Читать книгу Słońce - Helena Mniszkówna - Страница 6

1

Оглавление

Zuzanna Szternberg-Ulmska ocknęła się z dręczącego snu, chociaż za oknami zaledwie srebrzył się dzień. Wstała, otuliła się szalem i rozejrzała po salonce. Jej matka i ojciec jeszcze spali. W głębi, na kanapie, pochrapywał równo dziad Grzegorz. Hrabianka utkwiła wzrok w jego starczej twarzy. Z kościstych policzków wystawał ogromny, garbaty nos, sterczący niby hak nad zapadnią prawie niewidocznych, wklęsłych ust. Od kanciastej brody zwisały fałdy szyi. Głęboko osadzone gałki oczu pokrywały cienkie, jak bibułki, powieki skupione jeszcze w natężeniu snu. Potężne łuki krzaczastych brwi dzieliła głęboka bruzda biegnąca pionowo przez całą wysokość kopulastego czoła. Białe kosmyki włosów wysunięte w nieładzie spod przekrzywionej na bok piuski otaczały tę sępią głowę. Całości obrazu dopełniało komicznie wystające wielkie, sinawe ucho.

Widok ten ubawił Zuzannę. Mimo woli uśmiechnęła się, chociaż wzbierał w niej gniew.

— Och, jakbym cię za to ucho... Ty... despoto, tyranie! — pomyślała i skierowała wzrok w stronę okna pędzącego pociągu.

Ujrzała wschód słońca; wielką czerwono-złotawą kulę, a przed nią morze kolorów niczym rozwiane pióra rajskich ptaków. Patrzyła oniemiala z zachwytu. Jednak miarowe kołysanie resorów szybko uświadomiło jej, że wieziono ją ku przyszłości pełnej nieodgadnionych tajemnic. Nie znała nawet człowieka, z którym wyznaczono jej dzielić los. O Radosławie Ulmskim wiedziała jedynie, że jest panem na Szternbergu, a to stanowczo za mało, by mogła wyobrazić sobie wspólne z nim życie. Długo broniła się przed takim wyrokiem rodzinnym. Ale na nic zdały się prośby. Rodzice pozostawali pod przemożnym wpływem hrabiego Grzegorza, powszechnie zwanego „augurem rodzinnym”, który tłumaczył im, że powinni czuć się zaszczyceni wyróżnieniem. Małżeństwo ich córki miało połączyć dwie odnogi świetnego i możnego rodu.

Hrabianka nie odczuwała jednak dumy z powierzonej jej roli i na swój sposób buntowała się przeciw despotycznym nakazom. Dręczyło ją przy tym pytanie: jaki jest ten Radosław? Od dziada Grzegorza słyszała, że kuleje i ma zbyt wydatne łopatki, prawdopodobnie od częstego pochylania się nad biurkiem. Gdy mówił o nim, wtrącał czasem, jakby mimochodem: „Gdyby nie ten defekcik, zresztą wobec jego zalet mało znaczący...”. Rozwodził się natomiast wiele nad jego inteligencją i wszechstronnym wykształceniem. Nazywał go molem książkowym, trochę żartobliwie krytykując jego domatorstwo i mizantropię.

Nieznany Radosław zaciekawił hrabiankę, a jego mizantropia nie zrażała jej. Sama pełna temperamentu, lubiła świat i ludzi, więc tym bardziej intrygował ją człowiek młody, bardzo bogaty, a mimo to samotnik. Wyobrażała go sobie trochę jako nieszkodliwego dziwaka. — Jest on zapewne wysoki — myślała — lecz garbi się lekko, no i trochę pociąga nogą. Jeśli jednak ogólnie jest interesujący, szczegół ten nie powinien razić. Kto wie, może go nawet wyróżniać. Historyk, mól książkowy, naukowiec — to właśnie coś nieprzeciętnego. Dostatecznie dużo już poznałam lowelasów, salonowych gogusiów i rozmaitych typów udających światowców.

