Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 4
Sezonowa miłość
IV
Оглавление– Mamuńciu… czy to to góry?
– Tak!
Po raz pierwszy od chwili przyjazdu Pita zapytała się o coś matki.
Spoza mgieł i pasem deszczowych zarysowały się wreszcie te Giewonty, Hawranie, Gubałówki wraz ze swymi widmami o skamieniałych, a tak rozwiewnych konturach.
Źle widać te dźwigające się masy, ale duchy ich rozsnuwają dżdżyste opary i przebijają się czernią kosodrzewiny, srebrem jakby zastygłych potoków.
Pita zatrzymuje się na środku Nowotarskiej ulicy i patrzy.
Drobna jej dusza, dusza anemicznego, miejskiego dziecka, jakby trwoży się i lęka tego ogromu nieruchomego, tak bliskiego, a przecież niedościgłego.
Stoi tak śliczna, kształtna, w narzuconym na ramionka żakieciku granatowym; na ustach jej przewija się ciągle ten zagadkowy, ironiczny półuśmieszek małego, a tym więcej tajemniczego sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o ich formacje, ani o to, co tak lśni na żlebach, czy to śnieg, czy to srebro, lecz stoi i patrzy.
Tuśka także patrzy, lecz w zupełnie odmienny sposób.
Ogarnia wzrokiem całość i pewne zaciekawienie mieszczki dominuje nad tym wrażeniem barw lub kształtów.
– Ogromne – myśli – ale po co właściwie ludzie się na to drapią?
Czuje jednak, iż gdyby miała towarzystwo i kostium, może zaryzykowałaby się na taką wyprawę.
– Tylko… cóż… przecież sama z Pitą nie pójdę!
I znowu ogarnia ją wielkie znudzenie i uczucie nie tęsknoty, ale jakiegoś wysadzenia z siodła.
Była już u lekarza. Opukana, osłuchana, idzie nadziana receptami i przepisami.
Wstąpiła z Pitą do cukierni. Na werandzie, przesiąkłej od deszczu wilgocią, wysiedziały się, zjadłszy dużo ciastek i opiwszy się czekoladą.
Trochę gości kręciło się po cukierni, ale żadnego ożywienia nie było.
Armia kelnerów melancholijnie podpierała ściany.
Ze sklepów wyzierały blade i senne twarze „panów kupców”.
– Czy tu tak zawsze? – myślała Tuśka, jedząc trzeci marcepanowy kartofelek, nadziewany powidłami.
– Czy tu tak zawsze? – myślała Pita, jedząc czwarte ciastko tortowe, posmarowane powidłami.
Furki dudniły i trzęsły niemiłosiernie przerażonych tą niespodzianą torturą gości. Widać było ręce kobiet, uczepione konwulsyjnie drągów, które podskakiwały szarpane jakąś wściekłą mocą.
Na ścianie cukierni powiała czerwona płachta.
– Co to takiego? – spytała Tuśka przechodzącego kelnera.
– To teatr. Jutro grają.
– A!…
Jakaś nadzieja wstąpiła w serce Tuśki. Całe mieszczuchostwo przyniosła ze sobą ta czerwona płachta papieru. Teatr – więc wieczór spędzony w atmosferze kinkietów, muzyki, świeżej farby afisza, perfum, woni więdnącego w ręku kwiatu lub rozgrzanych rękawiczek, a potem łatwe zajęcie myśli – myślą innych.
Pita, zapalona zwolenniczka teatru, nie mówi nic, lecz błękitne jej oczy nie opuszczają ani na chwilę jaskrawego afisza.
Z daleka czyta tytuł sztuki i cała dyszy chęcią zobaczenia teatru w Zakopanem. Twarzyczka jej nie zmienia jednak wyrazu, gdy słyszy pytanie matki:
– A gdzież można dostać bilety?
W duszach tych dwóch kobiet, dorosłej i podrastającej, zachichotał wampir miejski, gnieżdżący się wśród murów i zaułków ulic.
Rozjęczał się, rozegrał, rozturkotał, zionął ciasnotą, zdenerwowaniem i wieczystym napięciem wyobraźni naokół, a weranda cukierni, stłoczone kamienice, zasłaniające przestwór i sylwetki gór, dopomagały mu z całą mocą.
I gdy później obie kobiety wracały powoli do domu przesiąkłą deszczem ulicą, gdy przed ich oczami wyłaniać się zaczęły widma gór, a powiało od nich milczącym majestatem ogromu i świeżości, żadnej z nich w oczach nie zamigotało to „coś”, co świetlanym ognikiem pobiegło ku czerwonej płachcie teatralnego afisza.
Nie było kontaktu tych dwóch dusz z duszą przyrody, stały one prawie martwe i tylko zdziwione, bez ściśnienia serca i potrzeby złowienia szerszego oddechu.
Nic w nich nie zatrzepotało spętanego i tak kornie zgnębionego w cuchnącej woni miast.
