Читать книгу Kontrapunkty - Jakub Małecki - Страница 13
7
ОглавлениеSiedział na trawie kilka metrów od ulicy, nad nim obdarte wspomnienie bilbordu reklamującego lody Koral, obok jego prywatny eden: skulone, brudne wspomnienie po kobiecie i litrowa butla spienionego piwa.
Zsiadłem, kask zawisł na kierownicy, rzuciłem Pielgrzymowi krótkie „cześć”, odpowiedział ruchem głowy, wpatrzony w osiedle przed sobą, cichy, nieruchomy włóczęga, ogryzek po człowieku.
Nosił przedpotopową kurtkę z nadrukiem Chicago Bulls i czarną bejsbolówkę, a z prawego buta wyglądały ciekawe świata paluchy. Dziewczyna miała na sobie obszerny sweter i dżinsy postrzępione u dołu. Spała. Rozpoznałem w niej Gurlagę.
Zapytałem, co słychać, odparł, że co ma być, zaproponowałem podwiezienie na osiedle, skrzywił się, pokręcił głową, wydawało się, że najchętniej pozostałby tam na zawsze, zapuściłby korzenie w trawniku, byle tylko butelkę ktoś mu uzupełniał.
— Chcesz tu siedzieć jak… jak jakiś menel? — Nie dawałem za wygraną. — Dalej, wstawaj, podrzucę cię, prześpisz się na siłowni, kupię ci coś do żarcia.
— Nie chcę.
— Nie chcesz.
— No nie chcę.
— To co będziesz tu robił?
Przyglądał mi się, mrużył oczy, uniósł głowę i beknął.
— Będę sobie tu siedział.
— I co dalej, jak już sobie posiedzisz?
— Moja sprawa — powiedział i beknął ponownie.
Zagapił się w niebo, oparte o dach Biedronki naprzeciw, równie szare jak bloki na osiedlu za jego plecami.
— Powinieneś wziąć się w garść — powiedziałem i czułem, jakbym nic nie powiedział, Gurlaga leżała nieruchoma, Pielgrzym wydawał się nie słuchać.
— Po co? — zapytał w końcu.
— Jak to po co? Spójrz na siebie, człowieku, nie masz mieszkania, nie masz już żony, dziecka, nic nie masz… Nawet głupich pięciu złotych nie masz w kieszeni. I tak chcesz dalej żyć?
— Pięciu złotych?! — Ależ się zagotował. Twarz mu poczerwieniała, szyją ciągnęła się żyła jak kciuk, a z oczu biło wściekłością. — Chcesz pięć złotych Pielgrzyma? Chcesz zobaczyć pięć złotych? To masz!
Wsadził rękę pod bluzę i wyszarpnął plik stu- i pięćdziesięciozłotówek. Ściskał je brudnymi palcami, a na twarzy wykwitał mu uśmiech, jeden z tych, które pojawiają się na twarzach osób chcących udowodnić to, w co nie wierzą.
Gurlaga mruknęła przez sen i przewróciła się na bok.
— Skąd to masz?
— A co cię to obchodzi?! — wrzeszczał, aż ślina bryzgała mu z ust. — Już ty się nie martw o Pielgrzyma! Już wy się o mnie nie martwcie!
W takich momentach ogarniała mnie przemożna chęć, by złapać Pielgrzyma i siłą, wrzaskiem, szarpaniem wyrwać go z letargu; zmusić, by wziął się do czegoś, czegokolwiek, byle nie tego, czym zajmował się od miesięcy, czegokolwiek, byle nie było to leżenie z Gurlagą na trawie w centrum miasta.
Opanowałem się.
— Jak chcesz — rzuciłem jeszcze, nasuwając kask na głowę.
— Jak chcę — odparł zamyślony i położył się powoli na plecach.
Odjechałem.