Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 6

Sezonowa miłość
VI

Оглавление

Sala teatralna napełniała się powoli.

Tu i owdzie widać jednak było duże szczerby i puste krzesła świeciły białością dobrze zheblowanego drzewa.

Szczególnie dotyczyło to miejsc droższych. Kilka zaledwie pierwszorzędnych krzeseł zajęła publiczność dość strojna, ale jakaś cicha i jakby niezadowolona.

Cała doza krytycyzmu quand même[5], charakteryzująca widzów teatralnych, spływała ze stropu czystej salki, utrzymanej forsownie w „stylu”, lecz oświetlonej skąpo i trochę smutnej.

Od cukierni dolatywał gwar głosów i szczęk porcelany. Publiczność nie śpieszyła się z wejściem, siedziała przy stolikach lub stała w przejściach.

Wyprostowane, wystrojone jak lalki, w białych, szewiotowych sukniach, przemknęły do swych miejsc Tuśka i Pita. Ubrane były starannie, uczesane z całą sumienną elegancją, zrobiły doskonałe wrażenie.

Oglądano się za nimi. One obie prostowały się, przyjemnie podniecone tymi spojrzeniami, które za nimi pobiegły. Tuśkę jednak ukłuła ta myśl, iż to są najlepsze ich suknie.

– Opatrzą się – pomyślała zmartwiona.

Był to jej beau jour[6] i rzeczywiście wyglądała bardzo ładnie.

Troszkę pełne jej kształty opinał dość miękki szewiot bardzo szczęśliwie. Ogromny gipiurowy kołnierz, spadający z ramion, krył to, co mogło być poczytane za pewną zbyteczną obfitość. Natomiast twarzyczka była drobna, prawie porcelanowa. Szczególnie piękną była w linii i wyrazie broda Tuśki, ozdobiona ślicznym dołeczkiem. Młodzieńcza, świeża, jakaś ponętna i ciągnąca. Włosy gęste, złotawe, prześlicznie utrzymane, fryzowane w modne abażurowych kształtów sploty, odsłaniały kark równie młodzieńczy, pełny i biały. Oczy tylko pozostawiały dużo do życzenia. Były wprawdzie skośne, oryginalne, podobne do oczu Japonki i przybierały chwilami szczególny, niepokojący wyraz, lecz były małe i źle oprawne. W całości jednak Tuśka robiła dobre wrażenie wysokim wzrostem, ładnym chodem, ruchem nie pozbawionym dystynkcji. W białej sukni i dużym białym toku z kwiatów, przy wieczornym oświetleniu, zachwycić mogła nawet dość wybredne gusty.

Szczególnie jednak pięknie przedstawia się Pita. Cera jej, delikatna jak płatek kamelii, mieniła się bladą barwą róży i alabastru.

Chwilami zdawało się, że ktoś roznieca wewnątrz niej różowy płomień i że cudowne blaski przeświecają na wskroś jej twarzyczkę.

Prześliczne rysy, drobniuchne, ironiczne usteczka, włoski o popielatej barwie, spływające spokojnie do połowy pleców, aureola białego kapelusza, ocienionego puszystym, śnieżnym piórem, i ten nieuchwytny wdzięk rozanielenia się w samej sobie, jaki mają dziewczynki w wieku Pity, tworzył z niej całość prawie nieziemską, połączenie anioła Ghirlandaja z dziewczętami Burne-Jonesa. Było to czyste, idące ponad życiem, a przecież ziemskością na wskroś przesiąkłe, od maluchnych stopek, obutych w błękitne, dobrze wyciągnięte pończoszki i białe buciki, a skończywszy na tej parze niewidzialnych skrzydeł, które z lasu popielatych włosów wystrzelać jak lilie się zdały.

Gdy tak obie usiadły wśród pustych krzeseł, zabielało, zaśnieżyło się od nich w sali. Powiało jednak jakimś chłodem, sztucznością dobrze wysznurowanych dusz i klatek piersiowych. Obie jednakże uśmiechały się na „kredyt”, grzecznie i uprzejmie.

A przecież doznały niemałego zawodu.

Myślały, że w tym teatrze znajdą wiele osób, które podziwiać będą ich śnieżne szewioty i płaskie, anamickie kapelusze.

Obie jednak nie wydały się ani na chwilę z owym zawodem, ani przed sobą, ani przed tą nieliczną garstką widzów, która im się przyglądała.

