona, czuje, że tamta, przez drzwi łkająca kobieta, jest w prawie roztaczać taką głośną rozpacz i manifestować wielkość swego bólu. Nie ma bowiem w tym jęku nic bezwstydnego ani narzucającego się, jest tylko łkanie człowieka, przed którym bezlitośnie objawiło się jego przeznaczenie, idące naprzeciw niego z narzędziami męki w wyciągniętych dłoniach.

Lecz Tuśka nie odczuwa jeszcze, iż tak być musiało i że ta kobieta łka teraz i tarza w bolu swą głowę o twarde poduszki hotelowego łóżka, a duszę w całym polu cieni okwitłych krwią jej złudzeń, dlatego że jeden łańcuch faktów wziął zaczątek przed wiekami w tym kierunku i zajął ją w swe ogniwa, ją i jej łzy.

Tuśka do tego punktu patrzenia na objawy życia przez zaczątki nie doszła, bierze sam objaw i w niego się wnurza gwałtownym impetem swej wiecznie trzymanej na uwięzi natury.

– Dlaczego ona tylko płacze? – myśli wzburzona. – Dlaczego ona nie powie mu więcej, więcej nad to „podły”, bo przecież to „więcej” aż się samo na usta prosi?

A może wyszedł, może uciekł, tak jak to bywa „najwygodniej”.

Nie, jest. Chodzi teraz po pokoju, chodzi pewnym, równym krokiem. Nie mówi jednak nic. Zapewne ma minę zrezygnowaną i znosi ten płacz z cierpliwością i wspaniałością dyskretną.

Tuśka nigdy nie stanęła tak bezwzględnie z objawami zwyczajnego życia.

Prosto z domu rodziców weszła pod dach męża. Czytała wiele. Ale w książce to pewna ilość czarnych literek mówi „kobieta płakała” i to wszystko.

W życiu taka gama szlochania to sam przez się cały poemat bolu, cała synteza odczucia, poszarpania życia i stoczenia się na dno przepastnej czerni, na którym już się nie klnie swej doli, nie gryzie rąk załamanych, nie targa się tak zwanego sumienia, aby z niego na pociechę wytrząsnąć choćby kilka kropli krwawej własnej winy…

Teraz niemniej Tuśka wiedziała, że są takie bole. Nie czuła ich, nie rozumiała ich ogromu, ale o istnieniu ich miała zupełną świadomość. Nagle to widowisko przeczuwane znalazło się w pobliżu niej z całą potęgą i siłą. Nie wiedziała, jak je przyjąć i ile włożyć z siebie w to, co się dokoła niej rozsnuwać zaczęło.

Rzuciła się cała nerwami i duszą w tę głąb, tracąc miarę i bezstronność widza.

– Dlaczego mu nie powie, że go nienawidzi, że nim gardzi za tę dyskrecję, którą on się tak pyszni. Wszakże to jasne, że ktoś inny wychowuje i łoży na jego dziecko. I on to przyjmuje… bo choć nie bezpośrednio, ale zawsze przecież, skoro to jego dziecko…



Nagle przystanął i dał się słyszeć jego głos:

– A masz papierosy?…

Tuśka wstrzymała oddech.

– Co ona mu odpowie? Porwie się jak lwica, może mu do gardła skoczy, że on nie potrafi nawet uszanować tej jej bolesnej chwili, w której duch w łkaniach się rozłamuje i siatką nad ciałem się rozpina.

Lecz cisza zupełna.

Tylko po chwili – woń papierosa dobywa się przez szczeliny.

Musiała mu gestem wskazać, gdzie były papierosy. Zapalił, a teraz chodzi znów lekko, skrzypiąc nowymi prawdopodobnie butami.

Łkania kobiety przycichają z wolna.

Tuśka siada, przytulona do rogu kanapy, i słucha.

Równocześnie wyobraża sobie i ją, i jego, tak dawniej sobie bliskich, tak bardzo bliskich.

A i to trzecie pomiędzy nimi, ta mała dziewczynka, pielęgnowana przez francuską guwernantkę i żywiona kosztem kogoś nieznanego…

To dziwne być musi uczucie, straszne i pełne grozy, kazać żywić dziecko cudze…

To musi być pełne grozy i wielkiego wstrętu do samej siebie w czasie takich bezsennych, długich nocy.

