Читать книгу Słońce - Helena Mniszkówna - Страница 10
5
ОглавлениеHrabina, trzęsąc się z oburzenia, biegła w stronę apartamentu córki. W korytarzu natknęła się na Brunona. Szybko przywołując kokieteryjny uśmiech, już miała otworzyć usta, aby zapytać o Zunę, gdy powstrzymało ją ironiczne i wyraźnie drwiące spojrzenie. Zmieszała się nadspodziewanie. Bruno przemówił sucho:
— Radzę zostawić córkę w spokoju. Jest bardzo wzburzona.
Skłonił się lekko i odszedł.
Hrabina jak bomba wpadła do pokoju. Zuzanna stała na środku z głową spuszczoną i ukrytą w dłoniach. Nie zdjęła nawet kapelusza. Płakała.
Hrabinę ogarnęła wściekłość.
— Cóż to znowu za komedie? Co ty wyprawiasz, dziewczyno — krzyknęła ordynarnie. — Wstydu nie masz. Co to za awantury?...
Oderwała jej ręce od oczu.
Zuna osunęła się na kolana.
— Mamo, czy możecie żądać, abym wyszła za tego garbusa, potwora...
— Cicho, bez dziwactw. Wstań! — krzyknęła matka.
Zuna łkała.
— Mamo, sama widzisz. Sama widzisz... Dziad Grzegorz nas oszukał. Czyż mogę zostać jego żoną? Za nic, za nic w świecie!...
— Milcz, jeszcze kto usłyszy. Trudno, już nic nie można poradzić. On jest ułomny, to prawda, ale ma piękne oczy. Nie zauważyłaś? Jest bardzo uczony. Cieszyłaś się z tego w Horelach...
— Przeciwnie... głupi jest, głupi...
— Zuna, milcz!
— Głupi, bo będąc takim, nie powinien myśleć o małżeństwie.
— Zastanów się, co ty pleciesz. Przestań trząść się, jak w febrze. Taka fortuna... taki ród. I on ma się nie żenić?
— ... i takie kalectwo, taki garb. Czyż on chce mnożyć potwory?
— Co ty wygadujesz, smarkata! Młoda dziewczyna i takie herezje.
— To nie herezje. To prawda. Wiem, czym jest małżeństwo, dzieckiem nie jestem. Gdybym nawet była zupełnie nieświadoma, to takiego jak on też nie chciałabym za męża. Nikt mnie do tego nie zmusi. Nikt, nikt, nikt!
— Wyrażasz się nieprzyzwoicie. Młoda panna, dobrze urodzona i dobrze wychowana, choćby nawet była uświadomiona, nie powinna się przyznawać, że... że...
— Widzę, że nawet mama nie chce się otwarcie przyznać, że nie wierzy w bociany. Dawniej taką naiwność nazywano „zaściankowym parafiaństwem”. A dziś... Oh, nie chcę mamy obrażać.
— Bądź sobie uświadomiona albo nie. Wszystko mi jedno. Gdy zostaniesz hrabiną na Szternbergu, możesz sobie być jaka chcesz. Takie stanowisko uświęca wszystko.
— Mama mówi jak parweniuszka, jak... szerepetka z parafii, której imponują tylko bogactwa i tytuły. A tymczasem, jak wiadomo, tytuł horelski został kupiony. Nawet tu go nie używają.
— Milcz, bezwstydna.
— Mogę być bezwstydna i nieprzyzwoita, ale żoną tego garbusa nie zostanę, choćby miał nawet królewską koronę na głowie.
— Zostaniesz. Musisz. Za parę dni ślub...
— Nigdy!
Hrabina chwyciła córkę za rękę i rzuciła jej prosto w twarz:
— Musisz i zostaniesz!
— Mamo, mamo...
Hrabina odtrąciła córkę i spojrzała na nią z wściekłością.
— Domyślam się..., spodobał ci się Brunonek. Widziałam jak się porozumiewaliście. Ale nic z tego, moja panno. Za dziedzica jedynie na Okrzosewiu nie wyjdziesz!
Nagle pochyliła się do ucha córki i ze znaczącym uśmiechem dodała:
— Ale, gdy zostaniesz żoną Radosława, możesz sobie tak urządzić życie, jak ci się tylko spodoba.
— Jak mama może tak do mnie mówić, do córki. Jak mama może... taką ohydę.
— Bez egzaltacji. Dość tego. Ubieraj się. Musisz być strojna. Pamiętaj, że teraz już wszystko od ciebie zależy. Dziś jest obiad zaręczynowy.
