Читать книгу Słońce - Helena Mniszkówna - Страница 8
3
ОглавлениеRadosław siedział w swoim gabinecie przy ogromnym biurku, na którym piętrzyły się foliały rękopisów i ksiąg. Oddany pracy, zapomniał o całym świecie, nie tylko o tak ważnym dniu. Dopiero Drymba sprowadził go na ziemię. Zajrzał raz i drugi, wreszcie zbliżył się i chrząknął. Radosław ani drgnął. Jego pióro skrzypiało dalej. Stary Kaszub z determinacją zażył tabaki. Kichnął tak potężnie, że aż zabrzęczały szyby w otwartej szafie biblioteki.
— A niechże cię nie znam... Czego mi tu kichasz nad uchem, przyjacielu? — zawołał Radosław odkładając pióro.
— Panie miłościwy, już dziesiąta na wieży...
— No więc cóż?
— Młodszy Ritter pojechał na stację.
— Na stację? A po co na stację? Aha! Tak... a to jeszcze czas.
— Może by się już ubierać? Wszystko gotowe.
— No, dobrze. Tylko mi teraz nie przeszkadzaj, Drymba.
Pochylił się znowu nad rękopisem.
— ... Papież Juliusz II della Rovere i jego stosunek do Michała Anioła... Tak, to już było. A teraz...
— Miłościwy panie...
— A co powiesz, mój miły?
— Miłościwy panie, naprawdę czas.
— Czas powiadasz? Dobrze, dobrze. Poczekaj. Jest dziesiąta. Za godzinę przyjdź znowu. Muszę skończyć ten okres. Przyjdź za godzinę. Wtedy się będę ubierał.
Stary sługa wyszedł z pracowni.
Radosław znowu pogrążył się w pracy. W pewnej chwili podniósł głowę, a pióro zawieszone nad rękopisem zadrżało mu w dłoni. Westchnął, zamyślił się. — Za parę godzin — wyszeptały jego wargi. Pochylił się nad biurkiem, ale już niepokój wniknął w jego duszę i mącił umysł uniemożliwiając dalszą pracę. — Za parę godzin..., jakże to będzie?
Odłożył pióro i splótłszy dłonie oparł na nich czoło. — Jakże to będzie? Nie widziała mnie, nie zna, może się nawet nie domyśla. Ale oni wszakże wiedzą... To był naprawdę niedorzeczny pomysł Grzegorza.
Oparty podbródkiem na dłoniach, utkwił zamyślone oczy w pęku róż zdobiących biurko. — Jakże to będzie?... Grzegorz wprowadza Zuzannę... ona wchodzi... i...
Radosław zerwał się z fotela, prawie podbiegł do wysokiej, mahoniowej szafy. Otworzył lustrzane drzwi.
— ...i wchodzę ja... hrabia na Szternbergu... narzeczony.
Patrzył na odbicie swojej postaci, skulił się, wytrzeszczył oczy, wydął usta, rękoma wykonał jakiś ruch, a drżące wargi zaczęły rozchylać się w uśmiechu.
— Oto, jaki jest ten twój narzeczony, hrabianko! — wykrzyknął głośno.
W tym też momencie wykrzywił twarz dziwacznym grymasem, a szare, głębokie i myślące oczy zeszpecił przymrużeniem umyślnie komicznie tkliwym. Ramiona wyciągnął, jak do objęcia; usta stulił, jak do pocałunku.
— Patrz, Zunko, twój narzeczony. A co?
Jego głowa chowała się w ramionach przechodzących w duży garb. Pod gęstwiną czarnych włosów jaśniało tylko wysokie czoło. Przyglądał się sobie uważnie i śmiał cicho. Wyglądał jak duży żuk stojący pionowo. Wodził rękoma po nazbyt wydatnej piersi, spod której, zdawało się, bezpośrednio wyrastały nogi. A kiedy opuścił ręce wzdłuż ciała, wyglądały tak, jak konary z innego drzewa. Nie przestawał się śmiać, chociaż śmiech ten stawał się podobny do bolesnego skowytu. Jego pociągła, delikatna twarz i te szare, rozumne oczy nabrały szczególnego wyrazu. Nie było widać w nich bólu, raczej rozdzierającą rezygnację. Z barbarzyńskim okrucieństwem rozpatrywał swe kalectwo. Wreszcie wyprostował się i zaczął wyginać swoją figurę na wszystkie możliwe strony. Stanął w pozycji wyzywającej; jedną ręką gładził się po włosach, drugą założył za kamizelkę. Na czole pojawił się mars.
— Gdybym był niższy, byłbym po prostu karłem. Ale i tak wystarczy... Och, wystarczy!
Utykając, przechadzał się nerwowo po pokoju. Twarz wypogodziła mu się. Znowu była naturalna i łagodna. Wreszcie machnął ręką.
— Dziad Grzegorz wybrał Szternberg na miejsce dla zainscenizowanej przez siebie tragikomedii.
Ponownie zasiadł do pracy. Wzburzenie minęło. Tylko od czasu do czasu budził się w nim gorzki śmiech. Coś dotkliwie zabolało w sercu. Nagle przyszła myśl:
— Zapewne ona wie wszystko, musieli ją chyba przygotować. Może jednak wyobraża mnie sobie o wiele lepiej. No, bo gorzej już chyba nie można. Niepodobieństwo!
Zaczął czytać rękopis. Jakiś szczegół pochłonął jego uwagę i zagłuszył wszystko. Przykre myśli odbiegły daleko. Pochylony nad papierami nieruchomo przylgnął do biurka. Tylko drobna, arystokratyczna w rysunku dłoń o długich palcach, biała, aż przezroczysta, posiatkowana błękitnymi żyłkami, ściskając mocno pióro, suwała się po papierze prędko, zdecydowanie.
Na wieży zamkowej zegar wydzwaniał kwadranse, lecz Radosław nie odrywał się od pracy. Wreszcie Drymba i kamerdyner energicznie wkroczyli do gabinetu.
*