Taki płacz wtedy musi chwytać za gardło, jak ten, który dogorywa tam, za drzwiami w sąsiednim numerze.

Lecz jeśli się ma przed sobą tego, który jest sprawcą tej pełnej grozy sytuacji, gdy mu można wypluć w oczy całą prawdę i spalić serce łzami…

Wtedy się to wszystko mówi, wtedy się to wszystko rzuca prosto w twarz tak szczelnie oblepioną maską obojętności i „niebrania nic na serio…”

Tuśka czeka, co będzie dalej. Zdaje się, że czyta jakąś powieść, że za chwilę odwróci kartę i rozpocznie się rozdział, pełen siły i namiętnej nienawiści, że ta kobieta będzie tą zbiorową kobietą, powstając z całym majestatem przeciw majestatowi siły obojętności mężczyzny. Dyszy tam od tej końcowej walki dwóch płci, tej jedności rozerwanej i żądnej połączenia.

Od Pomyłek aż drży i jęczy w przestworzu. Błądzą i mylą się ciągle w poszukiwaniu jedności. W spotkaniach i próbach powstają nowe życia, lecz najczęściej to nieharmonijne właśnie zlanie się dwóch istot w trzecią jedną, to ten dysonans, ta walka, to rwanie się i ujadanie, rozpaczliwie uwięzione w nowej, nieszczęsnej istocie…

Tam daleko, w Łodzi, mała dziewczynka, zgrabniuchna figurka o zdziwionych i trochę mętnych źrenicach i o silnie rozwiniętej inteligencji nie oczekiwanych na klombie ustaw społecznych kwiatów…

Tak, tak, taka mała dziewczynka.

Pani Tuśka cała aż zastygła w oczekiwaniu katastrofy. Życzy sobie, by tamta kobieta miała siłę wielką, miała i swoją siłę, i jej, Tuśki, siłę odwetu choćby słownego. Zdaje się jej, że to właśnie jest doskonały moment, jedyna chwila, w której może być mowa o całej, pełnej nienawiści, nieprawości podobnego postąpienia.

Tuśka ma w sobie w tej chwili chęć i siłę świeżą, bo nigdy nie potrzebowała zużywać jej w tym kierunku. Jej zatargi ciche z mężem były zupełnie innej natury. Nie było w nich nic ogólnoludzkiego ani tego tajemniczego i groźnego, jakie drży tam, przez ścianę.

Więc…



Łkanie prawie zupełnie cichnie.

Słychać tylko jęk słaby – ot, jakby postrzelone zwierzę skarżyło się gdzieś w głębi lasu.

– Czemu ona płacze? czemu nie mówi?

Lecz teraz słychać kroki mężczyzny ciche i układne.

– Kiciątko!… – mówi mężczyzna – niech kiciątko nie płacze.



Przez Tuśkę przebiega mróz od tych kilku słów.

Taki słodki, miły głos. Takie proste słowa i to „kiciątko” nigdy nie słyszane. Zupełnie jakby ktoś aksamitną łapką gładził, pieścił, tulił.


*


– Kiciątko!…

– Och, ty!… ty!…

I potem prawie szeptem jeszcze wśród łkania:

– Mój! mój!…



– Jak? co?

Więc nic. Żadnych wyrzutów? Żadnej siły? Żadnego majestatu? Żadnych wrogów naprzeciw siebie, ziejących wieczystą nienawiścią i męką?

Takie marne słowo wzniecające dreszcze, jedno „kiciątko” i zaraz zarzucanie na szyję rąk, przemoczonych łzami, przytulenie twarzy, jeszcze gorącej i nabrzmiałej od tarzania się po rozrzuconych dokoła włosach.

I to wszystko dla jednego słowa.

– Tak – ale jakie to! jakie!

Wszystko jedno! ona nie powinna była, nie powinna.

Tak myśli Tuśka, tak chce myśleć Tuśka, bo w gruncie rzeczy druga jej warstwa myśli coś zupełnie innego, myśli owym dreszczem, a raczej odczuciem owego dreszczu, jaki przejął ją, gdy słyszała to proste, a tak aksamitne słowo: „kiciątko”.

Tymczasem tam, przeze drzwi, aż się rozszemrało od pocałunków i dobrych słów.