Muzykanci w orkiestrze, przystrojeni po „zakopiańsku”, naziewawszy się i nakrzywiwszy dostatecznie, zaczęli rozwłóczyć swoją nudę tonami jakiejś niewyraźnej uwertury.

Kurtyna ciemna i posępna, wyobrażająca Morskie Oko, poruszała się tajemniczo.

Nie dochodziła do ziemi i co chwila jakaś para nóg, mniej lub więcej solidnie obutych, zjawiała się pod jej brzegiem.

Nogi te, kobiece, męskie, wyśpiewywały całą tajemnicę takiej wędrownej, przygodnej trupy stołecznych aktorów, którzy „dla odpoczynku i nabrania sił” przewłóczą się z kąpielowego miejsca na miejsce kąpielowe, aby przeżyć te kilka tygodni na świeżym powietrzu i kto wie, zarobić może parę guldenów na zapłacenie długów zaciągniętych w zimie.

Wreszcie kurtyna się podniosła.

Grano jakąś farsę francuską, pełną dwuznaczników i jednoznacznych sytuacji.

Od pierwszej sceny rosła i tłusta aktorka rozsiadła się na kolanach jednego z grających i nie miała zamiaru tak prędko ruszyć się z zajmowanego stanowiska.

Wymagała tego sytuacja sceniczna, jak również całej serii dowcipów, wyplutych przez znudzonych aktorów z jakąś brutalną złośliwością.

Tuśka ani drgnęła.

Ona, która z taką troskliwością osłaniała Pitę przed widokiem Józka, całującego Hankę w sieni góralskiej chaty, tu, na scenie, uznawała za zupełnie naturalne to, co córka jej miała przed oczyma.

Była w tym nieporównana konsekwencja większości kobiet, śmiesznych w swych odruchach źle pojętej ostrożności macierzyńskiej.

Akt pierwszy skończył się szybko i kurtyna zapadła z szumem i łoskotem. Nikt nie porwał się do brawa. Nuda spadała z wolna z jasnego sufitu i chwytała za kark garstkę zbłąkanych widzów, którzy, przyjrzawszy się sobie i oceniwszy wzajemnie, siedzieli kurcząc się, garbiąc i kwaśniejąc jak rydze octem nalane.

Nagle poza Pitą i Tuśką zrobiło się gwarniej i weselej:

Jakieś towarzystwo, złożone z kilku osób, siadło poza nimi roześmiane i rozszeptane.

Szeleściły jedwabne podszewki, dzwoniły breloki.

Wionęła trèfle incarnat, violettes de Niva – rozpyliła się welutina Raya, nieśmiertelna welutina!…

Tuśka i Pita poruszały nozdrzami.

Znalazły się w atmosferze pewnej światowej elegancji, uzewnętrzniającej się niemal w każdej sferze kobiet w jednakowy sposób.

Towarzystwo to składało się z trzech kobiet i jednego mężczyzny.

Przez chwilę wszyscy siedzieli we względnym spokoju, lecz szybko szepty się rozpoczęły.

– Nie wszyscy przyszli – szeptała któraś z kobiet.

Mężczyzna roześmiał się półgłosem.

– A mówiłem… nie jedźcie.

– Pewnie – odparła inna kobieta – tobie dobrze, masz całą gażę i jesteś sam.

– Ja ci kazałem zostać matką?

– Ach! jaki pan jest trywialny.

– Nie, no… to doskonałe. Wyjeżdżasz ze swymi dziećmi na każdym kroku.

– Mój kochany, daj mi spokój.

Nastąpiło znów chwilowe milczenie.

– Gdzie pani zostawiła dzieci? – pytała znów pierwsza z kobiet.

– W numerze zamknięte.

– Co też pani wyrabia! Jeszcze się kiedy spalą.

– Pochowałam zapałki. Zresztą one do tego przyzwyczajone. Będą siedziały po ciemku aż do mego powrotu. Wczoraj Kazio tylko westchnął, żeby choć było światełko… Ja mu mówię: „Nie można, Kaziu.”

A on na to: „Dobrze mamusiu, ja tylko tak…”

– Ile lat ma Kazio?

– Pięć.

– A mała?

– Trzy.

– Dlaczego pani je wozi ze sobą?

