Читать книгу Kontrapunkty - Jakub Małecki - Страница 10
4
ОглавлениеKilka minut później byłem już pod blokiem, czterokrotnie wdusiłem przycisk domofonu, zastanawiając się, dlaczego Bóg zesłał na ciotkę Bożenkę dolegliwość straszliwego uwielbienia muzyki poważnej.
Niejednokrotnie pracując u niej fizycznie przez cały boży dzień, zmuszany byłem do wielokrotnego odsłuchania Wielkiej Mszy h-moll, a w przerwach puszczano mi etiudy Debussy’ego i kantaty kościelne. Z głośników sączy się też często nużący Ravel i mdły De Falla, denerwujący Szymanowski i Clementi, ciotka chłoszcze mnie też Paganinim.
Zaciskam zęby i dłoń na pędzlu, przełykam te dźwięki, brnę przez nie i zaklinam zegar, byle to przetrwać, byle przetrwać, uściskać ciocię, a potem – przyjemny banknot.
Ciocia Bożenka liczy sobie siedemdziesiąt lat, jest niska, korpulentna, ma wielkie uszy i obezwładniający uśmiech. Wydaje się sprzężona z maleńkim mieszkaniem; co chwilę odruchowo opiera się o komodę, przysiada na skraju meblościanki, chwyta futrynę, delikatnie odbija się od ścian i tak porusza się – z roku na rok coraz słabsza – po trzydziestometrowej kawalerce.
Aby dostać się do środka, nie wystarczy zapukać lub zadzwonić. Uczynić to należy dokładnie cztery razy. Raz, dwa, trzy, cztery; sterczałem na klatce, zastanawiając się, czy nie zaparkowałem motocykla zbyt blisko boiska, aż wreszcie usłyszałem szuranie łapci: szurrr, szurrr, ciocia chodziła, kołysząc ciałem z nogi na nogę.
Zgrzytnęło, przy judaszu rozległ się ciężki, zmęczony oddech, wreszcie zabrzęczał łańcuch, a drzwi uchyliły się nieznacznie i twarz ciotki Bożenki rozświetlił uśmiech – ona sama potoczyła się ku mnie z czułym „Karolek!”.
I tak weszliśmy, zanurzając się w zapachu suszonych kwiatów i grzybów, wiszących setkami na kaloryferze – a w tle przygrywał Paganini.