Читать книгу Za ciosem - Jacek Krakowski - Страница 7

Wywiad 4

Оглавление

– Rozmowa z panem Arnoldem Lutomierskim, zięciem Ewarysta Lutomierskiego. Panie Arnoldzie, można wiedzieć, czego od pana chciała prokuratura?

– Przepraszam, ten obiad mi chyba zaszkodził. Tyle razy mówiłem Szymci, żeby tak tłusto nie gotowała. Muszę wziąć lekarstwo. O co pan pytał?

– Był pan w Łodzi…

– Myślałem, że interesuje pana wyłącznie Matylda Delmonte.

– Oraz jej najbliższe otoczenie. Nie chcę strzelić jakiejś mimowolnej gafy. Wie pan, czasami to może drogo kosztować.

– Może. Zaparzę w ekspresie kawy. Lavazza dobrze nam zrobi. Więc o co pan pytał? A, prokuratura… Cóż, to żadna tajemnica. Jestem wiceprezesem firmy „Limbo”. W związku z zaginięciem Ewarysta przejąłem jego obowiązki. Prokurator uzyskał nakaz rewizji.

– Jakieś nieprawidłowości?

– Och, oni teraz wszędzie węszą… Już sami nie wiedzą, czego chcą.

– Czy to prawda, że Ewaryst Lutomierski zbankrutował?

– Powiedzmy: przeinwestował.

– Ścigają go dłużnicy?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Czy więc wydawnictwo „Kiss” nie jest w tej sytuacji zagrożone?

– Wydawnictwo „Kiss” ma się świetnie. Nakłady romansów Matyldy Delmonte są coraz większe.

– O ile wiem, był pan jednym z założycieli wydawnictwa.

– Smakuje panu kawa? Powiedzmy, że przyczyniłem się do jego rozwoju.

– „Kiss” rozpoczęło działalność w osiemdziesiątym ósmym bez specjalnego rozgłosu.

– Zaczęliśmy wydawać Chandlera i Hammetta. Dla pań dodaliśmy Fleszarową-Muskat i ona sprzedała się znacznie lepiej niż te kryminały. Kiedy więc Matylda przyniosła nam swoją pierwszą książkę, zaryzykowaliśmy. A potem już… poszliśmy za ciosem.

– Kto był pana wspólnikiem?

– Mój szkolny kolega Bruno Hubert. Nadal jest szefem wydawnictwa. Ja wycofałem się po ślubie z Lilianą, kiedy jej ojciec zaproponował mi wiceprezesurę „Limbo”.

– Zdaje się, że pani Matylda poznała swego męża w waszym wydawnictwie?

– To zupełny przypadek. Przeprowadzaliśmy pewną transakcję z Lutomierskim. Chodziło o dokapitalizowanie spółki wydawniczej.

– Dlatego Lutomierski ma 49 procent udziałów w wydawnictwie?

– Coś koło tego. Nie pamiętam.

– Kiedy pan ożenił się z jego córką, wpływ rodziny Lutomierskich na politykę wydawniczą „Kiss” zapewne przeważył?

– Takie są prawa wolnego rynku.

– Panie Arnoldzie, pozwoli pan na osobiste pytanie? Dlaczego po ślubie przyjął pan nazwisko żony? To dość rzadki przypadek.

– Miałem brzydkie nazwisko.

– Może pan je zdradzić?

– I tak pan się dowie. Mruk. Koledzy, jak sobie popili, wołali na mnie Mruczek, Mruczuś… Nie znosiłem tego.

– Rozumiem. Wróćmy do pani Matyldy. Poznała swego męża w wydawnictwie…

– Prawdopodobnie. Już nie pamiętam…

– Miłość od pierwszego wejrzenia?

– Być może. Ojciec tak się wściekł, kiedy ich nakrył, że wylądował w szpitalu.

– Pański ojciec?!

– A, to pan nic nie wie… Matylda była przedtem żoną mojego ojca. Nie, nie jestem jej synem. Moja matka rozwiodła się z ojcem w osiemdziesiątym pierwszym i po roku tata ożenił się powtórnie. Miałem wtedy osiemnaście lat. Naprawdę nie wiedział pan, że Matylda wcześniej była mężatką?

– Wolałem to usłyszeć od pana. Ona też nie lubiła nazwiska Mruk?

– Jasne. Razem z Brunonem wymyśliliśmy pseudonim: Matylda Delmonte. Ładnie brzmi, trochę po polsku, trochę po włosku… W każdym razie – romantycznie.

– Zaraz, zaraz… Pański ojciec nazywał się Mruk. Mariusz Mruk?…

– Tak, Mariusz Mruk.

– Coś sobie przypominam. Pisały o tym gazety.

– Ma pan dobrą pamięć. Ojciec był tym oficerem bezpieki, który współpracował z podziemną „Solidarnością”. W 1986 skazano go na pięć lat. Wyszedł w osiemdziesiątym ósmym.

– Wtedy pani Matylda poznała Lutomierskiego?

– Coś koło tego. Ojciec zmarł wkrótce po rozwodzie.

– Nie lubi pan macochy?

– Powiedzmy, że nie darzę jej nadmierną sympatią.

– A pańska żona?

– Liliana? Mówiąc między nami… chyba jej nie cierpi.

– Mimo to mieszkacie wszyscy w jednym domu.

– Tak sobie życzył Ewaryst. Jak pan zauważył, dom jest bardzo obszerny. Można tu mieszkać razem i w ogóle się nie widywać. Do tego kawał ogrodu i lasu. Nawet sąsiedzi mają trudności z zaglądaniem nam do garnków.

– Rzeczywiście, posiadłość jest bardzo rozległa.

– Teść kupił ziemię, kiedy była jeszcze względnie tania. Dziesięć lat temu wybudował ten dwór, bo akurat taka była wtedy moda.

– Nie lubi pan tego domu?

– Ani domu, ani okolicy. Lisice to w końcu dziura. Kiedyś była szalona moda na tę miejscowość. Kilku działaczy partyjnych pobudowało tu swoje dacze, więc szosę pokryto asfaltem. Wkrótce podciągnięto kanalizację, doprowadzono gaz i wodę. Wtedy wszyscy rzucili się, żeby stawiać tutaj domy letniskowe. Ceny poszły w górę.

– No tak, zabudowa jest dość gęsta.

– Dlatego mamy zamiar z żoną wyprowadzić się w przyszłym roku do Konstancina pod Warszawą.

– I tam przenieść wydawnictwo „Kiss”?

– To nie ode mnie zależy.

– A od kogo? Od Brunona Huberta?

– Faktycznie on jest szefem.

– Ale o finansach decyduje Lutomierski?

– W zasadzie tak.

– Panie Arnoldzie, w ostatnim czasie prasa brukowa pełna była sensacyjnych doniesień.

– Ach, o to panu chodzi… Piramidalne bzdury!

– Co za bzdury, mój drogi?

– Liliana?! Przecież miałaś wyjechać do siostry.

– Ale już wróciłam. Ta zgaga jest nie do wytrzymania. Przedstaw mi pana redaktora.

– Pan Janek…

– Jan Maron, bardzo mi miło.

– Liliana Lutomierska, córka swego słynnego ojca. Pan to nagrywa?

– Zapomniałem wyłączyć magnetofon.

– To niech pan go nie wyłącza. Chętnie dorzucę panu kilka pikantnych szczegółów z życia tej osławionej rodzinki. Będzie pan miał sensacyjny materiał.

– Liliano!

– Odwal się, Mrusiu. Pan pozwoli do mego uroczego buduaru.

Za ciosem

Подняться наверх