– A gdzież je zostawię? Przy kim? Mam to ja kogo? Rodzinę albo co?… Pani dobrze, pani ma matkę…

– E! lepiej niech mi pani o tym nie mówi.

W uszy Tuśki wpada ten szept doskonale, lepiej niż to, co mówią aktorzy na scenie. Zresztą przestała się interesować czworokątem, złożonym z męża, kokotki, żony i kochanka żony.

Czuje instynktownie, że poza nią są właściwe tragikomedie i że tam aż kipi od życia i jego prawdziwej melancholii.

Znów daje się słyszeć głos męski:

– Czemu pani do domu nie idzie?

– Do jakiego domu?

– Ano, do numeru, do dzieci.

– Przyszłam zobaczyć, może co dostanę z dzisiejszego przedstawienia.

Aktorki zaczęły się śmiać dyskretnie.

– Lepiej uciekaj – zawyrokował mężczyzna – bo okaże się, iż musicie dopłacić i będzie pani musiała coś z kieszonki dołożyć.

– O! o! to mnie nie ma.

Szelest sukni, brzęk breloków i z symfonii perfum ulatnia się i ginie trèfle incarnat.

Jeszcze w przejściu szumi suknia, kiedy daje się słyszeć szept pozostałych:

– Szalona!

– Daj spokój… Biedna kobieta.

– Co, biedna? – szydzi mężczyzna. – Potrzebne jej dzieci? co?

– A! mój drogi – oburza się jedna z aktorek – to trudno, kobieta, niestety, nie może być kukułką, tak jak ty.

– Legenda o kukułce obalona – wymyśl pani co innego.

– Nie wymyślę, dopóki będą tacy jak ty ludzie.

– Zrobiłem ci co złego?

– Mnie nie, ale…

– No, to daj spokój, bo się zemszczę.

– Ty?

– Ja…

Śmiech leciuchną gamą wstrząsa brelokami.

– Jak?

– Rozkocham i unieszczęśliwię.

– Ach, ty głupi! głupi!…

Jak kuglarze japońscy szklanymi kulami, tak ci ludzie igrają ze śmiechem i lekko tym, co stanowi często ból i tragedię życia.

Tuśka ma dziwną ochotę obejrzeć się, zobaczyć, jak wyglądają te kobiety i ten mężczyzna.

Wieku ich nie może odgadnąć. Głosy ich są świeże i wygimnastykowane.

Teraz aktorki coś szepcą pomiędzy sobą, ale cicho, tak że już nic dosłyszeć nie można.

Nagle odzywa się mężczyzna:

– Żeby też jedna z was miała tak śliczne włosy, jak ta dziewczynka, która siedzi przed nami.

– Przecież ja mam także złote włosy.

– Aha, eau de fée czy tam aureoline czy jak tam. Ale ta mała ma miękkie, jasne, długie…

– Wielka historia… w jej wieku…

– A… toteż to… w jej wieku!

Pita siedzi nieporuszona, tylko uszki jej pokrywają się delikatną czerwienią i płoną wśród złotych włosów jak dwa płatki maku pomiędzy łanem zboża.

– Co ty masz za pasję mówić nam przykre rzeczy? – pyta wreszcie jedna z kobiet.

– Bo was lubię.

– Daj mi lepiej tę różę… miętosisz ją cały wieczór, zwiędnie.

– Nie. Dam ją tej panience, która ma takie śliczne włosy.

I nagle Pita czuje, jak sponad jej ramienia na jej kolanka, w środek złożonych rąk spada śliczna, aksamitna, purpurowa róża.

Kwiat jest wesoły, przystrojony kilku świeżymi i mokrymi listkami; dziecko mimo woli chwyta w paluszki łodygę kwiatu.

Tuśka widzi doskonale, co zaszło, lecz doznaje dziwnego uczucia zmieszania. Nie wie, co ma robić. Czy pozwolić dziecku przyjąć ten kwiatek, rzucony z takim jakimś niedbałym wdziękiem przez nieznajomego aktora, czy zwrócić sama jako niewłaściwy i zbyt śmiały objaw przedwczesnego hołdu dla córki.

Nie wie czemu, ale czuje, że to „towarzystwo”, lekkie i podobne do żonglerów cyrkowych na arenie życia, wyszydzi ją, jeśli okaże się zbyt surową. Pozostawić zaś tego kroku mężczyzny bez jakiejkolwiek interwencji niepodobna.

