Читать книгу Biały słoń - Jacek Piekiełko - Страница 9
II
Оглавление28 września 1939 r., obserwatorium astrologiczno-meteorologiczne na górze Pop Iwana, południowo-wschodni kraniec pasma Czarnohory, 2022 m n.p.m.
Przywarli do skupiska głazów oszronionych nieregularnymi plamami bladego mchu. Czterech żołnierzy Armii Czerwonej, więcej nie trzeba było. Rozkaz brzmiał jednoznacznie: przejąć polskie obserwatorium astrologiczno-meteorologiczne, co nie powinno należeć do trudnych zadań; ot, bułka z masłem, ponieważ Rosjanie dowiedzieli się z radiostacji w Stanisławowie, że na żądanie Straży Granicznej Polacy mają opuścić budynek górujący nad Pop Iwanem.
Z podziwem spoglądali na najdroższą polską inwestycję dwudziestolecia międzywojennego, zastanawiając się, jak wielkim nakładem sił wzniesiono ten piętrowy budynek. Dowódca, kapitan Kola Belenow, wodząc lornetką po kamiennych murach obserwatorium, oprócz solidnej, zwartej bryły konstrukcji dostrzegał również ogrom wykonanej pracy, niemal czuł ludzki i koński pot wsiąkający w ziemię w spiekocie dni. Gdy patrzył na masywne ściany, wyobrażał sobie, jak poganiane przez Polskich Panów i ukraińskich właścicieli huculskie ogiery zachodziły w pianę na sierści, mozolnie ciągnąc wozy dociążone skalnymi kawałkami. Wysiłek wymierny, bo dobrze płatny. W okolicy mówiono, że Huculi rwali się do roboty, za którą od ręki otrzymywali sowitą zapłatę. Kola, czując potworne zmęczenie po wędrówce na szczyt grani, uznał, że za żadne skarby nie wziąłby udziału w budowie czegoś podobnego. Nawet za obietnicę złotego pałacu, chyba że rozkaz wydałby sam Józef Stalin.
– Widzisz coś? – zapytał Belenow, spoglądając na Vladkowa, który binokle lornetki wpychał mocno w oczodoły, jakby soczewki miały zlać się z jego oczami.
Żołnierz milczał i niestrudzenie obserwował świat w powiększeniu.
– I co? – nie dawał za wygraną Belenow.
– Zostawcie go, dowódco. Ślepy jak kret, a rozeznanie robi…
– Cicho – syknął Vladkow. – Kapitanie, nikogo nie ma. Brama otwarta. Wygląda na to, że już opuścili posterunek.
– Przejdziemy od drugiej strony. Ktoś może kryć się na wieżyczce.
Żołnierze zeszli trochę w dół, zbaczając z głównego szlaku, po czym obrali kurs na obserwatorium. Uważnie stawiali kroki na śliskim podłożu, dlatego stosunkowo bliska odległość dzieląca ich od budynku zajęła im dobre dwadzieścia minut marszu. Nie spodziewali się ataku, jednak woleli zachować ostrożność.
Przeszli wzdłuż muru okalającego północną część obserwatorium i znaleźli się przed otwartą bramą prowadzącą na podwórze. Rząd powybijanych okien najniższej kondygnacji przypominał ser szwajcarski, kilka szyb na piętrze również świeciło pustkami. Kola Belenow zastanawiał się, co tutaj mogło się wydarzyć. Czy Polacy, opuszczając ośrodek badawczy, celowo zniszczyli, co tylko się dało? Chcieli zrobić nam na złość, abyśmy nie mogli w pełni wykorzystać budynku do własnych celów, rozważał. Nie podejrzewał, aby Huculi w tak szybkim czasie zdemolowali obserwatorium i rozkradli najpotrzebniejsze sprzęty.
Główne drzwi prowadzące do korytarza obserwatorium pozostały otwarte. Żołnierzy powitał mrok. Stanęli nieruchomo, nasłuchując uważnie, lecz do ich uszu nie doszedł żaden dźwięk. Ta niespodziewana cisza w miejscu, gdzie powinna pracować aparatura pomiarowa, a tętent generatorów prądotwórczych dotychczas wybijał jednostajne metrum, porażała. Nie tego spodziewali się żołnierze, nie tak wyobrażali sobie wnętrze obserwatorium.