Dziecko milczało, zdjęte podziwem i nie śmiejące sformułować całości wrażenia, jakie odniosło.
Kobieta myślała:
– Gdybym miała towarzystwo, dla tego towarzystwa poszłabym może na wirchy.
W gruncie rzeczy jednak krew w nich krążyła leniwo, a te drugie istoty, te „one” rzeczywiste i prawdziwe, wracały umysłem do powiewającej na werandzie rozmokłej płachty teatralnej, która miała je zaprowadzić w krainę płóciennych, cuchnących smreków i strumieni, białą farbą namazanych.
Odczuwały, rozumiały tak naturę. Z nią, z tą papierową i cuchnącą, wchodziły szybko w kontakt i bez natężania pływały po powierzchni sztucznego stawku, napełnionego letnią wodą. Nie potrzebowały zdobywać się na wysiłek, jeden – jedyny, który byłby wprowadził je w głębie oceanu Piękna istotnego i dał im możność zlania ich dusz z duszą przyrody.
Zmartwiały wśród pyłów i kamieni miast, martwo czuły i martwe były ich upodobania…
Przed nimi powoli wyłonił się cały łańcuch gór, ułożonych w trzy ostro odcinające się warstwy.
I każda z nich miała inny ton, jak trzy warstwy szmaragdu, szafiru i opalu.
Najbliższa – ta, która łączyła się ze szczytami smreków, a miejscami spływała jasnozieloną strugą łąki, niknącej wśród will i domów, zielona była, aksamitna, wyraźna i przeciemna.
Nad nią wznosił się drugi taras z szafiru, przetykanego srebrem śniegu, i smuga ta miała w sobie tajemniczość znikającego w szmaragdowej toni, szeroko rozwartego, archanielskiego skrzydła.
Rozmodlone, rozwarte ku górze jak hymn, jak strażnica pięło się to skrzydło niewidzialnego ducha ku opalowej warstwie widmowej, wyniosłej, dalekiej, rozpływającej się w błękicie bladym niebios, na które biały księżyc wypłynął, ni to obłok, ni to nagłe rozwarcie się tego błękitu w srebrny, lekki puch.
Od Tatr, od hal, od wianków kosodrzewiny, na które spływał welon śniegów, niosło przedziwną wonią świeżej żywicy i czystego Ducha.
Dobro tam panowało. Dobro ciche i ukojenie bez granic. Dobro to płynęło całym potokiem ku ludzkim piersiom, ku ludzkim duszom. Chciało w nie wniknąć, rozmarzyć, ukoić, nauczyć kochać, przebaczyć, zapomnieć i stanąć wobec wielkiej Zagadki bez trwogi, z przygotowaniem zupełnym.
Lecz o warstwę nędzy, niby zdobytej doskonałością życiowych, ludzkich, mrówczych zabiegów w celu ulepszenia bytu i umożliwienia wygodnej podściółki duszy i ciała, obijały się często na próżno owe świeże, wonne i czyste wiewy nad szmaragdem lasów wznoszącego się archanielskiego skrzydła.
Wzrok ludzki, przyzwyczajony ryć bruk miejski, z trudnością sięgał do wyżyn opalowych i tam starał się odnaleźć początek wszelkich najpiękniejszych idei ludzkości.
Rył ciągle, rył powoli, pod ciężarem powiek wpółsennych i chorych.
Przed łańcuchem Tatr, przed ich szmaragdem, szafirem i opalem, przed ich mądrą i wielką pięknością stają dwie postacie kobiece w popielatych bucikach, na wysokich, francuskich obcaskach, z szyjami szczelnie opancerzonymi w wysokie jak u pruskich junkrów kołnierze.
I jedna mówi do drugiej:
– Chodźmy już do domu.
– Dobrze, mamusiu.
– A uważaj i patrz przed siebie, żebyś nie zabłociła bucików.
I idą sobie, jedna za drugą, mniejsza przodem, w jednakowych, narzuconych na plecy granatowych żakiecikach o złotych guziczkach.
Idąc patrzą ciągle w ziemię, ryją wzrokiem po chodniku, wybierając suchsze miejsca i chroniąc jasne buciki.
Nagle opalowe, widmowe kontury gór obrysowały się złotopurpurowym paskiem.
Jest to nadzwyczaj piękne, niewypowiedzianie piękne zjawisko i chwila to dziwna, uroczysta, jakby natura dyszała żarem swej drugiej, doskonalszej, astralnej duszy.
I w takiej chwili już rozróżnić nie można, czy to odblask słonecznych ostatnich blasków, czy to powstanie wypromieniowania własnego światła z łona ziemi, tak krwawo, tak ofiarnie, tak płomiennie znaczą się w przestworzu świetlane linie gór.
Lecz idące dwie kobiety nie dostrzegają tych cudów, one idą jedna za drugą w swych granatowych żakiecikach i patrzą uważnie na dół na ziemię, aby ocalić nowe, śliczne, popielate buciki.