Читать книгу Za ciosem - Jacek Krakowski - Страница 13
Wywiad 9
Оглавление– Dzień dobry, czy pozwoli pani na dwa słowa?
– Ach, pan redaktor…
– Zbieram informacje o Matyldzie Delmonte. Odpowie mi pani na kilka pytań?
– Ja?… Jeżeli pan sobie życzy. Ale co ja mogę wiedzieć…
– Proszę się przedstawić.
– Katarzyna Dzwonkowska.
– Roznosi pani listy w Lisicach.
– Teraz mało kto pisze. I tak dobrze, że znalazłam tę pracę. Przeważnie roznoszę rachunki, reklamy, jakieś małe paczki. Proszę pana, czy to prawda, że u pani Delmonte znaleziono trupa?
– Nie u pani Delmonte, tylko na terenie posiadłości państwa Lutomierskich. Leżał nakryty śniegiem.
– To straszne! Ona taka wrażliwa osoba. Mój Boże! Czytałam chyba wszystkie jej książki.
– Jest pani wielbicielką jej twórczości?
– Ubóstwiam książki pani Delmonte. Są takie życiowe. I wszystkie dobrze się kończą.
– W życiu zazwyczaj tak nie bywa.
– Właśnie. Dlatego życie jest szare i monotonne, a książki pani Delmonte barwne i interesujące. Są w nich pewne ukryte założenia, które na pierwszy rzut oka trudno rozpoznać, psychologia postaci jest nie do przyjęcia, jednak wartki przebieg fabularny pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji nie pozwala dostrzec oczywistych błędów…
– Przepraszam panią, w ten sposób nie mówi listonoszka z Lisic.
– Zagalopowałam się, sorry, niech pan o tym nikomu nie mówi. Skończyłam socjologię. Trzy lata byłam bez pracy, na utrzymaniu matki rencistki. Nie chcę, żeby ci ludzie wiedzieli…
– To wstyd?
– Mogą się poczuć zażenowani. Pomyślą, że ich badam albo śledzę. Wie pan, prowincja rządzi się swoimi prawami. Nie chcę, żeby stracili do mnie zaufanie.
– Nie mogła pani wybrać zajęcia bardziej pasującego do swego wykształcenia?
– Proszę pana, tylko dlatego, że moja matka zna kierowniczkę poczty dostałam tę pracę. Do tego były kwiaty, czekoladki i drogie perfumy. Statystyki odnotowały spadek bezrobocia. Takie czasy nastały, panie redaktorze. Mogłam jeszcze zostać sprzątaczką w tutejszej podstawówce. Albo kochanką właściciela kurzej fermy.
– To przykre. Myślałem, że młoda, wykształcona kobieta, do tego niebrzydka…
– Proszę pana, niech pan nie zgrywa naiwniaka. Niby mieszkamy pod Łodzią, ale w zasadzie to jest głucha prowincja. Zresztą dajmy już temu spokój, bo nas obszczekają, że flirtujemy. Co pan chciał wiedzieć?
– Dlaczego podobają się pani książki Matyldy Delmonte?
– Hm… jakby to powiedzieć… Wydaje mi się, że zawierają pewien sekret, ale to może być tylko sugestia. Robienie czytelnika w balona. Wie pan, zawsze mi się wydawało, że drugo- lub trzeciorzędna literatura więcej mówi o rzeczywistości niż te dzieła z górnej półki, często wydumane, nadęte i silące się na oryginalność. Tandeta, panie redaktorze, dożyliśmy czasów, w których liczy się wyłącznie bylejakość.
– Czytała pani wczesne książki Matyldy Delmonte, na przykład „Fałszywe pocałunki” czy „ Przekleństwo matki”?
– Nie czytałam. Nigdzie nie można ich dostać. Pytałam już w antykwariacie w Łodzi. Nic z tego. A z naszej biblioteki ktoś je ukradł.
– Rozumiem. Poznała pani może Ewarysta Lutomierskiego?
– Raz czy dwa otworzył mi drzwi. Dostawał sporo listów z zagranicy.
– Nie zauważyła pani, od kogo?
– Jakieś firmy, chyba komputerowe, nawet z Chin.
– Co się mówi w Lisicach o jego zniknięciu?
– Że on już nie wróci i że to wszystko przez tego Orsona, którego Matylda odbiła śpiewaczce. Regina Rawicz, Kwiatowa 8, niech pan do niej zajrzy. Co prawda lata kariery ma już za sobą, ale wciąż jej się wydaje, że jeszcze wróci na scenę.
– Z kim jeszcze warto porozmawiać?
– Przede wszystkim z mistrzem grzebienia panem Hieronimem. Centrum Urody „Safona” tuż za szkołą. Wszyscy go tu znają. Podobno kształcił się w Paryżu i na starość wrócił w rodzinne strony. Niech pan do niego mówi „mistrzu”, to dużo się pan dowie. Otworzył spory zakład kosmetyczny i wie pan, że cieszy się powodzeniem. Zjeżdżają tu do niego różne paniusie z Łodzi, które nie chcą, żeby je ktoś namierzył w mieście. Robią sobie masaże, biorą kąpiele błotne… To bardzo dobry zakład, ale mnie na niego nie stać.
– Taka ładna dziewczyna nie musi siedzieć u kosmetyczki.
– Dziękuję panu. Cóż, zawsze warto to i owo poprawić.
– A co pani sądzi o tej malarce Solskiej?
– Alina Solska, Sosnowa 21. To na samym końcu. Mówiąc miedzy nami, oryginalna osoba. Ubiera się w kolorowe chusty, szale, chodzi boso po lesie i mówi do siebie. Ludzie w Lisicach uważają, że ona ma trochę nie po kolei w głowie, a mnie się wydaje, że to wszystko pozy, aby wytworzyć wokół siebie tak zwaną artystyczną aurę. Często wysiadywała w zakładzie pana Hieronima. Farbowała sobie włosy na rudo i kazała się czesać tak, żeby młodziej wyglądała. A ma już chyba z sześćdziesiątkę albo i więcej. Podobno pokłóciła się z mistrzem grzebienia…
– Matylda u niej bywa?
– Tego bym nie powiedziała. Raz czy dwa szła w tamtym kierunku.
– Może chciała zamówić portret?
– Może…
– Pani Kasiu, coś pani wie?
– Takie tam… głupstwa. Ludzie opowiadają mi nieraz niestworzone rzeczy.
– Sklepikarz uważał, że obie panie, Matylda i Alina, pozostają ze sobą w pewnej zażyłości.
– Raczej: pozostawały. Dopóki Alina Solska nie urządziła buduaru pani pisarce. Matylda dała jej wolną rękę i wyjechała na dwa tygodnie do Egiptu. Kiedy wróciła na początku grudnia, podobno mało się nie przekręciła. Wysłała Szymcię do apteki po proszki na uspokojenie, a Szymcia, jak to ona, biadoliła na całą ulicę. Widział pan te różowe zasłony w oknach? Wyglądają jak damskie majtki. Coś obrzydliwego.
– Matylda chwaliła się przede mną swoim gabinetem.
– A co miała robić? Widział pan tę fioletową choinkę w holu, ze złotymi bombkami w kształcie serc? To też dzieło pani Aliny. Kicz do kwadratu.
– Rzeczywiście, dziwny gust.
– Wie pan co? Ja bym na pana miejscu wokół tego powęszyła. Wygląda mi to na… jakby to powiedzieć… artystyczną zemstę. Solska nienawidzi Delmonte. Ale mogę się mylić. W końcu jestem tylko skromną listonoszką.