Belenow powiódł ręką po chłodnej, kamiennej ścianie, szukając włącznika światła, ale kiedy już wcisnął odpowiedni guzik, nic się nie zmieniło. Żarówki wiszące pod sufitem i lampy ścienne obudowane chropowatym szkłem pozostały martwe. W całym budynku nie działało zasilanie.
Weszli głębiej w ciemny korytarz, na końcu którego bezskutecznie szukali drzwi. Dima włączył bakelitową latarkę; na podłodze zatańczyły spiczaste cienie, klaustrofobicznie obejmując przestrzeń. Naraz wszyscy zapragnęli wydostać się z przytłaczającego budynku, jakby rozległy, otwarty teren Czarnohory kojarzył się z bezpiecznym miejscem.
– Co robimy? – szepnął jeden z żołnierzy. – Jakoś tu ponuro.
– Sprawdzimy górę – podsunął Kola.
Ruszyli w kierunku schodów, które pokonali w szybkim tempie. Wśród ścian odbijał się odgłos kroków równomiernie stawianych na betonowych stopniach. Belenow wyjął z kabury tetetkę, poprawił ją w dłoni i przesunął palec na spust, aby broń nie zawiodła go w najważniejszym momencie. Dima z kolei mocniej ujął pistolet maszynowy wyposażony w bagnet, który już na początku wojny zdążył uratować mu życie. Jeśli ktoś czaił się w wieży obserwacyjnej, musiał słyszeć ich kroki, które niosły się wśród murów. Budynek miał stać pusty, ale…
Wparowali na szczyt obserwatorium. W środku pusto, tylko nad głowami, niczym sklepienie nieba, spoczywała potężna kopuła wieży, a pod nią metalowa konstrukcja, w której powinny znajdować się teleskopy. Jednak Sowieci nie zauważyli żadnej aparatury do pomiarów astronomicznych. Wszystkie lunety i soczewki zniknęły wraz z całą załogą badawczą.
– Pusto – oznajmił Vladkow. – Żadnych sprzętów, a to oznacza, że już nikogo tutaj nie ma.
– To oznacza coś innego, żołnierzu – powiedział Kola.
– Nie rozumiem, kapitanie.
– To znaczy, że wydaję rozkaz jak najszybszego znalezienia czegoś do żarcia!
Mężczyźni wybuchli śmiechem. Każdemu z nich kiszki marsza grały, marzyli o czymkolwiek do jedzenia, nawet o konserwie, ale pojawiła się nadzieja, że może nawet znajdą coś do picia, coś, co pozwoli im radośnie przetrwać zbliżającą się noc. W końcu Polacy nie mogli wziąć całych zapasów żywności ze sobą, bo po prostu nie daliby rady unieść reszty ekwipunku, na jaki musiał składać się również sprzęt do pomiarów.
– No to szukamy! – krzyknął Dima, wznosząc rękę ku górze.
– Piwnica – zauważył przytomnie Vladkow.
– Najpierw kuchnia – zasugerował dowódca.
Zeszli na parter.
Kuchnia wyglądała tak, jakby przeszedł przez nią huragan. Powywracane szafki, półki i krzesła leżały na podłodze wśród wszędobylskich sztućców, chochli, garnków i misek. Pod jedną z półek spoczywały rozbite słoiki z przyprawami, których zapach unosił się wśród całego bałaganu.
– Chyba na odchodne też zgłodnieli – zaśmiał się Dima.
– W piwnicy musi być chłodnia – rzekł Vladkow.
Zeszli niżej. Widok podziemi obserwatorium sprawił, że jeszcze bardziej docenili ogrom nakładu sił przy budowie stacji i rozmach całego przedsięwzięcia. Ich oczom ukazała się sieć korytarzy, w których łatwo było się zgubić. Zastanawiali się, do czego mogły służyć te wszystkie pomieszczenia; było ich od groma. Skupili się jednak na poszukiwaniu spiżarni. Z jej znalezieniem nie mieli problemu. Ocenili, że chłodnia musi znajdować się gdzieś blisko schodów, co miało ułatwić przenoszenie jedzenia do kuchni oraz dostarczanie lodu do chłodzenia zapasów. Nie pomylili się, widząc wyłamaną kłódkę w drzwiach do chłodni.
