Читать книгу Kontrapunkty - Jakub Małecki - Страница 14

Оглавление

1

Zepchnąw­szy Zyg­munta z fotela, zamie­ni­łem się w jedną wielką dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mową ulgę. Do powrotu En pozo­sta­wało jesz­cze dużo czasu, powi­nie­nem czymś się zająć, sie­dzia­łem jed­nak dalej i nic nie przy­cho­dziło mi do głowy, prze­je­cha­łem wresz­cie dło­nią po policzku i zde­cy­do­wa­łem, że się ogolę. Już pra­wie wsta­wa­łem, ale ode­chciało mi się, nie wsta­łem. Ogolę się jutro.

Obrać ziem­niaki. Dać jeść Zyg­mun­towi. Zadzwo­nić do kogoś. Ale do kogo? I po co? Wie­dzia­łem, że zaraz będę na sie­bie zły; pro­szę bar­dzo, sie­dzi taki w fotelu, żona w pracy, haruje, a ten sie­dzi, pal­cem nie kiw­nie, nie chce mu się, sie­dzi – więc może ogo­lić się jed­nak? Włą­czy­łem tele­wi­zor.

Prze­ska­ku­jąc z kanału na kanał, dosze­dłem do wnio­sku, że powi­nie­nem odpo­cząć po wysiłku, nie tyle nawet odpo­cząć, ile poczuć, że odpo­czy­nek mi się należy. Napra­co­wa­łem się.

Czu­łem się jed­nak ina­czej; kiedy coś zro­bię, roz­pę­dzony, wiem, że mogę zro­bić coś jesz­cze, że POWI­NIE­NEM zro­bić coś jesz­cze, zwy­kle jed­nak nie wiem co, a jeśli już wiem, to wiem, że powi­nie­nem zro­bić dzie­sięć róż­nych rze­czy i w rezul­ta­cie, nie mogąc się zde­cy­do­wać na żadną z nich, nie robię nic.

Klik, klik, klik, kolejne kanały roz­ja­śniały się i zni­kały, zanim oczy nadą­żały je reje­stro­wać, klik, klik, klik, co za dureń z tego Piel­grzyma, następ­nym razem!, o tak, następ­nym razem nie będę już taki miły, klik, klik, klik, szkoda jed­nak, że to nie dwie stówy, lecz jedna, klik, klik, ile czasu zostało jesz­cze do powrotu En?

Jak zawsze pod­czas jej nie­obec­no­ści, Zyg­munt uło­żył się na tele­wi­zo­rze i zło­żyw­szy łebek na jego skraju, wyda­wał senne pomruki. En nie pozwa­lała mu na podobne wybryki – ja uwa­ża­łem, że coś się zwie­rza­kowi w końcu od życia należy.

Wsta­łem i bez zasta­no­wie­nia ogo­li­łem się. Na fali tego gole­nia obra­łem ziem­niaki i zaraz poczu­łem ulgę, że mam to z głowy, bo obie­ra­nia ziem­nia­ków nie­na­wi­dzę. Sie­dząc na bla­cie, obser­wo­wa­łem roz­le­gły park za oknem, a w parku młode pary, tym razem dwie. Wędro­wały, obra­cały się, wska­zy­wały coś pal­cem i znowu wędro­wały, wraz z nimi foto­gra­fo­wie, jeden szczu­pły i pod­eks­cy­to­wany, drugi sta­teczny, z brodą i w kasz­kie­cie. Odno­szę wra­że­nie, że aby zostać foto­gra­fem, koniecz­nie należy być szczu­płym i pod­eks­cy­to­wanym, ewen­tu­al­nie sta­tecznym, z brodą i w kasz­kie­cie.

Nas ten zdję­ciowy mara­ton omi­nął – ani mnie, ani En jakoś spe­cjal­nie nie zale­żało na zdję­ciach, na któ­rych ona opie­ra­łaby jedną nogę o ławkę, a ja z uśmie­chem kucał­bym obok, ona obła­pia­łaby pień masyw­nego drzewa z jed­nej, a ja z dru­giej strony, albo sty­ka­li­by­śmy się policz­kami, by w zamy­śle­niu spo­glą­dać w dal.

