Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 8

Sezonowa miłość
VIII

Оглавление

Ciche skrzypnięce drzwi zbudziło Tuśkę.

Pita weszła do izby.

Lecz Tuśce wstawać się nie chciało, tak ją rozebrało rozkoszne ciepło i zapach smreków, którym cała izba była przepełniona.

Leżała więc spokojnie i spod przymkniętych rzęs śledziła ruchy Pity.

Dziewczynka weszła na palcach, po swojemu, grzecznie i zaraz zbliżyła się do stołu.

Spod żakiecika wydobyła małą plecioną bombonierkę, ze złotej słomy, z wesołą, płomienną czerwoną kokardą na boku przykrycia.

Z prawdziwą radością Pita obejrzała kilkakrotnie śliczne cacko i ustawiła je na stole.

Potem zbliżyła się do lustra, wzięła szczotkę i zaczęła gładzić włosy, wzburzone i rozrzucone w nieładzie.

Tuśka widziała odbitą w lustrze twarzyczkę córki i zdziwił ją wyraz nie znany jej poprzednio.

Dziewczynka uśmiechała się cała – oczy, usta, uszki, nosek – wszystko drgało uśmiechem. Blada zwykle cera twarzy miała lekko różowe jakby pasma podskórne. Zwłaszcza czoło, nosek i bródka, zarumienione, nabrały koloru ślicznych płatków róży.

Lecz Tuśka widziała w tym zaróżowieniu szkodliwe dla cery „opalenie” i jako matka dbała o piękność córki, uczuła się zaniepokojoną.

Usiadła na łóżku wołając głośno:

– Pita!

Dziewczyna drgnęła. Przybrała układną minkę, lecz uśmiech tak przywarł jej do buzi, iż od razu spędzić go nie zdołała.

– Słucham mamy!

– Jak ty wyglądasz? Jak upiór? Gdzie ty byłaś? Czy chcesz wyglądać tak ślicznie, jak gaździna? Jak się w Warszawie pokażesz?… Przejrzyj się w lustrze… do czego jesteś podobna!

Pita posłuszna spojrzała w lustro i zawstydzona spuściła oczy.

Uśmiech znikał powoli, jak obłok zbyt jasny i różowy o wczesnym świcie.

– Coś ty postawiła na stole?

Teraz już Pita była zupełnie zmieszana.

Skurczyła ramionka i zaczęła wykręcać sobie palce.

– To proszę mamuńci… ten pan, co obok nas… dał mi cukierki…

– Jak? co?

Tuśka uczuła się tak zdumioną, iż jednym susem zeskoczyła z łóżka.

Włosy jej rozleciały się we śnie na ramiona.

Była prześliczna, choć twarz świeciła się zanadto.

– Jak mogłaś przyjąć coś od nieznajomego? Co to za maniery? Gdyby ojciec wiedział, gniewałby się strasznie.

– Proszę mamci… ten pan bardzo jest grzeczny. Sam do mnie podszedł, jakem siedziała na belce, i pierwszy zaczął mówić. A potem, proszę mamuńci, to jest ten sam pan, który wczoraj był w teatrze… To on mi rzucił na kolana różę…

– Co?

– Tak, proszę mamuńci. On jest bardzo zabawny. Udaje psy, koty, osła, udaje, że niby drzewo piłuje, a także, że ktoś sobie głowę rozbije, albo znów, że bębny warczą… albo…

Pita ożywiła się. Uśmiech wypłynął na jej twarzyczkę przy wyliczaniu talentów nowego znajomego. Połykała ślinę, robiła „ciup” ustami, ożyło w niej dziecko.

Lecz Tuśka doznała niewytłumaczonego oburzenia.

Ten pan drażnił jej nerwy od rana.

Bezwiednie to rozdrażnienie już istniało w nocy, bo Tuśka, nie mogąc spać, przypomniała sobie jego na wpół zuchwałe, na wpół łaszące się wejrzenie, gdy po usunięciu natrętnego górala patrzał jej w oczy.

Los teraz czyni z tego człowieka jej sąsiada i każe jej znosić jakieś wyskoki błazeńskiego humoru, który ona uważa za nieprzyzwoitość w wysokim stopniu.

Zbliża się więc szybko do stołu i bierze w rękę bombonierkę.

– Oddasz ją natychmiast temu panu – mówi surowo, marszcząc brwi, starannie szczotką wyczesane. – I proszę nie wdawać się w żadne rozmowy z tym człowiekiem, bo to jest ktoś źle wychowany i nie z naszej sfery.

Pita bierze w rękę bombonierkę. Cień smutku pokrywa jej buzię. Widać, że nie żal jej bombonierki, lecz przykro jej, że będzie musiała niegrzecznością zapłacić za uprzejmość sąsiada. Kieruje się posłusznie ku wyjściu, lecz równocześnie coś miga przed oknami drugiej pustej izby, od której Tuśka zostawia drzwi otwarte, aby mieć jak najwięcej powietrza.