W zakłopotaniu zwróciła się trochę profilem.

Siedzący poza nią widzą jej ładne rysy, śliczny podbródek i ucho czerwieniące się jak płatek maku na tle złotych rozwichrzonych trochę włosów.

– Szkoda, że nie mam drugiej róży! – mówi półgłosem mężczyzna.

Tuśkę przebiega gorący dreszcz.

Czuje i rozumie, iż ta druga róża byłaby dla niej.

– Nudny jesteś! – śmieje się jedna z kobiet. – Czy ty się nigdy nie oduczysz latać…

Urywa i nagle pyta:

– Zostajemy tutaj na kolacji?

– Pewnie… Gdzież pójść?

– Dziura!… te wszystkie Gubałówki, Giewonty i inne szczyty to blaga. Chodźmy!

– Chodźmy!…

Wstają, zbierają fałdy sukien, przesuwają się z szumem, z zupełną niedbałością form i zwyczajów.

– No… chodź, stary.

– Idę!…

Wychodzą.



Gdy poszli, Tuśce zdaje się, iż wytworzyła się nagle dokoła niej dziwna i niezrozumiała pustka.

Chłód wieje na nią, na jej kark z tych miejsc opustoszałych.

Ci ludzie byli przecież dla niej obcy zupełnie, nie zna ich, przed chwilą nie wiedziała, że istnieją, nie wie nawet, jak wyglądają, a przecież, gdy odeszli, zabrakło jej nagle jakiegoś tła, w które się bezwiednie wtuliła.

Purpurowa róża czerwieni się ciągle w rękach Pity.

Jasna, wesoła, leciuchno woniejąca, sieje jakąś beztroskę, jak ci, którzy odeszli.

Za chwilę zwiędnie, stanie się trupem.

Oni tak samo.

Ale przez dany moment życia promieniują z siebie tragikomiczną lekkość puchowych kwiatów, rozlatujących się z chwilą zaniku po mogiłach kretowin.

Przedstawienie dobiegło końca.

Tuśka z Pitą powstają z miejsc, ale wzrok ich przygasł, rumieńce znikły. Mają w sobie charakterystyczny wygląd błyskotliwych kobiet, którym nikt się nie przygląda.

Narzucają po swojemu żakiety na ramiona i wychodzą na ulicę przez werandę, na której sinawe lampy sączą niewyraźne, jakby chorobliwe blaski.

Jakby z mysich jam lub krecich nor nadbiegła nocą chmara publiczności. Zlecieli się do tych lamp sinych na kształt korowodu ciem i obsiedli blaszane blaty stolików.

Miasto się rozgwarzyło i rozsiadło tryumfalnie w żelastwie i kurzu. Kobiety szczebiocą, wiewając płaskimi kapeluszami. Szerokie rękawy, falbany gaz i muślinów wysuwają się spod ponarzucanych białych, sukiennych zarzutek.

Jakaś rodzina semicka, cała strojna w serdaki, wchodzi na werandę, potrząsając groźnie ciupagami, na których dzwonią kółeczka. Małe dziecko, przebrane za góralika, wierci się pomiędzy stołami.

Tuśka i Pita prostują się, nabierają szyku, tego „warszawskiego”. Tuśka przygryza usta i staje niepewna i wahająca. Chciałaby pozostać z Pitą „wśród ludzi”, bo już się do nich stęskniła. Jest jednak sama i widzi, że wszystkie stoliki, zajęte przez damy, mają jakąś asystę męską.

Pokusa jest jednak nadto silna. Stolik na przejściu wolny. Tuśka mimo woli zbliża się ku niemu.

– Może napijesz się herbaty? – pyta uprzejmie córki. – Jesteś blada, może chora.

Dziecko z przedziwną intuicją odgaduje intencje matki.

– Jeżeli mama taka łaskawa.

Siadają tuż przy balustradzie.

Przed nimi bieleją dziwaczne grzbiety płótnem okrytych furek, na tle ciemnych kamienic.

Woźnice siedzą w głębi budek, drzemią albo palą fajki.

Co chwila ku werandzie pomykają całe gromadki turystów.

Wyłaniają się z ciemni i wpadają w sine światło mrużąc oczy – radzi, że się wreszcie w „cywilizację” dostali.