– Jezu… Widzicie to? – zagadnął Dima.
Dopiero teraz przyjrzeli się plamom na drzwiach i podłodze. Brunatne zmazy wsiąknęły w nielakierowane drewno tuż przy zawiasach, natomiast na betonie rozciągały się krwiste strugi, które urywały się w mrocznej, nieoświetlonej części korytarza. Wyglądały tak, jakby ktoś zamoczył dwa pędzle w czerwonej farbie i szedł z nimi, trzymając każdy w jednej ręce.
– Krew – powiedział Dima.
– Nie da się ukryć – przyznał Belenow, rozglądając się nerwowo po odnogach korytarza. – Dobra, sprawdźmy chłodnię i spadajmy stąd. I tak nigdy nie dowiemy się, co tutaj zaszło.
Weszli do małego pomieszczenia. Chłodnia mieściła się głębiej w ziemi, specjalny dół służył do przechowywania mięsa, które spoczywało w kawałkach lodu. Niska temperatura sprawiała, że tak zachowany pokarm mógł utrzymać się świeży nawet w ciągu upalnego lata. Dlatego Sowieci zdziwili się, gdy w środku poczuli smród surowego mięsa, który powinien zostać zamknięty przez lód. Gdy nachylili się nad dołem w posadzce, dowiedzieli się, skąd rozchodzi się nieprzyjemna woń.
W chłodni było pełno krwi i cząstek mięsa, które wymieszane z kawałkami lodu tworzyły jedną, brunatną breję. Śnieg zamienił się błoto, przyjmując wszelki brud, jaki ktoś wniósł do środka. Prawdopodobnie wygłodniałe zwierzęta musiały dostać się do piwnicy, zeskoczyć do zagłębienia i łapczywie wyjadać zmrożone mięso. Żołnierzy nie opuszczało jednak wrażenie, że całość wygląda jak miejsce po walce stoczonej przez dzikie zwierzęta.
– Zaraz się porzygam. – Dima podsumował widok, jaki rysował się pod jego stopami. – Szlag trafił jedzenie.
– Trzeba dobrze przeszukać resztę pomieszczeń na górze, bo inaczej umrzemy tu z głodu – powiedział Vladkow.
Wyszli na korytarz. Żołnierze zaczęli przerzucać się pomysłami na dalsze poszukiwania. Jeden z nich sugerował, że powinni jak najszybciej opuścić obserwatorium i zejść na połoninę, odnaleźć chatę, a tam na pewno chłop nie poskąpi im poczęstunku. Jeśli wyjdą od razu, powinni zdążyć przed zmierzchem. Dima i Vladkow narzekali, że nie mają już siły, by schodzić. Lepiej poświęcić jeszcze trochę czasu i spróbować znaleźć coś do jedzenia na miejscu, później odpocząć i rano z nowymi siłami wyruszyć w drogę. Kola Belenow nie skomentował tej wymiany zdań, a powinien, ponieważ mieli tu jeszcze wiele do zrobienia. Niedopuszczalnym zaniechaniem z ich strony byłoby opuszczenie posterunku i narażenie przyszłej kompanii, która miała pojawić się nazajutrz i już na dobre przejąć stację badawczą, na atak niespodziewanych gości. Ktoś mógł pod ich nieobecność zaczaić się w obserwatorium. Dowódca jednak stał nieruchomo i wpatrywał się w ciemną taflę korytarza kilka metrów dalej. Tkwił niezmiennie i czuł, jak skóra na jego plecach cierpnie ze strachu. W końcu żołnierze spostrzegli wystraszoną minę Belenowa.
– Dowódco, co się dzieje? – zapytał Dima.
Powiedli za jego wzrokiem w głąb korytarza tonącego w mroku.
W tym samym momencie do ich uszu dobiegł bliżej nieopisany dźwięk, przypominający drapanie paznokci o beton.
– Widzicie to…? – szepnął Belenow. – Tam coś się rusza…