Читать книгу Piotr Hercog. Ultrabiografia - Jacek Antczak - Страница 11

ROZGRZEWKA W KOLEI TRANSSYBERYJSKIEJ

Оглавление

11 lutego 2016 roku Piotr skończył czterdziestkę. Nie świętował specjalnie i nie zastanawiał nad kryzysem wieku średniego. Nie było nad czym. Poza tym i tak nie miałby na to czasu, bo sześciodniowa podróż (samochodem, samolotem, pociągiem) ze schroniska Pasterka w Górach Stołowych na Syberię, z międzylądowaniem w Moskwie, miała się zacząć za niespełna dwa tygodnie. Choć szykowało się zimowe bieganie po płaskim lodzie, przygotowywał się do niego klasycznie: codzienne wybiegania w Górach Stołowych, siłownia, wyjazd alpejski na pierwsze skitury.

Na lotnisku w Warszawie, tuż przed wylotem, dowiedział się, że oprócz Wojtka Grzesioka i Łukasza Zdanowskiego, którzy też zamierzali wystartować, zabiera się z nimi kilkanaście osób towarzyszących. Oryginalny, jak się okaże, polski team liczył w sumie 16 osób. W samym maratonie wśród 192 uczestników do mety dobiegło 11 Polaków i dwie Polki.

Po przylocie do Moskwy całą ekipą pomaszerowali obowiązkowo przez Plac Czerwony i pod Kreml, a w nocy zapakowali się do Kolei Transsyberyjskiej. Sportowcy i towarzyski support zajął cztery czteroosobowe przedziały w wagonie typu KUPE, czyli takiej transsyberyjskiej drugiej klasie z piętrowymi kuszetkami. W jednym z najsłynniejszych pociągów świata, który przemierza tę trasę dokładnie od stu lat, czyli od 1916 roku, każdy wagon ma prowadnika, który opiekuje się pasażerami. Herci wylądował w przedziale z trzema – jak ich potem nazwali – „działaczami sportowymi”, czyli podróżnikami z brzuszkami, którzy z zadowoleniem skonstatowali, że w barze Kolei Transsyberyjskiej alkohol jest w cenach zupełnie przystępnych.

Impreza zaczęła się od razu. Działacze byli sympatyczni i zabawni, ale też nadzwyczaj głośni. Prowadnik już po pięciu godzinach zagroził więc: „Na sleduszczej stacji, ja wzywaju milicję”. Milicję? Oj, niedobrze. Na moment załagodzili sytuację, choć rano już nie było wesoło. Trzeba było udobruchać rosyjskiego służbistę. A ich opiekun prowadził w pociągu obnośny minisklepik. Sprzedawał podróżnym magnesy-wagoniki z nazwami kolejnych stacji: Moskwa, Smoleńsk, Irkuck itd.


Trening przed startem po zamarzniętym jeziorze Bajkał, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok

– Każdy z nas kupił po dwa–trzy te magnesiki i jeszcze metalowe chwytaki do szklanek, ładnie zdobione i wcale nie najtańsze – opowiada Piotr. – Żeby już było między nami okej, wykupiliśmy w końcu po prostu wszystko, co miał do sprzedania. Jak prowadnik to zobaczył, pobiegł do kolegów z innych wagonów, powiedział, że ma dobrych klientów z Polski, a towar mu się skończył i popożyczał od nich te chwytaki i magnesy, żeby nam sprzedać. I na tyle go udobruchaliśmy, że jak wysiadaliśmy w Irkucku, to byliśmy już najlepszymi kumplami. Dał nam kolejarską czapkę i zrobiliśmy sobie wspólne fotki, jak robimy pożegnalnego misia. Jechałem podobnym pociągiem ponad 20 lat wcześniej i zauważyłem, że ten sposób załatwiania spraw w Rosji zupełnie się nie zmienił. Jak się napijesz wódki i zrobisz deala, to już jesteś poza wszelkimi regułami – śmieje się Hercog.

Tyle że taka podróż dla Piotra nie była zwykłą wycieczką, ale wielkim wyzwaniem sportowym. Towarzysze podróży wciąż imprezowali, a on zaczął odczuwać przesunięcie czasu. I to coraz mocniej.

Piotr Hercog: Jak dolecieliśmy do Moskwy, to mieliśmy już dwugodzinne przesunięcie. Liczyłem się z tym, ale jak ruszyliśmy, to po kilkunastu godzinach w pociągu czas się coraz mocniej przestawiał na wschodnie tory. Mieliśmy czas polski, według którego jeszcze żył nasz organizm, i czas moskiewski odmierzający czas… otwarcia baru. To ważne, bo często chodziliśmy zjeść coś na ciepło, a cały pociąg, by napić się czegoś mocniejszego, gdyż bar był zaopatrzony we wszystkie możliwe alkohole. I jeszcze był czas lokalny, według którego pociąg się zatrzymywał na stacjach.