Tuśka, usiadłszy, doznaje znów uczucia ciepła i spokoju. Ogląda się: poza nią siedzą strojne panie w towarzystwie kilku jasno ubranych, dość eleganckich mężczyzn. Przy drugim stoliku kilku mężczyzn raczy winem jakiegoś górala, który stara się zwrócić ogólną uwagę, krzycząc głośno i produkując swój „humor” i błękitne wstążki, związane pod przebiegłą i chytrą brodą.

– Panie ksiązęciu! – mówi góral – panie książę, kcecie na wielką wantę? Pójdziem! Jo was, panie ksiązęciu, za portecki z tyłu chyce. Wendziemy.

Młodzieniec, nazwany „panem książęciem”, skrzywił wygoloną, długą twarz i odparł z nieznacznym grymasem:

– Ja sam się wydostanę bez waszej pomocy.

Chytre oczki górala zaświeciły, zaczął czmychać nosem i trzeć dziwnie wykrojone usta.

– Nikany nie wyjdom sami, bo w nóżkach słabe – czmychnął ze śmiechem.

Tu i owdzie po stolikach siedzące towarzystwa zaczynają się mniej lub więcej dyskretnie zaśmiewać.

Widzi to góral w niebieskiej obroży, rad powstaje z krzesła i coraz więcej pozuje dla galerii.

– Jak ci ja, panie ksiązęciu, i Matka Najświętsza nie pomoże, to hipnies, chocieś sprzętny i wywyrtny. Hej!…

Książę pakuje ręce w kieszenie od spodni i kołysze się na pogiętym, żelaznym krześle.

– Żebyście wy, Gąsiennico, tak często Matki Boskiej nie wzywali – mówi, patrząc na górala zamglonym, lecz pełnym głębi wzrokiem.

Gąsiennica Wojtek machnął gunią i rozstawił nogi.

– Jakże to? nie wzywać, kiej to nasa Pani i Królowa, i wsyćko…

– Toteż właśnie dlatego – tłumaczył książę. – Wy, Gąsiennico, gracie sobie teatr, a niby z nabożeństwa wzywacie ciągle Boga i świętych Jego!…

– Bo to je nasa Pani! – darł się góral, wodząc chytrymi ślipkami dookoła. – Pani, co na kmurak se siedzi… A ja wam co powiem. Był taki plugac…

– Dajcie spokój – przerwał mu książę – co tam będziecie Sabałę małpować. To już nudne! Kelner, płacić!

Góral od pewnej chwili pozował głównie dla Tuśki. Kręcił się przed nią, uśmiechał, pokazywał białe i drobne zęby, błyskał oczkami, słowem, wyglądał jak tańczący kogut przed kuropatwą.

Tuśka zauważyła ten manewr, ale go nie rozumiała. Czuła się tylko nieprzyjemnie zmieszaną, jakkolwiek z ciekawością śledziła krygi górala.

Przywołanie kelnera ostudziło trochę zapały pięknego Wojtka. Czuł, że poczęstunek się kończy i „panie ksiązęciu” jest jakby obrażony. Przy tym to wyrażenie „małpować Sabałę” dotknęło ambicję w portecki wysywane i gunię niepłoną przystrojonej chytrej lalki, zapragnął rewanżu i zabrał się do niego z wielkim sprytem.

– Gniwocie się, panie ksiązęciu? – zapytał, zbliżając się do księcia – piknie ik pseprasam. Byłek zawse zajadliwy a wartki… Ale niech odpuscom…

Chytrze się do księcia podbierał, łypając oczkami na wszystkie strony.

Publiczność zaciekawiona aż wstawała z miejsc, patrząc na tę scenę z ironią i ciekawością.

Książę, znudzony, ładną rasową ręką Wojtka z lekka usuwał.

– No… no… dobrze…

– Piknie ik pseprasam! – jęczał Wojtek.

– Dobrze, dobrze… tylko mnie czasem nie pocałujcie.

Nastąpiła chwila ciszy.

Widocznie góral coś sobie rozważał, kalkulował, rozliczał w tej króciuchnej chwili.

Oczyma się obaj zwarli, książę chłodny i stalowy wzrok utkwił w migocące i przyczajone ślepki górala.

I nagle Wojtek poskoczył, pochylił się, wionęła cuka biała jak śnieg na Wysokiej i pokryła przez sekundę księcia.

