Читать книгу Kontrapunkty - Jakub Małecki - Страница 11
5
ОглавлениеPo trzech godzinach miałem ochotę zatłuc ciotkę pędzlem.
Wreszcie zwlokłem się z taboretu. Tępo popatrzyłem na efekt pracy (biały sufit, żółte ściany w przedpokoju) i poddałem się przyjemnemu uczuciu ulgi. Mała godzinka na wykończenie i umknę do domu.
— No usiądź sobie, wreszcie, Karolek, bo mi tu padniesz. Herbatki? Kawki?
— Kawki.
— Mam dla ciebie pączki. Wyjmować?
Przytaknąłem ochoczo – pączki uwielbiam. Na stole pojawił się talerz, a uśmiech znowu wypełzł ze zmarszczek na twarzy cioci i rozścielił się od jednego wielkiego ucha do drugiego. Starzy ludzie uśmiechają się pięknie, podobnie jak dzieci. Ułomność ciała i umysłu powoduje, że uśmiech staje się szczery – ci zdrowi, w sile wieku, nie potrafią uśmiechać się w taki sposób. Ja też nie umiem.
Miło spoglądało się na talerz z czterema pączkami, każdy iście monstrualnych rozmiarów, oraz kawę w kubku z napisem „Ziołolek”.
— No i co tam u ciebie, powiedz, Karolek? Wszystko dobrze? Co u Natalii?
Zmieliwszy pączka, odparłem:
— No, szukam pracy, Natalia się wreszcie wyleczyła z grypy, w biurze ma dużo pracy, a tak poza tym ogólnie wszystko dobrze.
Grzmiał Czajkowski.
— Pyszne pączki. Rewelacja…
— A te akurat kupiłam ci tu, o, w budce na dole, niedaleko. Taka sprzedaje pani, co to jej mąż jest chory, ma raka trzustki chyba, bardzo porządna kobieta.
Zamyśliła się, uśmiech zniknął, pojawił się za to palec uniesiony w górę.
— O, a mi się teraz przypomniało, co ci miałam powiedzieć. Dobrze żeś zapytał o te pączki. Słuchaj, ty słyszałeś o tym mężczyźnie, co to go wczoraj podobno znaleźli nieżywego w mieszkaniu na Długosza?
Bezlitośnie chwyciłem kolejnego pączka (ociekał lukrem!) i odgryzłszy potężny kawał, pokręciłem przecząco głową.
— Nehłyhałem.
— No bo mi właśnie ta mówiła, ze sklepu, ta od tych pączków. Przedwczoraj, wyobraź sobie, przyjechała na Długosza policja, nie wiem już do której kamienicy, ale to nieważne jest. A przyjechali, bo sąsiadom coś tak już od paru dni śmierdziało i śmierdziało. Najbardziej spod drzwi takiego pana, który rzadko ostatnio wychodził, więc się przestraszyli, że może tam w środku umarł.
Upiłem łyk kawy i ukradkiem zerknąłem na zegarek stojący na telewizorze za ciotką – trzeba być czujnym, opowieści cioci Bożenki potrafią rozrastać się w nieskończoność.
— I umarł? — podtrzymałem rozmowę, choć średnio mnie obchodziło, czy umarł, czy nie umarł; interesował mnie pączek numer trzy.
— Umarł. Tylko wiesz, co się okazało?
— No?
— Że nie miał w mieszkaniu ani kuchni, ani łazienki.
Zastanowiłem się, mieląc w ustach resztkę smakołyku:
— Może mieli wspólne toalety, na korytarzu?
— Nie, mieli w mieszkaniach. Pani Basia mówiła jeszcze, i to jest najdziwniejsze, że wyobraź sobie, w dowodzie osobistym, który tam znaleźli, widniało nazwisko, którego nigdzie nie ma.
— To znaczy?
— Jest w dowodzie — tu ciotka przechyliła się na prawo i sięgnęła do pokrętła, ściszając muzykę — ale nie ma nigdzie indziej. Ani w rejestrach żadnych, ani w spisach ludności, ani w wykazach mieszkańców. Nic. Nigdzie nie ma.
Rozmawialiśmy tak dalej, ciotka upierała się, że sprawa dziadka bez kuchni i łazienki to wielka zagadka, a ja, z ostatnim pączkiem w dłoni, spoglądałem niewesoło na ściany, rachując, ile jeszcze czasu przyjdzie mi tu tkwić.
Chwyciłem pędzel i wszedłem na taboret, głośniki zatrzeszczały i wypluły z siebie opus Beethovena.