Читать книгу Biały słoń - Jacek Piekiełko - Страница 14

3.

Оглавление

Światło oddalonej o kilkanaście metrów latarni mozolnie przebijało się przez powykrzywiane żaluzje okienek przyczepy kempingowej. Malutkie pomieszczenie służyło jako sypialnia, pokój dzienny, a przede wszystkim jako dom. Pełniło jeszcze jedną funkcję – meliny, w której każdego dnia Robert Kąkol upijał się w trupa, zwalał się w brudnych ubraniach do łóżka i zasypiał bez żadnej refleksji. Inżynier Robert Kąkol pił, aby myśli o tym, co stracił, nie zżarły go od środka.

Odwrócił się energicznie na drugi bok, uderzając głową o ściankę przyczepy kempingowej. Zanim namierzył źródło bólu, ktoś mógłby pomyśleć, że macha jak zakochany w kierunku dziewczyny siedzącej przy oknie odjeżdżającego pociągu. Jednak Kąkol nie widział światełka w tunelu, żadnego blasku nadchodzącej przyszłości, jedynie ciemność wyzierającą z dna każdej opróżnionej butelki.

Kiedyś tak nie było. Kiedyś to on miał plany, tak wielkie, że oczyma wyobraźni widział swoje nazwisko zapisane wytłuszczonym drukiem na kartach encyklopedii. Ojciec Kąkola prowadził firmę budowlaną składającą się z kilku pijaczków i dwóch emerytów. Młodzi uczniowie zawodówek też byli mile widziani; ktoś przecież musiał wyrabiać beton, robić zbrojenia i nosić kamienie pod fundamenty. Robert uczył się w technikum. Po szkole dorabiał u ojca, a w wakacje budził się bladym świtem i tyrał bez wytchnienia na budowie, wykonując najbardziej parszywą robotę. Lubił budowlankę, ale cały interes widział całkiem inaczej.

Ojciec był zwolennikiem praktyki, natomiast młody Kąkol wychodził z założenia, że najpierw potrzebne są podwaliny teorii, aby rozwinąć firmę, wznosić budynki większe niż stajnie i stodoły w pobliskich wsiach. Marne pieniądze, które zarabiał u ojca, przeznaczał na książki, uczył się rysunku technicznego, a w weekendy zaczytywał się w przewodnikach architektonicznych. Historyk osłupiał z wrażenia, gdy przy tablicy zadawał Robertowi coraz trudniejsze pytania z architektury barokowej i romańskiej, a ten wykazywał się ponadprzeciętną wiedzą, której nie mógł nabyć wyłącznie ze szkolnego podręcznika. Zapytał ucznia, czy chciałby studiować historię sztuki, a ten, ku uciesze kolegów, prychnął głośno, mówiąc, że po prostu będzie budował ładne domy.

Kąkol zbyt skromnie wypalił z tymi domami. Im bardziej wgryzał się w sztukę architektury, tym usilniej pragnął wybudować coś wielkiego, stać się fachowcem znanym na całą Polskę Ludową! Inspirował się postacią i projektami Karla Korna, znanego na początku XX wieku w południowej Rzeczpospolitej i w Austrii architekta. Chciał zyskać sławę równie wielką! Marzył też o budowaniu kościołów, niestety czas polityczny nie sprzyjał jego zamiarom. Musiał więc wybrać inne budowle, potrzebne zarówno władzy, jak i obywatelom. Był bystry, miał też dobre dojścia dzięki kolegom, których poznał na kursach w Warszawie. Dostawał największe zlecenia w Polsce – hale, baseny, zakłady produkcyjne. Powiększał firmę z każdym tygodniem, rąk do pracy nie brakowało, a jako szef nie pozwalał na bumelowanie. Wsparcie władzy było nieodzowne. Jako szanowany inżynier obracał się wśród elit; zapraszany na różnego rodzaju bankiety, z lampką szampana w ręku słyszał niejedno, o czym dyskutowano w kuluarach. Służba Bezpieczeństwa szybko zwietrzyła potencjał drzemiący w Kąkolu i pewnej zimnej nocy, na tylnym siedzeniu samochodu złożono mu propozycję nie do odrzucenia. Dostał do rąk paszport na wypadek, gdyby zapragnął odpoczywać na zagranicznych plażach oraz listę kontraktów budowlanych z bajońskimi sumami. Trochę się wahał, ale stosunkowo szybko otrzymał kryptonim TW Inżynier.