Wojtek pocałował długą, białą, książęcą twarz, która stała się jeszcze bledsza, a jasne rzęsy pokryły stalowe źrenice, które cofnęły się w głąb jakby olśnione.

Publiczność zaszemrała, ucieszona tym faktem, jakby wybornym rozwiązaniem sceny, której głąb uszedł jej zupełnie, a pozostała zrozumianą tylko farsowa strona akcji.

Książę wstał, pchnął stolik i zwrócił się do towarzyszów, którzy dość apatycznie patrzyli na to całe zajście.

– Chodźmy!…

Ale Gąsiennica w lot wyczuł, iż teraz książę został przez niego okryty śmiesznością. Wiedział także, iż stosunek jego z książęcą drużyną jest zerwany bezpowrotnie, więc zapragnął wyzyskać daną chwilę na swoją korzyść jak największą.

– A, panie ksiązęciu! – zawołał w ślad za odchodzącym – fstręt ik zebrał? Coz to, gębusia moja nie taka jak wasa? Zaraźliwa je, cy co? Coz to? Ja ciarapara? hej!…

Książę zeszedł z werandy, nie oglądając się nawet, i zniknął ze swymi towarzyszami w cieniu źle oświetlonej ulicy.

Gąsiennica pozostał sam na pobojowisku.

Potoczył wzrokiem dokoła – tryumfalnie machnął ciupagą i zaczął:

– Hej!…

Rozniosło się to jakoś dziwnie po stolikach, na których mokły słomki w mazagranach, grenadinach i orszadach.

– Hej!…

Ani tego oddać żadne skrzypki nie potrafią, ile sentymentu włoży czasem góral w ten jeden króciuchny krzyk. Niesie on z sobą nędzę smutnych pól, poczepianych gniazd, jęk smreków, bijących pokłony pod grozą skrzydeł halnej wichury.

Lecz zarazem i wyiskrzoną biel, i ciemnię kosodrzewiny, i huk młodzieńczy a silny walących się z gór potoków, i mgłę chmur, w których pławią się juhasi o spalonych od słońca twarzach.

– Hej!…

Powiało to od hal, od łąk – rozbłękitniało płatami gencjan, nad którymi rozpięło się srebro śniegów i ametyst oparów kryjących iglice i tarasy Tatr. Była w tym krzyku dzikość i smętek, fantazja zbójnicka i szał „tryfusowej” gorączki, był duch ognia watr, nieconych przed szałasami, i rączy pościg migających jak orły kozic. Była rozpacz beznadziejna małych przydrożnych kapliczek i cmentarzów górskich, na których jarzębina tylko purpurę korali na opuszczone groby w noc zaduszną rzuca, była przygasłość wzroku kretynów obnoszących swe wola pod czernią łachmanów.

– Hej!…


*


Jakiś jakby dech silny i groźny przeleciał nad werandą, tonącą w sinym blasku kul.

Cała dusza Tatr mignęła w tym tchu, gniewna za to najście wykrygowanych mrówek, wnoszących ze sobą szarą drobiazgowość zbytecznych potrzeb życia. Świętokradztwem od wichrów spadło i wstrząsnęło pod serdakiem (krojem staników i żakietów) piersiami. Była to jedna dziwna, nieuchwytna, nieprzetłumaczalna na język szablonów chwila.

I znów ucichło wszystko.

Widmo gór, które tak wystąpiło przeogromnie w tchnieniu swoim, cofnęło się i zastygło.

Rozdzwoniły się łyżeczki, trzaskały zapałki, migały dzienniki na długich drągach. Przestano się interesować Gąsiennicą i jego błękitnymi wstążkami. Ciekawy był tylko w zestawieniu z księciem.

Sam bladł i tracił zupełnie to, co więziło ku niemu oczy.

Poczuł to jak aktor, który po tryumfach scenicznych wraca sam do domu pod parasolem i w zbyt dużych kaloszach. Lecz Gąsiennica wytrawny był i wytrwały. Zwrócił się znów ku Tuśce i zaczął świdrować oczkami.

I nagle, jakby z kobzy jakiej wydobywał swe efekty, podskoczył, gwizdnął, krzyknął i puścił się po asfalcie werandy „zbójnickiego”.