– Więc – mój! dlaczegoś o mnie zapomniał? – pocałuj!… jak dawniej… pamiętasz? – zwłaszcza to „pamiętasz”.

To ona!

A on?

Niewiele słów, lecz ręce zarzucił na jej szyję, włosy gładzi i mówi:

– Kiciątko… a złe, a ładne zawsze…

W Tuśce coś się aż kłębi, aż unosi od sprzecznych uczuć. Za gardło ją chwyta niby rozrzewnienie nieokreślone, którego zanalizować nie umie, jakiś żal, złość, pogarda dla siebie, dla tamtej przebaczającej, dla kobiet w ogóle. Przebacza, słania się w ramiona. Och! głupia! nędzna!

Takiego pozoru chwyta się Tuśka, ażeby pokryć nim wzruszenie, dreszcz, żal i to coś, jakby zazdrość czegoś nieznanego, a przecież pełnego okrytej dla niej brylantową zasłoną strony życiowej.

Więc porywa się i przez chwilę traci prawie przytomność z podniecającego ją uczucia gniewu.

– Nędzna, przebaczyła!…

Do dzwonka się rzuca i przyciska guzik.

Tak, tak, to bezwstyd takie przebaczenie, ta kobieta ma, na co zasłużyła. Dobrze zrobił, że ją opuścił.

Wchodzi pokojowa, ta sama, która straciła szacunek dla Tuśki, za to, że Tuśka przynosi w papierze szynkę do hotelu.

Tuśka pragnie zrehabilitować się w oczach tej dziewczyny.

– Proszę iść do tamtego numeru i powiedzieć tym państwu, żeby się inaczej zachowywali. Nie jestem przyzwyczajona znosić coś podobnego!

Dziewczyna patrzy szeroko rozwartymi oczami na wzburzoną twarz Tuśki.

– Proszę pani…

– Proszę iść…

– Dobrze, proszę jaśnie pani!

Rozkazujący gest, wspaniała mina naprawiły to, co zepsuło pół funta szynki. Dziewczyna wysunęła się cicho i za chwilę słychać było, jak szeptem coś przekładała w sąsiednim pokoju, tłumaczyła „tym państwu”…

Rozległ się szczery, serdeczny wybuch śmiechu i równocześnie pokorne prawie tłumaczenie się kobiety:

– Ale cóż znowu? Ta pani zwariowała?… My przecież nie robimy nic złego!…

Tuśka drżała teraz jak w febrze i chodziła gorączkowo po pokoju, potrącając meble.

Nienawidziła i siebie, i ich, tych dwoje, którym czuła, że wyrządza krzywdę, obelgę, że policzkuje tamtą kobietę niesłusznie, bo przecież była w prawie przebaczyć, gdy chciała.

Mężczyzna zadecydował nagle.

– Chodźmy stąd. I tak chciałem coś zjeść. Przejdziemy się.

– Dobrze, chodźmy. To jakaś zła kobieta ta pani!

Wychodzą.



Zła kobieta.

Teraz kolej na Tuśkę znieść tę obelgę, ten policzek, zadany słowem kobiety jej duchowej istocie.

Gdzieś niegdyś czytała, że najpierwszym obowiązkiem kobiety jest… być dobrą.

A ona była złą.

Na próżno pragnie utwierdzić się w przekonaniu, że postąpiła słusznie, moralnie, etycznie. Nie chciała słuchać szmeru pieszczot i pocałunków – ona, kobieta moralna i nieposzlakowana. Przy tym te pieszczoty były z jednej strony wyłudzone podstępem i obłudą, z drugiej strony dozwolone głupią słabością i brakiem godności własnej. Były więc zupełnie karygodne i zasługiwały na wypędzenie z ciepłego kręgu, w którym przebywają ludzie uczciwi.

Obowiązkiem kobiety być dobrą.

Powoli zapadała dokoła Tuśki cisza. Tramwaje przestały rozdzierać powietrze gwizdem. Martwe miasto układało się coraz senniej, coraz wygodniej w swojej martwocie.

I dusza jego kamieniała, zda się, dźwigając teraz coraz wyżej, i rozpościerała przeogromne skrzydła, ciężkie, nabite królewskimi klejnoty i żałobą pajęczyn, rozsnutych wśród milczących sarkofagów.