Pita zatrzymuje się na środku pokoju.

– Ten pan pojechał na rowerze.

– Idź… Jeżeli okno otwarte od jego pokoju, postaw bombonierkę na oknie, jeżeli zamknięte, oddaj gaździnie i każ, niech mu do izby zaniesie.

Grzecznie, drobnymi kroczkami Pita wychodzi z pokoju.

Razem z nią ten tryumfalny, płomienny, zuchwały węzeł czerwonej kokardy niknie i znów jakoś bezbarwnie robi się w izbie. Tuśka unika takich „wyzywających” kolorów uważając, że są mauvais genre[9] i nieodpowiednie dla przyzwoitych kobiet. Więc – blade, szare, białe co najwyżej.

Nawet Pita jest jakby poświęcona „przyzwoitym nerwom”.

Aż tu nagle czerwony fontaź jak mak świeżo zerwany.

A potem ten fontaź ma w sobie coś z zuchwalstwa czerwonych warg ofiarodawcy.

Czego ten aktor chce? Czemu się jej narzuca?… Właściwie nie narzuca się.

Wczorajsze jego postępowanie było dość poprawne, a że dziś dał dziecku cukierki…

Jednak…

Tuśka czuje się niemile zaniepokojoną. Doznaje tego wrażenia, gdy służąca za wcześnie bez pytania na wiosnę okna pootwiera i w ciepło, nagromadzone przez zimę, nagle uderzy prąd chłodu wilgotnego wiosny i jakaś jasność, przed którą drżą fikusy i palmy, śpiące w cieniu firanek.

– Gdy będzie zanadto się narzucał, wyprowadzę się… – myśli siadając przed lustrem.

Przypomina się jej to wczorajsze jego powiedzenie.

– Szkoda, że nie mam drugiej róży…

I zaczyna przed lustrem pozować na kobietę prześladowaną uwielbieniem i bardzo obrażoną w godności uczciwej kobiety.

Gdy go spotkam, pozna po zmarszczeniu brwi, po całym wyrazie twarzy, że się pomylił…

Marszczy brwi, przybiera twarz Junony. Jest jej z tym dobrze, bo ma ładny równy nos i okrągło zarysowaną brodę.

Lecz równocześnie jakiś głos jej szepce:

– Jakaś ty głupia – to nie jest żadne uwielbienie z jego strony. Ot… źle wychowany i za wesoły…

W ogóle jednak Tuśka odczuwa, że za wiele zajmuje się tym aktorem.

Chce zwrócić swą myśl w stronę właściwą.

Wzrok jej pada na list męża.

Równocześnie wchodzi Pita już bez bombonierki.

– Postawiłam na oknie – mówi i podchodzi do łóżka, bierze ze stolika szklankę, w której moknie pąsowa róża, i wsuwa swój delikatny nosek w aksamitne płatki kwiatu.

Ujrzawszy to, Tuśka wpada w jeszcze większe rozdrażnienie.

– Postaw ten kwiatek – mówi do córki – weź papier i pióro i napisz list do tatusia. Pamiętasz przecież, że tatuś cię o to prosił na kolei. To niegrzecznie dać ojcu czekać.

Pita podchodzi do pudełka, wybiera arkusz szarego angielskiego papieru, przesuwa krzesło, siada, zakrywając kolanka sukienką, i sumiennie, wyciągnąwszy języczek, zaczyna list córki dobrze wychowanej, na wiledżiaturze – do ojca, który z powodów od niego niezależnych pozostał w mieście.



„Kochany tatku!

Czyniąc zadość rozkazowi tatki piszę po przyjeździe do Zakopanego. Tak mamuńcia jak i ja jesteśmy, chwała Bogu, zdrowe, tylko mnie trochę w Krakowie było niedobrze, ale to przez szynkę, bo za dużo jadłam, i przez lody i lemoniadę. – Kraków jest to miasto mniejsze niż Warszawa i ma bardzo duży Rynek, a z wieży Mariackiej trąbią co godzinę.

W Zakopanem jest dużo gór, ale się chowają za chmury i trzeba pilnować, żeby zobaczyć.

W nocy jest tu bardzo ciemno. Górale nie są podobni do chłopów w Wilanowie i jeździ się tu furkami, które bardzo trzęsą. Dziś jest ładna pogoda, a wczoraj byłyśmy w teatrze, ale gorzej grali niż w „Rozmaitości”. Rączki i nóżki kochanemu tatowi całuję i pozostaję jego najprzywiązańszą i najwdzięczniejszą córką —

Pitą”.

Cztery bruliony i dwa „na czysto” zajęły Picie przeszło godzinę czasu.

Przez ten czas Tuśka zdołała spalić żelazkiem dużo włosów, lecz wreszcie ufryzowała się wspaniale i główka jej robiła wrażenie woskowej lalki na wystawie fryzjerskiej.