Dreptał i pozierał na „nóżki”, wyglądające jak maczugi owinięte płótnem. Zgrabnie podskakiwał i bił piętą w ziemię. Cucha rozlatywała się dokoła niego jak skrzydła. Głosem ochrypłym śpiewać zaczął wieczne i klasyczne

W murowanej piwnicy

Tańcowali zbójnicy…


Dopiął swego.

Publiczność zerwała się z miejsc i zaczęła przyglądać się tańczącemu jak pajacowi na linie.

Pita w zachwycie złożyła ręce.

Zewsząd dawały się słyszeć szepty:

– Tańczy! tańczy!…



Z wysoką filozofią i leciuchnym odcieniem ironii spoglądał na tę produkcję sztab kelnerów.

Oparci o ścianę, asystowali tej komedii z sennym wyrazem twarzy.

Kazali se piknie grać

I na nóżki pozirać…


Podskakując epileptycznie, Gąsiennica łypał oczyma dokoła. Widział, że zrobił efekt, i napawał się nim. Zwrócił się widocznie ku Tuśce i na jej cześć bił się po karku i piętach. Robił wrażenie aszanta wykonywającego taniec wojenny.

Tuśka, mimo woli podniecona i zdumiona, patrzała na te konwulsyjne łamańce otwartymi szeroko oczyma.

Gąsiennica umiał doskonale umiarkować swe efekty.

Czuł, iż powinien teraz zrobić efektowne wyjście, aby zachować przewagę nad publicznością.

Jak koza leciuchno, w skokach nadzwyczajnych puścił się ku wyjściu z werandy.

Przemknął biały i strojny pomiędzy stolikami, przebierając „nóżkami”, z ciupagą w górę wzniesioną jak zawodowy baletnik kończący zbyt trudne pas.

Ogólny szmer uwielbienia, a nawet oklaski słyszeć się dały.

On błysnął raz jeszcze zębami, łypnął oczkami – krzyknął: – Hej!… – i zbiegłszy po schodach, zniknął w cieniu ulicy.

Tuśka odetchnęła.

Nie umiała wytłumaczyć sobie, dlaczego ten góral sprawiał na niej tak odpychające wrażenie. Lubiła przecież swoją gaździnę i patrzała na jej twarz i postać z pewną przyjemnością.

Nagle uczuła, iż ktoś od ulicy przez balustradę pociąga ją za brzeg sukni.

Mimo woli podniosła się i przechyliła, starając się zobaczyć, kto zaczepia ją w ten sposób.

Na dole, u kamiennej ściany, dostrzegła białą guńkę i twarz o rozwartej czeluści ust ku niej wzniesioną.

Z werandy padało trochę światła.

Poznała Wojtka Gąsiennicę.

Zarumieniona spytała prawie głośno:

– Czego chcecie?

– Może póńdziecie f góry ze mną? – wyskrzypiał głos górala. – Jo wos poprowadzę piknie na Giewont… gdzie fcecie… Nadaliście mi się.

Propozycja była zwykłego przewodnika, ale zęby białe śmiały się, oczy w cieniu błyszczały.

– Dajcie mi spokój – rzuciła gniewnie Tuśka.

Pita podniosła się z krzesełka, oparta o balustradę, i patrzała.

Lecz góral nie odchodził.

Znów Tuśkę za suknię pociągnął.

– Może póńdziecie…

Lecz w tej chwili spoza balustrady mignęła czarna hebanowa laska z ogromnym srebrnym monogramem.

– Mój człowieku, idźcie swoją drogą i zostawcie tę panią w spokoju.

Tuśka spojrzała.

Obok niej stał wysoki, młody mężczyzna z maleńkimi wąsikami, rosły, w białej kamizelce.

Laską zręcznie usuwał natręta, a równocześnie patrzał na Tuśkę wielkimi czarnymi oczyma, które zdawały się błyszczeć jak dwa diamenty.

Pod dotknięciem laski Gąsiennica rozpłynął się w ciemności z szybkością zmykającego kota.

Od furek tylko, gdzie czekali woźnice, doleciały chichot i szepty.

Tuśka spłoniona, przygryzając usta, skinęła głową w stronę mężczyzny.

– Dziękuję panu!

– O!… proszę!… – odrzekł uchylając kapelusza.