Tuż po ślu­bie, pamię­tam, czu­łem się mocny, ener­giczny, byłem poci­skiem w komo­rze kara­binu, chcia­łem robić rze­czy wiel­kie, pędzić, roz­bi­jać, nie wie­dzia­łem tylko, w jakim kie­runku życie posta­nowi mnie wystrze­lić. Ani tro­chę nie oba­wia­łem się tego, że mógł­bym się stać smut­nym nie­wy­pa­łem, jak mój ojciec czy nie­któ­rzy kole­dzy. Wtedy mia­łem siłę.

Zapa­li­łem, nasta­wi­łem wodę na kawę i roze­rwa­łem kopertę z wycią­giem za ubie­gły mie­siąc, kwota fran­ko­wego kre­dytu w prze­li­cze­niu na nasze, jak nie­na­sy­cony potwór, znowu wyż­sza, podar­łem, uod­por­niony już wie­lo­mie­sięcz­nym rytu­ałem, kawa, papie­ros, wresz­cie poczu­łem się lepiej.

Z kub­kiem sypa­nej w ręku, z paczką ele­mów na sto­liku obok, z kotem na tele­wi­zo­rze, uspo­ko­jony, cze­ka­jąc na En, zadzwo­ni­łem do Wafla. Zwy­kłe zgryź­li­wo­ści, parę słów o waka­cjach, wresz­cie umó­wi­li­śmy się: pią­tek za tydzień, fort przy Pia­sko­wej.

Zado­wo­lony, zapa­li­łem, włą­czy­łem tele­wi­zor, a Zyg­munt przy­snął, zwi­ja­jąc się w kulkę. Chwilo, trwaj.

Od razu domo­fon.

Nata­lia.

En. Pozna­li­śmy się w tram­waju.

Pamię­tam, wsia­dłem lekko już pijany, w kie­szeni Lech Pre­mium, w per­spek­ty­wie impreza. Życie było piękne, spo­glą­da­łem za okno, łyczek za łycz­kiem, a tram­waj koły­sał. Na następ­nym przy­stanku weszło dwóch chło­pa­ków, jeden wyglą­dał jak ogr, drugi jak sto­doła. Obaj spra­wiali wra­że­nie chi­rur­gicz­nie odci­na­nych od pługa, wsta­wieni byli znacz­nie bar­dziej niż ja i już na pierw­szy rzut oka dało się zauwa­żyć, że pra­gną awan­tury. Darli się, klęli, ktoś został popchnięty, inny musiał ustą­pić miej­sca; pasa­że­ro­wie stru­chleli albo wpa­dli w mil­czące zakło­po­ta­nie. Robiło się coraz gorzej, wresz­cie wysoki i postawny męż­czy­zna w mary­narce pod­szedł i popro­sił o spo­kój. Spo­koju nie dostał, obe­rwał za to z głowy, aż upadł i chwy­cił się za krwa­wiący nos. Ucie­cha Sto­doły i Ogra była kosmiczna, za to innym do śmie­chu nie było.

Zły, że nie dopiję i tro­chę wystra­szony, zbli­ży­łem się do Sto­doły, tak że pra­wie zetknę­li­śmy się nosami. Kątem oka dostrze­głem Ją. Wysoka, jędrna, nie­mal rumiana, włosy spięte w kucyk, nos maleńki, w sam raz, mię­si­ste, ale nie nazbyt, usta, a oczy jak morze – grot strzały utkwił we mnie, Amor się zaśmiał.

W prze­ci­wień­stwie do Sto­doły – ten prze­ista­czał się wła­śnie w Sto­dołę Roz­gnie­wa­nego. Spur­pu­ro­wiał na wiel­kiej twa­rzy i nie mówiąc ani słowa, zaata­ko­wał. W tym cza­sie Ogr, robiąc wyjąt­kowo nie­cie­kawą minę, wrza­snął na całe gar­dło prze­peł­nione entu­zja­zmem słowa otu­chy dla kom­pana, brzmiące: „Zajeb, kurwa!”.