Radosław pociągał Zunę swoją odmiennością, a jednak ogarniał ją niepokój, niby odległy pomruk zbliżającej się grozy. I to ją peszyło. Pragnęła, by jak najprędzej nastąpiło ich spotkanie, złorzecząc zarazem archaicznym tradycjom rodu Szternbergów, które wskrzesił hrabia Grzegorz.

Ale na razie cudowny wschód słońca usposabiał ją pogodnie. Chłonęła w siebie ciepłe promienie, czuła je w nerwach i we krwi. Okolice Pomorza wydawały się piękne, a stary Szternberg ciekawił niepomiernie. To odwieczne zamczysko, siedziba rodowa, musiało się przecież różnić od pretensjonalnego pałacu horelskiego, urządzonego bez gustu przez hrabinę Alfredową. — Ten Szternberg jest zapewne wspaniały w patynie wieków — myślała — a jeżeli Radosław taki, jak go sobie wyobrażam, to... to... Ach, gdybyż to już prędzej.

Ktoś się poruszył w wagonie. Hrabianka zerknęła spoza firanki. Salonka prześwietlona była złotawym blaskiem i czerwienią pluszowych obić, ale jeszcze cicha. Czarna piuska zsunęła się na oczy hrabiego Grzegorza, podkreślając przy tym rozmiary jego nosa.

Zuna roześmiała się. I nagle przyszło jej do głowy, że Radosław może być do niego podobny. Odrzuciła jednak szybko tę myśl. W wyobraźni zobaczyła twarz naukowca o szlachetnych rysach, myślących oczach i miłym, pociągającym uśmiechu. — Gdybyż już prędzej wyjaśniła się ta zagadka — pomyślała z narastającym niepokojem.

W tym momencie usłyszała ostry szept matki:

— Dlaczego tak wcześnie wstałaś? Będziesz wyglądała mizernie...

Z kanapy leniwie podniosła się wysoka kobieta o wydatnych piersiach i biodrach. Matka z córką przeszły do drugiego przedziału.

— Trzeba się ubierać. Bardzo możliwe, że hrabia Radosław spotka nas na jednej z większych stacji. Może zechce wcześniej powitać narzeczoną i wyskoczy naprzeciw?

— Nie wyobrażam go sobie skorym do takiego „wyskoczenia”. Zdaje się, że to człowiek stateczny.

— Ma trzydzieści kilka lat. Jest więc młodzieńcem.

— Tak, ale ogólnie, z usposobienia. Zresztą podobno jest trochę chromy... posuwa nogą. Czy mama przypadkiem nie wie w jakim stopniu?

— Głupstwo. Mężczyzny to nie szpeci. Powtarzam ci, Zuno, że spotyka cię wielki los. Być panią na Szternbergu to niemała rzecz.

— Jednakże...

— No, no, bez tego tonu. Pozwalałam ci na różne grymasy, ale teraz to już inna sprawa. Nie czas na kaprysy.

Hrabina siedziała przed lustrem starannie układając umalowane na rudo włosy. Badała świeżo zrobioną twarz, uśmiechając się przy tym z zadowoleniem. Zuna także się czesała, niecierpliwie szarpiąc grzebieniem gęstwę ciemnych włosów. Szeroki rękaw opadł miękko, odsłaniając przedramię delikatnej ręki o mleczno-różowej karnacji. Tylko koronka szlafroka drżała na wzniesionych piersiach. Twarz napłynęła rumieńcem gorącej krwi.

— Zaniechajmy takich słów, matko! Mnie one nie przestraszą — sama wiesz.

— Wiem, żeś przez swoje grymasy zlekceważyła poważne partie. Zachciewa ci się adonisów z bajki. Bóg wie jeszcze czego.

— Przeciwnie, o przeciwnie! Tamci to właśnie adonisy, lalusie z morskiej piany, podparci tytułami i fortuną. Zabrać im jedno i drugie, zostałyby okrągłe zera. To nie dla mnie.

— No, właśnie. Dziękuj przeto losowi, że cię wynagradza sowicie małżeństwem z hrabią na Szternbergu.