Tuśka usiadła znów na krześle. Miała zamiar odejść natychmiast, ale ogarnęła ją dziwna nieśmiałość. Czuła poza swymi plecami, iż towarzystwo strojne, które poznała po głosie, zajmuje się nią w tej chwili. Znów teatr, scena, aktorzy wcisnęli się w jej życie i otoczyli ją tym tłem, które było dla niej jakieś miłe i przytulne. Mimo to skrępowana była i po prostu ruszyć się nie śmiała z miejsca. Zdawało się jej, że to wyróżnienie napastliwe górala okryło ją śmiesznością w oczach tych ludzi. Siedziała więc naprzeciw Pity, zaczerwieniona, z uszami rozpalonymi i oczyma wbitymi w filiżankę z herbatą.

Tymczasem za jej krzesłem nie zajmowano się nią wcale.

Aktorzy i aktorki pogrążyli się w otchłani własnych interesów.

Rozbierali plan dalszej wycieczki i wszyscy godzili się na jedno, że źle zrobili, decydując się na tę włóczęgę.

– Trzeba było osiąść gdzie na trawie, na Czarnej Wsi albo pod Kopcem, i czekać jesieni.

– E!…

Aktor o hebanowej lasce, diamentowych oczach i małych wąsikach nie mówił nic, tylko pilnie wpatrywał się w kark Tuśki.

– No… patrzcie na Porzyckiego, czy on źle zrobił? – wyrzekła jedna z aktorek.

– Tak, ale trzeba mieć papę i mamę, tak jak Porzycki. Jak zabraknie, dodadzą synalkowi.

Aktor o diamentowych oczach wzruszył ramionami.

– No… nie życzyłbym ci mieć takie od rodziny dodatki, jakie ja miewam.

– A zawsze masz pieniądze.

– Bo oszczędzam. Stołuję się prywatnie, żyję jak filister, kocham się za darmo, a na ubranie zaabonowałem się w Wiedniu. Dlatego mi wystarcza.

– Podwyższyli ci gażę?

– Spodziewam się. Ale jak mi dadzą gdzie lepsze warunki, to pojadę.

– Forszus[7] wziąłeś.

– Oddam – do łapy mi nie przyrósł.

– Oddasz? no!…

– E… daj mi spokój! Pies by z tobą tańcował polkę przez całe Planty, taka jesteś nudna.

– A ty ordynarny.

– Och!… jaka hrabina!…

Pita słuchała pilnie, co mówią w tej grupie, i widocznie obraz psa, tańczącego polkę przez Planty z tą śliczną i elegancką panną, bawi ją w niezwykły u niej sposób.

Zaczyna się leciuchno uśmiechać.

Porzycki dostrzega ten śmiech.

– Widzisz!… – mówi do koleżanki – jesteś taka nudna, że ta śliczna panienka śmieje się z ciebie.

– To z ciebie.

– Nie, z ciebie.

Tuśka czuje, iż powinna wstać i iść z tej werandy, gdzie swoboda grona aktorów wciąga i ją, i Pitę w swe zaczarowane koło.

– Chodźmy, Pita!

Z piersi Porzyckiego wydziera się jakby westchnienie:

– Szkoda!

Tuśka zabiera córkę i obie, przeprowadzone wzrokiem publiczności, schodzą ze schodków na ulicę.

Tuśka chce wsiąść do furki, lecz widzi, iż Porzycki i dwie aktorki wstały i oparte o balustradę, przypatrują się ich odjazdowi.

Siada więc do dorożki licząc mimowolnie, ile wydała dziś na teatr, herbatę, dorożki. Siada jednak z gracją.

To samo czyni i Pita.

Góral machnął lejcami, konie szarpnęły z miejsca, dorożka stęknęła i zarechotała jak całe stado rozjuszonych żab.

Aktor Porzycki wionął ku odjeżdżającym dość elegancką „panamą”. Tuśka bezwiednie oddała mu ukłon.

Pita w tej chwili także pochyliła główkę.

I obie jadą teraz przez ciemne Krupówki, poznaczone tylko po bokach, gdzieniegdzie, jasnością oświetlonych werand i okien.

I obie mają jakieś rozjaśnione i zadowolone miny.

5

quand même (fr.) – jednak.

6

beau jour (fr.) – dobry dzień.

7

forszus (z niem.) – zaliczka.

Sezonowa miłość

Подняться наверх