Sto­dole nie trzeba było powta­rzać – wziął duży zamach, w trak­cie któ­rego zdą­żył­bym zapa­rzyć her­batę, po czym wypro­wa­dził cios, odru­chowo zamy­ka­jąc przy tym oczy. Ugią­łem nogi, cze­ka­jąc, aż pięść prze­pły­nie nade mną, ude­rzy­łem w brzuch i w poczu­ciu nad­cho­dzą­cego triumfu odsu­ną­łem się o krok. Sto­doła zgiął się i kaszl­nął ciężko, spu­ści­łem mu łokieć na plecy, aż zawył.

Zado­wo­lony, odwró­ci­łem się w Jej stronę, ocze­ku­jąc, że w hała­sie okla­sków rzuci mi się na szyję i zacznie obsy­py­wać gorą­cymi poca­łun­kami, szep­cząc do ucha spro­śno­ści.

Nic takiego nie nastą­piło, otrzy­ma­łem za to wielce ener­giczny kop­niak w udo. Kop­niak, trzeba dodać, powa­la­jący – upa­dłem z jedną pre­cy­zyjną i jasną myślą: „No tak, Ogr”.

Leża­łem w oko­li­cach butów dziew­czyny, czu­jąc, że zaraz udo mi pęk­nie, Ogr tym­cza­sem gło­śno szy­ko­wał się do spek­ta­ku­lar­nego natar­cia, doda­jąc sobie ani­mu­szu okrzy­kami zło­żo­nymi z prze­kleństw.

Zerwa­łem się z pod­łogi, pró­bu­jąc unik­nąć ciosu roz­pę­dzo­nego rywala, z efek­tem jed­nak mniej niż mier­nym. Ogr wpadł na mnie z impe­tem i obaj zwa­li­li­śmy się na Nią.

Roz­dzie­lono nas, a na następ­nym przy­stanku drogi tram­waju i moja roze­szły się z nie­zno­śnym brzęk­nię­ciem umiesz­czo­nego nad drzwiami dzwonka. Wysia­dła też Ona.

Odda­lała się szyb­kim kro­kiem.

Patrzy­łem na jej zgrabne nogi, pra­cu­jące pod mate­ria­łem cia­snych spodni i zro­zu­mia­łem, że jeśli jej nie dogo­nię i cze­goś nie przed­się­we­zmę, to naj­praw­do­po­dob­niej będzie na zawsze stra­cona, a ja do końca życia będę tego żało­wał.

Ruszy­łem więc w dys­kretną pogoń, z każ­dym kro­kiem tra­cąc odwagę, aż wresz­cie, pozba­wiony jej zupeł­nie, cho­wa­łem się za murami, bud­kami i wta­pia­łem w grupki prze­chod­niów. Cicha goni­twa za tram­wa­jową pięk­no­ścią trwała aż do drzwi kamie­nicy, w któ­rej dziew­czyna z gra­cją znik­nęła mi z oczu.

Stra­piony bra­kiem pew­no­ści sie­bie, uda­łem się do aka­de­mika, gdzie w wiel­kim stylu – czy można ina­czej? – dołą­czy­łem do alko­ho­lo­wej liba­cji, zapo­mi­na­jąc o bożym świe­cie i wszyst­kich zamiesz­ku­ją­cych go przed­sta­wi­ciel­kach płci prze­ciw­nej.

Naza­jutrz zebra­łem się w sobie – prysz­nic, gole­nie, anty­per­spi­rant, świeże i wypra­so­wane ciu­chy, zaku­pi­łem też trzy dłu­gie róże i zna­la­złem się przed wia­do­mym budyn­kiem. Zaję­cia odpu­ści­łem.

Stra­wi­łem na tym chod­ni­kowo-par­kin­go­wym cze­ka­niu pra­wie cztery godziny, pod­czas któ­rych zdą­ży­łem zarzu­cić sobie wszystko, co męż­czy­zna cze­ka­jący cztery godziny na obcą kobietę może sobie zarzu­cić.

Wresz­cie zja­wiła się i była tak zdu­miona wido­kiem nie­zna­jo­mego cze­ka­ją­cego na nią z kwia­tami, że już choćby tylko z tego powodu zgo­dziła się umó­wić ze mną na wie­czór.

2

Na obiad był stro­go­now, spa­ła­szo­wa­łem dwa pełne tale­rze i zorien­to­wa­łem się, że jest pią­tek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Kontrapunkty

Подняться наверх