Władza ludowa dała mu przywileje, a partyjni dygnitarze bez skrupułów go zniszczyli. Kąkol za bardzo spoufalał się z grupą zwalczaną przez Departament IV Służby Bezpieczeństwa – z księżmi. Wielkie plany o budowie kościoła, jakie snuli późnymi wieczorami przy akompaniamencie muzyki klasycznej wydobywającej się ze zdartych, winylowych płyt i przy nalewkach własnej roboty, poszły w łeb, gdy funkcjonariusze zorientowali się, co się święci. Nie interweniowali jawnie, dano nawet oficjalne pozwolenie na budowę, ku wielkiemu zdziwieniu proboszcza, któremu wyjaśniono, że to wszystko po to, aby być bliżej ludu. Zaczekali na odpowiedni moment: sfingowanie wypadku śmiertelnego podczas budowy, szybki wgląd w plany architektoniczne i stwierdzenie wielkich nadużyć i błędów konstrukcyjnych. Robert Kąkol uznany za winnego zarzucanych mu czynów. Teczka zamknięta: „TW Architekt nie wykazywał woli współpracy. Składał szczątkowe raporty, bez pożytecznych informacji”.

Z minionych czasów pozostała mu łza wytatuowana na policzku – pamiątka z Zakładu Karnego w Czarnem. Kiedy przyszła odwilż i przez więzienne okna leciały materace i krzesła, a strażnicy przyglądali się rosnącemu buntowi już poza murami zakładu karnego, Kąkol pijany pędzonym przez więźniów bimbrem płakał w celi, bo jego świat już dawno się załamał, a wyjście na wolność mogło wszystko jeszcze pogorszyć.

Głośne pukanie do drzwi przyczepy kempingowej wyrwało go z otępienia. Nie miał zamiaru otwierać, choćby sam papież stanął w jego skromnych progach. Walcie się wszyscy, wymamrotał, siadając na łóżku.

Energiczny stukot przerodził się w nachalne uderzenia w drzwi. Ktoś nie dawał za wygraną. Już dawno powinienem był załatwić sobie psa stróża, Robert pomyślał już drugi raz tego poranka, o dwa razy za dużo i zbyt intensywnie, aż zakręciło mu się w głowie. Tylko czym bym go karmił?, dodał w myślach.

Trzask wyłamanego zamka. Drzwi odskoczyły od futryny z łomotem.

– Co jest, do kurwy… – zaklął Robert, ale zaraz urwał w pół zdania.

Do środka wszedł dobrze zbudowany mężczyzna, wysoki, elegancki; przyniósł ze sobą zapach drogich perfum, tak obcy dla Kąkola, że aż zaparło mu dech w piersiach. Wiele rzeczy nie spodobało się gospodarzowi, zwłaszcza to, że jakiś natręt narusza jego prywatność, niszczy drzwi i zakłóca mu spokój. Mężczyzna górował nad Kąkolem, przytłaczał swoją osobą, naraz w przyczepie stało się zbyt ciasno i duszno; Robert pocił się jak w chorobie.

– Dziadku, przyniosłem ci prezent – oznajmił nieznajomy, opierając ramię o ściankę kempingu.

– Coś ty, kurwa, za jeden?

– Święty Mikołaj.

Odwrócił się i zniknął. Kąkol wychylił się i w miejscu wyłamanych drzwi zobaczył terenowy samochód. Cholera, spałem tak mocno, że nie usłyszałem, jak ten facet przyjechał, pomyślał.

