Читать книгу Słońce - Helena Mniszkówna - Страница 11
6
ОглавлениеPoszukiwania Zuzanny nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Bruno wracał na Szternberg zgnębiony i zły. Wypadek, choć niegroźny, jakiego doznał podczas szaleńczej pogoni, potęgował rozdrażnienie.
Zaledwie auto stanęło przed podjazdem zamkowym, podszedł Knotte i wręczył mu telegram.
— Na nic zdały się nasze usiłowania. Nie złapaliśmy dezerterki. Wróciłem z szosy gdańskiej. Pan, jak widzę, również bez sukcesów. Zresztą, depesza wszystko wyjaśnia.
Bruno przeczytał jednym tchem: Limuzyna ze Szternbergu do odebrania. Hotel «Bazar» Poznań.
— Nic więcej? — dopytywał się.
— Depesza wszystko wyjaśnia — powtórzył Knotte.
— Zasadniczo tak. Dzielnie jechała.
Bruno udał się do hrabiego. Grzegorz przeczytał zawiadomienie i zaczął uważnie przyglądać się młodzieńcowi. Bez drgnienia powiek wytrzymał ten badawczy wzrok. W końcu rzekł:
— Mam wrażenie, że stoję przed inkwizytorem.
— Może i tak. Brunonie, czy naprawdę jej szukałeś? Czy może sam dopomogłeś w ucieczce?
— Ja?... Skądże taki wniosek? Wszakże wyjechałem w godzinę po zniknięciu Zuny.
— Jednakże tyś ją wyprowadził z sali, uprzedzając w tym Radosława.
— Wezwała mnie wzrokiem. Zrozumiałem...
— Zauważyłem, że wyraźnie cię zainteresowała. Mogłeś się z nią porozumieć i gdzieś ukryć.
— Ha! Zaszczytne posądzenie, tak dla Zuny, jak dla mnie — nienaturalnie zaśmiał się Bruno. — Gdyby tak było, po cóż bym wracał na Szternberg? Nie przeczę natomiast, że Zuzanna zrobiła na mnie bardzo silne wrażenie.
— Aaa... Jednak! Czy i ty na niej również?
— Nie miała sposobności, aby mi to okazać. Zdaje mi się, że mnie nawet nie zauważała. Lecz gdybym ją był dogonił, to proszę mi wierzyć, iż bym jej tu nie przywiózł na żonę dla Radosława. Nigdy!
— Dosyć! Swoje credo w tej sprawie wyjaśniasz aż nadto wyraźnie. Ale otóż i Alfred...
Grzegorz nagle znalazł ujście dla wzbierającego w nim gniewu. Spojrzał surowo na bladą twarz Alfreda i rzekł karcąco, tonem oskarżenia:
— Oto rezultat dzisiejszego wychowania panien wysokiego rodu. Brak posłuszeństwa. Ćwiczenia w sportach zamiast igły i kądzieli. To zgubiło Zuzannę. Taki ród jak nasz... Taki ród...
— Co się z nią stało? — dopytywał hrabia Alfred z przerażeniem.
— Uciekła do Poznania.
— Do Poznania? Czy ją odnaleziono, zatrzymano?
Bruno pokazał depeszę.
— Z Poznania drogi wiodą na cały świat — dodał w formie komentarza.
— Wy odpowiadacie za jej czyn haniebny — zagrzmiał basem stary augur.
— Czasy terroru minęły — szepnął nieśmiało Alfred. — Opierałem się długo projektowi tego małżeństwa. To już nie te czasy.
Grzegorz uderzył dłonią w stół.
— Nasze obyczaje powinny trwać zawsze, niezmiennie. Kobietom nie udziela się takich swobód. Zwłaszcza kobietom z naszej sfery, z takiego rodu...
— Nie zmusza się ich także do związku z mężczyzną nieznajomym i kalekim — wycedził Alfred.
— Zwyczaje takie są anachronizmem — włączył się Bruno. — Błąkają się może jeszcze u Turków i Hindusów. U Szternbergów, jak widzimy, zawiodły. Nie trzeba było ryzykować podobnego anachronizmu w stosunku do nieszczęsnego Radosława.
— Gdybyś ty, Brunonie, znalazł się w roli i na stanowisku Radosława, wówczas zapewne ów anachronizm, jak powiadasz, nie przedstawiałby ci się tak gorsząco.
— Ja bym nie czekał aż mi narzeczoną przywiozą. Sam bym po nią pojechał.
— Nawet gdybyś był Radosławem?
— Tak, bo spodziewając się jej wrażenia na widok mojego garbu, lękałbym się o skutki.
— Zapominasz o rodowych tradycjach, Brunonie.