Gdy Pita podeszła i wręczyła jej arcydzieło i wylew uczuć swych dziecięcych dla ojca, Tuśka przeczytała i znalazła list zupełnie przyzwoitym.

– Jedno ci mam do zarzucenia – wyrzekła do córki – to jest słowo: „rozkaz”. Gdybyś napisała: „stosując się do życzenia, które tatuś raczył mi objawić”, byłoby grzeczniej i lepiej.

– Dobrze, proszę mamusi! – odparła Pita i bez wahania zasiadła do nowego „na czysto”, wysuwając już teraz cały języczek, którym zaczęła zakreślać nadzwyczajne młynki i kółka.

Tuśka po wypowiedzeniu tego zdania uczuła się jakoś spokojniejsza, gdyż wkraczała w ten sposób w normalną dziedzinę swego życia. Pita znów siedziała grzeczna i cicha, z przygładzoną lśniącą głową, z cerą twarzy matowobladą, przypominającą woskowe figurki.

Tuśka postanowiła wyjść na spacer w stronę „miasta”. Potrzebowała zapasowych sznurowadeł do białych trzewików. Spojrzała w okno. Zdawało się jej, że słońce przyćmiewają chmury, postanowiła więc wyjść przed chałupę, aby stwierdzić, jaka jest właściwie pogoda i czy można zaryzykować jasną suknię.

Zwróciła się do córki.

– Pisz, ja zaraz wrócę.

Na szlafrok różowy, kretonowy zarzuciła długą rotundę i wysunęła się przed sadybę.

Aż biło od złota i jaśni.

Ostrością niezwykłą i olśniewającą przepełniony był przestwór. Rzędy chałup, domów z tryumfalnie wybiegającymi ku górze pazdurami lśniły się złotem belek i migotały tęczą szyb. Smreki nieruchome wisiały ciężkie i prawie czarne pomiędzy tym złotem a rozpromienionym blaskiem.

Środkiem płynął gościniec prawie biały, pusty i ginący jak wstęga mgły w oddali.

Tuśka przysłoniła oczy ręką, zwróciła się w stronę Kościelisk i patrzała na tę mglistość wśród ściany czarnej smreków, w której rozpływał się gościniec. Nie czuła jednak dziwnej, tajemniczej piękności ginących w oddali górskich dróg, lecz myślała, że kurz jest straszny i że suknia szara, płócienna jest najodpowiedniejsza na taki dzień upalny i przepojony pyłem.

Nagle tuż obok niej, jak nadlatujący wicher, wysunął się rower, a na nim mężczyzna w kurtce narzuconej na ramiona, okryte cienkim, białym trykotem.

Zanim Tuśka zdążyła zwrócić się ku domowi, cyklista zeskoczył z roweru i kierując go ku sieni zagrodził jej drogę.

Tuśka uczuła się schwytana w pułapkę. Z drugiej strony zamykały obejście żerdzie, przez które przejść było niepodobieństwem.

Cyklista zaś, którego zakłopotanie Tuśki widocznie bawiło, zajął ze swym rowerem prawie całą długość maluchnego podwórka przed chatą.

Teraz Tuśka, choć na niego nie patrzyła, widziała jednak dokładnie, że to były te same zuchwałe i łaszące się oczy, ten sam uśmiech trochę cyniczny i dziecinny grubych, świeżych warg, który wczoraj zwrócił się ku niej spod ronda jasnego kapelusza.

Aktor uchylił czapeczki i przybrał bardzo wdzięczną i zgrabną postawę.

– Pozwoli pani… – zaczął.

Lecz Tuśka, która zawsze miała dużo przytomności umysłu i pewności siebie, jaką się odznaczają wśród ludzi warszawianki, poczuła, że serce jej zaczyna dziwnie tłuc w piersiach i krew jej bije do głowy.

Niezgrabnie, jak spłoszona pensjonarka porwała się do sieni i torowała sobie drogę nie wiedząc, co robi.

– Przepraszam, pan mnie przepuści…

Była jednak bardzo ładna w tym strwożeniu, miała w sobie masę wdzięku i młodości.

Aktor ze zdziwieniem patrzył na nią.

Wczoraj w teatrze wydała się mu wytrawniejsza i dużo wiedząca.

– Czyżby?

Usunął rower i on jakby troszkę zmieszany.

– Proszę… bardzo proszę…

Szybko Tuśka zniknęła w sieni.

Mężczyzna postał czas jakiś, rosły, silny, ładny w tym skąpaniu słonecznym, oddychając szeroko doskonale zbudowaną piersią, która w bieli trykotu zdawała się być z gipsu odlaną.

Patrzył w otwór sieni, w którym zniknął różowy szlafrok przysłoniony zakopiańską peleryną, patrzył i kręcił głową.

Wreszcie oparł rower o ścianę, zapalił papierosa i rzucając zapałkę na ziemię, wycedził przez świeże, uśmiechnięte usta:

– No… no…

9

mauvais genre (fr.) – w złym guście.

Sezonowa miłość

Подняться наверх