— Znowu tytuł i fortuna. Nawet nie wiem, jak wygląda ten Radosław. Dziwaczny i niewczesny pomysł dziada Grzegorza te nasze zaręczyny. Nie na dzisiejsze czasy. Szkoda, że nie zaślubił mnie sam w imieniu Radosława. Byłoby jeszcze bardziej archaicznie — dodała z lekką ironią.

— Proszę cię, bez kpinek. Są nie na miejscu.

— A ja z góry mamę uprzedzam, że jeżeli...

— Proszę bez żadnych fanaberii i awantur. Słyszysz! Jesteś bardzo młoda. Rodzice rządzą tobą i rządzą mądrze. Słowo dane i na tym koniec.

— Nie, to dopiero początek. Jednakże takie swaty to przeżytek; to wędzidło; to...

— Zuna, milcz. Bez krytyki. Cóż to znowu. Tego brakuje, żeby Grzegorz usłyszał. Smarkata!

Hrabina była wyraźnie wzburzona. Twarz jej spurpurowiała, brwi zbiegły się w groźny łuk, w oczach iskrzył się gniew. Tupnęła nogą.

— Proszę mi tu nie rezonować i nie robić takiej miny, słyszysz! Dosyć się nasłuchałam — ja, ojciec i dziad.

— Jemu się nie dziwię, bo ten stary bufon wcale nie jest moim dziadem. Dziesiąta woda po kisielu. Bardziej dziwię się rodzicom, że ze mną tak postępują.

— Zuna, milcz!

Dziewczyna zacięła usta. Ubierała się prędko, blada, ze łzami w oczach.

— Dobrze, milczę. Ale jeżeli ten Radosław bardzo ułomny, czy także mam go poślubić?

— Musisz. Już wszystko gotowe. Za parę dni na Szternbergu podpiszecie akt ślubu. Wieziemy wspaniałą suknię ślubną... wiedeńską. I całą wyprawę. A ta znów zaczyna stawiać jakieś warunki. To nie z tamtymi, jak nazywasz adonisami czy gogusiami sprawa. I chociaż ci się to nie podoba, powtarzam: dosyć już chimer i kaprysów. Jesteś jedynaczką i musisz zastosować się do żądań rodziny.

— Ależ, mamo! Ach, mamo, suknia ślubna wobec całej przyszłości. Ależ, to...

— Żadnego ależ. Żeby mi to było po raz ostatni.

Dziewczyna rzuciła się do drzwi.

— Zuna, stój! Dokąd idziesz? Jak ty się ubrałaś? Czy nie za skromnie?

— W kostium. Chyba nie włożę sukni balowej — mówiła przez łzy.

— Czy to aby ten przeznaczony na dziś? No, dobrze. Włóż jeszcze kolczyki i brylanty.

— Po co teraz? — żachnęła się.

— Właśnie teraz. I perły na szyję. Wkrótce już dostaniesz piękniejsze od Radosława.

Dwie łzy spłynęły z oczu młodej panny.

— Ach, mamo, gdyby nie te nasze stosunki rodzinne. Gdyby one były inne. To mnie wypędza z domu. To wpłynęło na to, że się zgodziłam tak biernie...

— Cóż to znowu za beki? Przestańże! Jesteś śmieszna i głupia. Nie kompromituj nas.

Zuna wybiegła na platformę wagonu. Słońce oblało ją złotem i ciepłem. Z brylantów trysnęło kilka tęczowych iglic. Podniosła załzawione oczy i zapatrzyła się w błękit nieba, po którym sunęły białe obłoczki. Długo tak stała znękana, wsłuchując się w jednostajny stukot pociągu. Myśli pędziły wartko, kłębiły się, jaśniały i ciemniały, zaciągały chmurami na nowo trwożąc. Lecz pogoda złocista łagodziła gnębiące przeczucia i wnikała do jej młodej duszy budząc nieśmiałe nadzieje.

*

Słońce

Подняться наверх