Jeszcze przed sekundą Kąkolowi wydawało się, że właśnie nadszedł jeden z najgorszych dni, odkąd zamieszkał w przyczepie kempingowej. Jakiś facet wtargnął do jego domu z niewiadomych przyczyn i zdemolował wejście. Dzieciaki, które raz na jakiś czas dokuczały mu, uderzając kijami w blachę kempingu, nie mogły równać się z sytuacją, jaka miała przed momentem miejsce. Po chwili jednak uznał, że oto nadszedł najpiękniejszy dzień w jego życiu.

Nieznajomy otworzył bagażnik samochodu i wyjął ze środka kartonowe pudło. Wrócił do przyczepy kempingowej utorowaną wcześniej drogą, czyli wyłamanymi drzwiami, po czym postawił na podłodze karton pełen butelek wódki. Kąkol dosłownie przecierał oczy ze zdumienia.

– To dla mnie? – zapytał uradowany. Zniszczone wejście nie stanowiło już żadnego problemu. – Piękna gwiazdka będzie w tym roku, drogi Mikołaju.

– Nie wydaje mi się, żebyś doczekał świąt.

Robert znowu poczuł się dziwnie; od mężczyzny emanował trudny do wytłumaczenia chłód. Kąkol odniósł wrażenie, że nieznajomy potrafiłby zabić z zimną krwią, bez wahania.

– Słuchaj, pijaku. To, co teraz powiem, jest niezwykle ważne. Muszę nakreślić ci pewną sytuację, żebyś zrozumiał, że to nie są żarty. Widzisz mnie ostatni raz, taką mam przynajmniej nadzieję, i dobrze byłoby dla ciebie, gdyby to było faktycznie nasze ostatnie spotkanie. Dostałeś ode mnie prezent. Jak się domyślasz, dzisiaj nie ma nic za darmo. Musisz coś zrobić.

– No?

– Weź to.

Nieznajomy podniósł z podłogi tekturową aktówkę w czarną kratę i podał właścicielowi przyczepy kempingowej. Kąkol pamiętał, że kilkanaście lat temu ministranci śpieszący na poranną mszę nosili w takich aktówkach komeżki. Wyglądali elegancko.

– Tam w środku coś jest. Coś bardzo ważnego. Nie wolno ci jednak tam zaglądać, jasne?

– Co mam z tym niby zrobić? – żachnął się Kąkol.

– Dostaniesz jeszcze telefon. – Mężczyzna manewrował przy kieszeni skórzanej kurtki. – Łap. – Rzucił starą nokię wraz z ładowarką na łóżko. – Umiesz się tym posługiwać? Lepiej go nie zgub. Dzisiaj ten model to prawdziwy unikat. Baterii powinno starczyć na ponad dwa tygodnie.

– Po co mi to?

– Strasznie dużo pytań zadajesz. Masz dopilnować, żeby się nie rozładował. Jak nie masz w tej swojej chawirze prądu, to idź podładuj w Macu, czaisz?

– No.

– Za jakiś czas otrzymasz SMS-a z informacjami. Wtedy jak najszybciej zaniesiesz aktówkę w pewne miejsce. I to byłoby na tyle. Chyba nie wymagam za wiele jak na zapłatę w tak mocnej walucie?

– No nie, niby fajnie wszystko, szefuniu, ale żebym nie miał jakichś problemów później. Muszę wiedzieć, co mam przekazać.

– Dałem ci dyspozycje i lepiej się ich trzymaj. Nie ma żadnego „ale”. Jeśli coś pójdzie nie tak, będziemy musieli spotkać się ponownie.

Kąkol patrzył w zimne, stalowe oczy nieznajomego, którego spojrzenie piorunowało i wyrażało całkowity brak sprzeciwu.

– A nie chcesz mnie ponownie zobaczyć, uwierz. Jak nie wywiążesz się z umowy, przyjdę, ale tym razem już bez prezentu.

Biały słoń

Подняться наверх