Читать книгу Policja - Jo Nesbo - Страница 11
CZĘŚĆ II
7
ОглавлениеStåle Aune wziął głęboki oddech. Dotarł do kolejnych rozstajów w terapii, podczas których musiał dokonać wyboru. I dokonał:
– To może być jakiś tłumiony element pańskiej seksualności.
Pacjent spojrzał na niego. Cienkie wargi. Wąskie oczy. Szczupłe dłonie z wręcz nienaturalnie długimi palcami uniosły się, jakby miały ochotę poprawić węzeł krawata dobranego do prążkowanej marynarki, ale zrezygnowały. Ståle już wcześniej obserwował podobny gest u pacjentów, którzy zdołali się odzwyczaić od konkretnych czynności przymusowych, lecz zachowali wstęp do rytuału. Gest ręki zamierzającej coś zrobić, niedokończoną czynność, która sama w sobie jest jeszcze bardziej bezsensowna niż ta pierwotna, kompulsywna, ale przynajmniej odczytywalna. Jak blizna. Jak kalectwo. Echo. Przypomnienie, że nic nie znika całkiem, że wszystko pozostawia gdzieś po sobie ślad. Tak jak dzieciństwo. Jak ludzie, których się znało. Jak jedzenie, które kiedyś zaszkodziło. Jakaś dawna namiętność. Pamięć komórek.
Ręka pacjenta opadła z powrotem na kolana. Chrząknął krótko, a głos zabrzmiał wrogo i metalicznie.
– Co pan, do cholery, insynuuje? Zaczynamy jakieś freudowskie brednie?
Ståle spojrzał na niego. W domu jednym okiem oglądał w telewizji serial kryminalny, w którym specjaliści odczytywali życie uczuciowe ludzi z ich mowy ciała. Mowa ciała też ma oczywiście znaczenie, ale to głos ujawnia najwięcej. Struny głosowe i krtań są tak wrażliwe, że potrafią wytwarzać drgania, których ciągi dają się zidentyfikować w postaci słów. Kiedy Ståle wykładał w Wyższej Szkole Policyjnej, miał zwyczaj podkreślania znaczenia tego prawdziwego cudu. Dodawał przy tym, że istnieje jeszcze czulszy instrument, a mianowicie ludzkie ucho, które potrafi nie tylko odszyfrować te drgania i zaklasyfikować je jako spółgłoski i samogłoski, lecz również uchwycić temperaturę, poziom napięcia i uczucia osoby mówiącej. Powtarzał, że podczas przesłuchania ważniejsze są uszy niż oczy. Lekkie podwyższenie tonu czy ledwie zauważalne drżenie głosu to o wiele bardziej znaczące sygnały niż skrzyżowane ramiona, zaciśnięte dłonie, wielkość źrenic i wszystkie inne czynniki, do których nowe pokolenie psychologów przykładało taką wagę, a które jednak – jak wynikało z doświadczenia Stålego – często tylko dezorientowały śledczego i sprowadzały go na manowce. Co prawda siedzący przed nim pacjent użył przekleństwa, ale to przede wszystkim wyczuwalna zmiana nacisku na błonę bębenkową w uszach Stålego powiedziała mu, że u pacjenta wzmogły się czujność i gniew. Normalnie nie powinno to martwić doświadczonego psychologa – przeciwnie, silne uczucia często oznaczały przełom w terapii. Ale problem z pacjentem polegał na tym, że pojawiały się one w niewłaściwej kolejności. Nawet po kilku miesiącach regularnych spotkań Stålemu nie udało się nawiązać z nim kontaktu, nie było między nimi zaufania ani intymności. Prawdę mówiąc, terapia okazywała się tak bezowocna, że Ståle zastanawiał się, czy nie zalecić jej przerwania, ewentualnie nie skierować pacjenta do któregoś z kolegów po fachu. Gniew w spokojnej, pełnej zaufania atmosferze nie był niczym złym, ale w tym wypadku mógł oznaczać, że pacjent jeszcze bardziej się zamyka, że okopuje się jeszcze głębiej.
Ståle westchnął. Najwyraźniej podjął błędną decyzję, ale było już za późno. Postanowił więc nie odpuszczać.
– Panie Paulu – zaczął.