Zuna skoczyła do drzwi. Matka zastąpiła jej drogę.
— Dokąd?
— Sama pójdę do Radosława, powiem mu prawdę, że mnie zmuszają. Jeśli rozumny...
— Ani się waż! Ubieraj się natychmiast. Idź, wykąp się, odśwież, włóż suknię przygotowaną na dziś. Ruszaj i ani słowa więcej, bo po... pa...mię...tasz!
Wzburzenie hrabiny dosięgło szczytu. Ale i Zuna była już zdecydowana.
— Dobrze, podczas obiadu powiem głośno, że nie wyjdę za Radosława, że mnie zmuszają. Chce mama skandalu, będzie go miała...
W tym momencie hrabina wymierzyła córce siarczysty policzek. Zuzanna zachwiała się. Kropli krwi nie było w jej twarzy. Przerażone oczy nie widziały nic prócz purpurowych plam.
— A teraz idź i ubieraj się. Żebyś mi za godzinę była gotowa!
Hrabina wyszła trzasnąwszy drzwiami.
Zuzanna stała jak w odrętwieniu. Powoli przecierała oczy, przytomniejąc. Przeniknął ją dreszcz, niewysłowienie bolesny. Ze wstydu i oburzenia na twarz wytrysnął szkarłatny rumieniec. Porwała się z miejsca i wybiegła drugimi drzwiami pędząc nie wiedzieć dokąd.
Niespodziewanie natknęła się na pokojową z Horeli.
— Hrabianko, trzeba się ubierać. Oto torebka hrabianki. Odniósł ją kamerdyner. Była gdzieś w sali... Ależ to zamek, niby jaki królewski, czy co? A kamerdynery postrojone jak generały. Co hrabiance jest? Taka czerwona na twarzy; uderzyła się, czy co?
— Głowa boli. Pójdę do parku. Tędy, tak? — bąkała Zuna machinalnie kręcąc torebką.
— Tak, tędy, hrabianko. Te oszklone drzwi prowadzą. Ale czas się ubierać.
Zuzanna wybiegła na taras ocieniony piramidalnymi tujami, pełen kwitnących, krwistych begonii. Tuż obok rozciągał się gąszcz krzewów i ciętych szpalerów. Wpadła w te zielone korytarze. Biegła aleją olbrzymich modrzewi, jakąś gęstwiną świerków. Pozostający w tyle zamek ciągle budził grozę.
— Byle dalej, byle dalej — myślała.
Mknęła jak sarna ścigana przez ogary. Otchłań parku wydawała się bezkresna. Nagle mur zagrodził jej drogę, pobiegła wzdłuż niego. Po drugiej jego stronie rozlegały się ludzkie głosy. Nie przystawała. Tylko obudzona świadomość podsuwała twarde pytania: — Dokąd?... Gdzie?
Mur ciągnął się w nieskończoność. Głosy umilkły. — Co robić?... Co robić? — pytała siebie z przerażeniem.
Zunie zaczęło brakować tchu. Zatrzymała się i rozejrzała wokół. Uwagę jej zwróciła żelazna furta.
— Może to jest moja droga ucieczki? — pomyślała z nadzieją.
Nieśmiało zbliżała się do żelaznej kraty. Była otwarta. Stanęła w przejściu. Przed sobą ujrzała białą ścianę dużego budynku, a dalej rozległy dziedziniec, skąd dochodziła głośna rozmowa. Szła w stronę przeciwną niż dolatujące głosy. Nagle poczuła ostry zapach benzyny.
— To garaż — wypowiedziała bezwiednie.
Przystanęła za węgłem i ostrożnie wysunęła głowę spoza muru. Z wrażenia zabrakło jej tchu. Zobaczyła samochody ustawione rzędem; te same, którymi przyjechali ze stacji. Błyskawicznie zlustrowała auta i wnętrze garażu. Było pusto. Wskoczyła do limuzyny i ujęła kierownicę. Znała mechanizm samochodu.
— Czy jest benzyna? — Teraz tylko to miało dla niej znaczenie.
Rozległ się szum zbudzonego motoru. Ruszyła powoli, cicho. Przed nią biały szlak alei; za nią ogromny masyw garażu. Kilka chwil napiętej aż do bólu uwagi. Przemknęła przez dziedziniec.
Szosa...
Limuzyna pędziła całą siłą motoru. Zuna gnała bez zastanowienia, byle najdalej od znienawidzonego już zamku na Szternbergu.
*