Od pewnego momentu te nasze przedziały zaczęły działać jak w chatce studenckiej, którą prowadziłem przez lata na Szlaku Orlich Gniazd. Cały czas jest w niej mnóstwo ludzi, zawsze ktoś wchodzi, a ktoś wychodzi, jedni śpią, drudzy imprezują, a jeszcze inni gadają. I tak naprawdę taka chatka nigdy nie zasypia.

Tu było tak samo. Jak z mojego przedziału wychodzili „działacze sportowi”, bo jeden zaniemógł, zasnął i strasznie chrapał, no to też wychodziłem, bo myślę sobie: „Przyjdę później i sobie odpocznę”. Ale jak wracałem, to ten pierwszy akurat wstawał i działał, a chrapał już inny. I w zasadzie te przedziały nie szły spać, tylko żyły swoim życiem.


Przed metą Baikal Ice Marathon, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok


Na zamarzniętym jeziorze Bajkał. Przed startem, marzec 2016

Fot. Maciej Sokołowski


Kolejny dzień podróży Koleją Transsyberyjską, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok


Wysiadka z pociągu Kolei Transsyberyjskiej w Irkucku z już zaprzyjaźnionym prowadnikiem. Marzec 2016

Fot. Maciej Sokołowski

Brak snu to jedno, ale nie można przed tak trudnym startem przez pięć dni się nie ruszać (przejazd do Warszawy, przeloty i trzy dni w pociągu). Z punktu widzenia sportowego to zabójcze dla mięśni i kondycji biegacza.

– Zorientowałem się, że co pięć godzin zatrzymujemy się na stacjach na jakieś 26–28 minut. Postanowiliśmy to wykorzystać – relacjonuje Piotr. – Im dalej wjeżdżaliśmy w głąb Rosji, tym robiło się coraz zimniej, szczególnie tuż przed Syberią. Gdy zbliżaliśmy się do kolejnych przystanków, przebierałem się w strój biegowy, w korytarzu robiłem rozgrzewkę, a na stacji wyskakiwaliśmy z Łukaszem i Wojtkiem, biegaliśmy dwadzieścia kilka minut w tę i z powrotem po peronach wzdłuż pociągu, żeby zdążyć przed odjazdem. Można powiedzieć, że robiliśmy tempóweczki w drugich zakresach, żeby choć trochę podtrzymać formę.

Śmiesznie to wyglądało, bo część ludzi wychodziła z pociągu, żeby coś sobie kupić i zapalić, a my w tych lajkrach biegamy między nimi po peronach. Za pierwszym razem to była sensacja. Wszyscy pytali, co się dzieje, bo oprócz nas biegało z pięć innych osób, które też jechały na maraton. A nasi współpasażerowie, popalając papieroski, odpowiadali: „Nic, nic, to nasi zawodnicy, biegacze”. I tak się wczuli w role trenerów, że potem jak kończyliśmy te przebieżki, to krzyczeli: „No dobra, chłopaki, wystarczy na dziś, kooończymy trening”. No i dlatego nazwaliśmy ich działaczami sportowymi.

W maratonie na Bajkale poza Piotrem mieli wystartować także dwudziestodwuletni Łukasz Zdanowski i Wojtek Grzesiok. Wieść o ich pomyśle się rozniosła, więc dołączyło także kilku innych polskich biegaczy, głównie amatorów.

– Łukasz strasznie się naszą wyprawą jarał i wypytywał ludzi, jakie mają czasy w maratonie i na ile pobiegną. „No, ja mam 3:20” – odpowiedział mu pierwszy, „ja 3:30” – mówi drugi, a trzeci: „Życiówka w maratonie? 2:18:25”. Jak Łukasz Zdanowski to usłyszał, przyleciał cały blady: „Ty, Kanion, wiesz, kogo wziąłeś? Kukułcze jajo. Tu jest gość, co zrobił 2:18 w maratonie” – opowiada Piotr. – A to był Bartek Mazerski, który dwa lata wcześniej wygrał maraton na Antarktydzie, a kilka lat wcześniej największy w Polsce Maraton Warszawski. Ale czas, o którym mówił Bartek Łukaszowi, był sprzed dziesięciu lat. Z kolei ja rok wcześniej pobiegłem 2:44:22 w moim jedynym w życiu maratonie na asfalcie, i to kompletnie bez przygotowań – wylicza Herci. I było już jasne, że na zamarzniętym Bajkale zapowiada się niezłe ściganie już nawet tylko w polskiej ekipie. Z taką świadomością dojechali do Irkucka.

Piotr Hercog. Ultrabiografia

Подняться наверх