Читать книгу Kontrapunkty - Jakub Małecki - Страница 7

1

Оглавление

Nie potra­fię mówić o Piel­grzy­mie.

Umiem o nim myśleć.

Praw­dzi­wego Piel­grzyma widzę już tylko w gło­wie. Ten, o któ­rym usi­łuję mówić, natych­miast wymyka mi się i zmie­nia w inne osoby. W pijaka. W ojca. W męża. W czy­je­goś syna, przy­ja­ciela, kochanka. W dobrze zbu­do­wa­nego, wyta­tu­owa­nego trzy­dzie­sto­latka z zako­lami. I zaraz potem w chu­dego włó­częgę o spi­cza­stym nosie.

Mno­żąc kolejne jego wize­runki, nie­wy­raźne i ułomne, jesz­cze bar­dziej się od niego odda­lam, jak­bym pod­cho­dził z obiek­ty­wem apa­ratu zbyt bli­sko i nie widział już nic, prócz roz­my­tego frag­mentu jego skóry lub ubra­nia.

Chcę ująć w słowa praw­dzi­wego Piel­grzyma z mojej głowy, ale ten drwi ze mnie, staje przed lustrem utka­nym z moich kolej­nych nie­udol­nych zdań, a w odbi­ciu poja­wia się nie jedna postać, lecz wiele. Żadna z nich nie jest Piel­grzy­mem.

Mówią, że każda histo­ria ma wiele odbić, ale życio­rys Piel­grzyma przy­po­mina lej: wszyst­kie moż­liwe warianty zbie­gają się ku jedy­nemu fina­łowi. Mógłby sza­mo­tać się i szar­pać z wła­snym życiem, mógłby wygi­nać je ku rze­czom wznio­słym lub cał­kiem bła­hym, krze­sać z sie­bie bez­in­te­re­sowne dobro lub zupełną pod­łość, a i tak nic by tym nie zmie­nił.

Miał kie­dyś żonę i córkę, pracę i pie­nią­dze – na tyle mało, by nie podró­żo­wać, i na tyle dużo, by unik­nąć wstydu poży­cza­nia przed pierw­szym, miał dni wypeł­nione chrzę­stem prze­le­wa­nej w beto­niarce masy i noce, kiedy zmę­czo­nymi ramio­nami obej­mo­wał cie­płe ciało kobiety, miał zimy szare jak ura­biany przez niego beton, te zimy, pod­czas któ­rych tygo­dniami nie widy­wał słońca, i miał lata, spę­dzane na dachach zale­wa­nych żarem, miał poranki pach­nące kawą, czarne, znie­na­wi­dzone poranki i wie­czory, odbi­ja­jące się na twa­rzy lśniącą poświatą tele­wi­zora, miał wszystko i nic nie miał. Potrze­bo­wał wię­cej.

Potrze­bo­wał wie­czor­nego piwa, jed­nego, a potem dwóch – po pracy i tuż przed snem, potrze­bo­wał sobot­niej wódki, ze zna­jo­mymi, a póź­niej bez zna­jo­mych, potrze­bo­wał setki wypi­ja­nej w ukry­ciu na przy­stanku i kolej­nej, szyb­kiej, uspo­ka­ja­ją­cej setki zamiast codzien­nych kana­pek z tyrol­ską, potrze­bo­wał zapo­mnie­nia, chwi­lo­wej czerni w gło­wie, by nie myśleć i nie czuć, wresz­cie zapra­gnął czerni zupeł­nej.

Zaczęło się jak zawsze: prze­grał pierw­szą rundę z wódką, ta go zno­kau­to­wała, a potem chwy­ciła i wynio­sła z domu, naj­pierw na tydzień, póź­niej na mie­siąc, aż w końcu i na dobre. Miesz­ka­nie samo się nie spłaci, córka nie ubie­rze, a pod­ręcz­niki nie przy­bie­gną na papie­ro­wych nogach z księ­garni – Kasia w końcu nie wytrzy­mała. Nikomu nie powie­działa, a mimo to wszy­scy wie­dzieli. Że poje­chała na wieś do scho­ro­wa­nych rodzi­ców. Że wsia­dła w pociąg, wyda­jąc ostat­nie drobne na bilet nor­malny plus ulgowy w dru­giej kla­sie oso­bo­wego i przez całą drogę prze­kli­nała los, który posta­wił na jej dro­dze Piel­grzyma.

A co on robił? Mógł­bym pójść o zakład, że leżał w jakiejś piw­nicy i trzy­mał butelkę wina czy pierś Gur­lagi, jed­nej z tych osie­dlo­wych szan­trap, któ­rych trzeźwy czło­wiek nawet nie dostrzega. A jego żona tłu­ma­czyła Darii, że „tatuś musiał wyje­chać”, i tłu­kła się pocią­giem do zmę­czo­nego ojca i cho­rej matki, któ­rzy łudzili się nadzieją na spo­kojną sta­rość. Jechała tam z wali­zami wstydu i ciu­chów z lum­peksu, licząc, że wyżywi ich Pan Bóg, albo cho­ciaż KRUS.

Nie wiem, jak jej się póź­niej uło­żyło, sły­sza­łem tylko, że ucieczka z mia­sta osta­tecz­nie ją zła­mała, że Kasia nie pod­nio­sła się już po cio­sie, który zadał jej mąż. Wiem nato­miast, co robił Piel­grzym – urzy­nał się w trupa.

W każ­dej rodzi­nie znaj­dzie się podobny przy­pa­dek męż­czy­zny, który nie daje sobie rady z życiem i trzeź­wo­ścią. Oni wszy­scy koń­czą nie­do­brze, ale Piel­grzym skoń­czył naj­go­rzej. Tak to przy­naj­mniej teraz wygląda.

Kontrapunkty

Подняться наверх