Tuśka przestała chodzić i przytuliła się do ściany, szarzejąc w swej podróżnej sukni na tle żółtego obicia.

Świeca dogasała w lichtarzu, rzucając poszarpane błyski.

Przez twarz Tuśki, jak przez chmurę, przewijały się rozjaśnienia dziwne, nieuchwytne, to znów zapadała na nią jakby maska popiołu, starzejąca ją nagle w jednej chwili.

Coś w niej migało, walczyło, było niepewne, nie wiedziało, jak sobie poradzić z tymi nowymi przejawami życiowych starć i łapek, dobrowolnych układów, które bodaj czy nie są treścią owych nie dopowiedzianych, a podstawowych potęg, stanowiących istotę ludzkiego istnienia.

Tylko na to trzeba sił ogromnych i cofnięcia się wstecz, poza to wszystko, co takim wałem nieprzebytym wzniosło się dokoła nas wszystkich!



Złą była kobietą przed chwilą. Czuła to i rozumiała dobrze. Nie miała w sobie białej i jasnej wyrozumiałości dobrej wróżki, snującej dobroczynne promienie rąk nad chwilami, które osuszają łzy i w ciemnie smutku świetlane promienie wprowadzają. Kazała zejść tej kobiecie w pogardzie spojrzeń służby hotelowej, a uczyniła to prawie bezprzytomnie, pod wpływem ni to szaleństwa wzgardy, ni to gniewu, ni to zawiści. Dlaczego to uczyniła – nie wie sama.

Co oni jej szkodzili, ci dwoje za ścianą, osuszający łzy pocałunkami, a zwłaszcza ta nędzna kobieta, rozszlochana i taka podatna do przyjęcia jałmużny pieszczoty i dobrego słowa.

Była to chwilowa ułuda szczęścia cichego, wtulenie się w zamknięte ściany, granice świata w zaciśniętych na szyi ramionach…

Ona to wszystko zniszczyła, rozegnała jedną myślą pyszną i nieukróconą. To nawet, co mogło być piękne, to wielkie przebaczenie bezgranicznej kobiecej dobroci zbezcześciła brzydką, podejrzliwą myślą banalnej hotelowej awantury.

Uczuła to w głębi duszy jak cierń, jak kolce.

Wstyd ją ogarnął kobiecy.

Może podsunęła im myśl, której nawet nie mieli.

Doznała ulgi na myśl, że na dole, na tablicy, nie kazała pisać swego nazwiska. Miała bowiem w Krakowie daleką rodzinę męża, rodzinę ubogą, taką, do której w ogóle się nie przyznaje, bo odzież wytarta i maniery fatalne, więc wyraźnie zapowiedziała, ażeby nie umieszczono jej nazwiska w spisie gości.

– Nie dowiedzą się, jak się nazywam! – pomyślała prawie z radością.

Lecz zaraz chciała sobie przyznać rację, bo uparta była i pyszna nawet wobec siebie samej.

– Musiałam to zrobić – musiałam, choćby przez wzgląd na Pitę…

Uszczęśliwiona, że znalazła pretekst, spojrzała na łóżko, na którym leżała mała.

Dziecko miało oczy szeroko otwarte, lecz leżało nieruchome jak woskowa laleczka.

– Dawno się obudziłaś? – zapytała Tuśka.

– Niedawno, mamusiu!

Tuśka chciała zapytać córkę, czy słyszała cokolwiek z tego, co zaszło, lecz wiedziała, że dziecko wyśliznie się jej grzecznie i nie powie prawdy.

– Śpij, proszę cię. Już późno.

– Dobrze, mamusiu!

Pita natychmiast zamknęła oczy i długie, jasne rzęsy zapadły na śliczne szafirowe oczy.

Lecz wyraz twarzy dziecka, zwłaszcza kąciki jej bladych ustek kryły w sobie jakiś zagadkowy, tajemniczy wyraz, który zniknąć nie chciał.

I Tuśka przed tym sfinksowym uśmieszkiem córki czuła się bezsilną, zmrożoną, bo tam był jakiś sąd, coś instynktem kierowanego, coś kiełkującego, z czego ani to anielskie dziecko, ani ona sama zdać sobie sprawy nie były w stanie.

Sezonowa miłość

Подняться наверх