— Zuzanna zrobiła w nich wreszcie pewien wyłom. Może jej postępek położy kres owym horelskim niedorzecznościom.
Zgnębiony hrabia Alfred podniósł głowę i zaczął mówić jakby do siebie:
— Zastanawia mnie, jednakże, dlaczego Zuna, tak zawsze szczera, nie wypowiedziała się otwarcie, że za Radosława nie wyjdzie. Ujrzawszy go przeraziła się, ale mogła wszakże pomówić z rodzicami, z dziadem... w tej drażliwej sprawie. Nikt ostatecznie nie mógłby jej zmusić do tego małżeństwa.
— Po prostu przerażenie uniosło ją i poniosło — zaśmiał się Bruno.
— Nie, to musiało być jeszcze coś innego. Może ze strony matki spotkała ją jakaś przykrość. Przypuszczam...
Brunona zastanowiły te słowa. Uważnie przyjrzał się Alfredowi.
— A, tak. Wszystko jest możliwe — pomyślał.
— Ale co teraz... Co teraz będzie? — załamywał ręce hrabia Alfred.
— Przede wszystkim należy wybadać twoją żonę, Alfredzie — zawyrokował Grzegorz. — Możliwe, że właśnie ona pchnęła Zunę do tego niepoczytalnego postępku. Rzuciła cień na siebie i na nas wszystkich. To wypadek niesłychany w rodzie Szternbergów... w takim rodzie.
— Ale teraz zostawić Zuzanny tak nie można. Trzeba szukać, uspokoić, odwołać owe nieszczęsne małżeństwo.
— Alfredzie, nie można ulegać kaprysom i fantazjom córki. Winna nam jest posłuszeństwo. Znajdziemy ją, oczywiście... w Poznaniu. A reszta już do mnie należy.
— Co? Więc znowu przymus? O tym mowy już nie ma, to się chyba samo przez się rozumie.
— Ojcowska słabość przez ciebie przemawia, Alfredzie. Rozumiesz chyba, że to jest brak zasad.
— Za to hrabina Alfredowa, godna rodu Szternbergów na Horelach, hołduje im wiernie — dorzucił Bruno zjadliwie.
Na chudej twarzy Grzegorza drgnęły wszystkie muskuły.
— Hrabina nie należy do nas. Hrabina... niestety... Jej wpływy, jej kierunek stał się powodem katastrofy. To pewne!
Alfred uniósł się z krzesła.
— Ani kierunek, ani wpływy. Matka z córką nigdy się nie rozumiały. Są dla siebie obce.
Wtem Bruno, który chwilę siedział zamyślony, wstał gwałtownie i zawołał:
— Nie czas deliberować. Jadę do Poznania, odnajdę ją, ale nie dla Radosława. Uprzedzam. Teraz ja będę bronił jej swobody. Tylko ja.
Hrabia Alfred podał mu rękę i mocno uścisnął.
Grzegorz podniósł się pompatyczny i wielki, jakby sam był swoim pomnikiem i piedestałem.
— Jedziemy wszyscy. Ja będę czuwał, aby nie wywołano nowego skandalu.
Słowa te nie wywołały żadnej repliki. Tylko usta Brunona wykrzywiły się ironicznie.
W kilka godzin później zamek na Szternbergu opustoszał. Pozostał w nim tylko jego kasztelan. Pracował, pisał... Jednakże myśl jego zmącona była obrazem świeżej, jak gałązka bzu, dziewczyny, która na jego widok uciekła. Radosław zrywał się często od biurka. Biegł do swego lustra-szafy, patrzył na siebie i śmiał się. Ach, jakże śmiał się z siebie i swych marzeń, tak krótko trwających i tak okrutnie unicestwionych już w momencie poczęcia. Niekiedy nasuwała się ponura, jak mara, myśl: — Uciekła przeze mnie, zatraci się gdzieś w świecie... Może to ja ją zgubiłem?
Dreszcz zgrozy wstrząsał wówczas jego ciałem.
Z tych przykrych nad wyraz rozmyślań, jak błysk słońca spoza chmury wyłoniło się pytanie: — Czy ja mam prawo pozostać dziedzicem na Szternbergu?
Błysk ten stał się promieniem, rozżarzał serce tak, że odczuł jasność i ciepło w sobie. Owa myśl-idea rosła i potężniała, a wyzwalając się z okowów podświadomości, coraz wyraziściej wchodziła w dziedzinę jasnego zrozumienia. W umyśle Radosława pojawiły się już pewne zamiary, choć odległe jeszcze i mgliste.
— Czy takie rozwiązanie będzie dobre dla sprawy Szternbergu? — zastanawiał się. — Zobaczymy!
Odłożył pióro. Zbyt duży natłok myśli uniemożliwił dalszą pracę.
*