Mężczyzna wcześniej podkreślił, że jego imię należy wymawiać jako „Pol”, nie „Paul”. I nie jak norweskie Pål, tylko z angielskim „l” na końcu, chociaż Ståle nie był w stanie wychwycić tej różnicy. To oświadczenie wraz ze starannie wyskubanymi brwiami i dwiema maleńkimi bliznami pod brodą świadczącymi o dokonanym liftingu sprawiło, że Ståle zaklasyfikował go już po dziesięciu minutach pierwszej wizyty.
– Tłumiona homoseksualność jest zjawiskiem bardzo powszechnym, nawet w naszym pozornie tolerancyjnym społeczeństwie – podjął Aune, obserwując reakcję pacjenta. – Często zdarza mi się pomagać policji. Jeden z funkcjonariuszy, który przychodził do mnie na terapię, wyznał mi, że ma świadomość swojego homoseksualizmu, ale w pracy nie może tego ujawnić, bo zostałby wykluczony. Spytałem, czy naprawdę jest tego pewny, bo takie tłumienie często miewa związek z naszymi oczekiwaniami wobec samych siebie i tymi, jakich spodziewamy się ze strony innych, szczególnie osób najbliższych, przyjaciół i kolegów z pracy. – Urwał.
U pacjenta nie nastąpiło rozszerzenie źrenic czy zmiana koloru skóry, nie okazał niechęci do nawiązania kontaktu wzrokowego ani nie odwrócił żadnej części ciała od terapeuty. Przeciwnie, na wąskich wargach pojawił się kpiący uśmieszek. Natomiast Ståle Aune ku swemu zaskoczeniu poczuł, że wzrosła temperatura jego własnych policzków.
O Boże, jak on nienawidził tego pacjenta! Jak nienawidził tej pracy!
– I co z tym policjantem? Posłuchał pańskiej rady?
– Nasza godzina minęła – oświadczył Ståle, nie patrząc na zegarek.
– Jestem bardzo ciekawy, panie Aune.
– Mam obowiązek dochowania tajemnicy.
– Nazwijmy go Iks. Widzę po panu, że nie podobało się panu to pytanie – uśmiechnął się Paul. – Usłuchał pańskiej rady, ale źle się to skończyło, prawda?
Aune westchnął.
– Iks posunął się za daleko. Źle zrozumiał pewną sytuację i w toalecie próbował pocałować kolegę. Został odrzucony. Ale to się mogło skończyć dobrze. Zastanowi się pan chociaż nad tym do następnego razu?
– Ale ja nie jestem homoseksualistą. – Pacjent podniósł palce do szyi i zaraz je opuścił.
Ståle Aune skinął głową.
– W przyszłym tygodniu o tej samej porze?
– Nie wiem. Przecież mi się nie poprawia, prawda?
– Powoli, ale posuwamy się do przodu – odparł Ståle. Była to odpowiedź równie automatyczna, jak gest pacjenta sięgającego do węzła krawata.
– Tak, mówił pan to już kilka razy. Ale ja ciągle mam wrażenie, że płacę za nic. Że jest pan równie nieprzydatny jak ci policjanci, którzy nie są w stanie złapać cholernego seryjnego zabójcy i gwałciciela…
Ståle z pewnym zdziwieniem zarejestrował, że głos pacjenta stał się cichszy, spokojniejszy. Zarówno ton Paula, jak i mowa ciała komunikowały zupełnie co innego niż słowa. Mózg Stålego jak na włączonym autopilocie zaczął analizować, dlaczego pacjent posłużył się akurat tym przykładem, ale rozwiązanie tej zagadki było na tyle oczywiste, że nie musiał się w nie zagłębiać. To gazety, które leżały na biurku Stålego od jesieni, zawsze otwarte na stronach z doniesieniami na temat zabójstw policjantów.
– Ujęcie seryjnego zabójcy nie jest łatwe – odparł Aune. – Sporo wiem o seryjnych zabójcach. To, prawdę mówiąc, moja specjalność. Ale jeśli czuje pan, że powinien zakończyć terapię albo spróbować skorzystać z usług któregoś z moich kolegów, to decyzja należy do pana. Mam tu listę bardzo zdolnych psychologów i mogę panu pomóc…
– Zrywa pan ze mną?
Paul lekko przechylił głowę, powieki z bezbarwnymi rzęsami trochę mu opadły, a uśmiech stał się szerszy. Ståle nie potrafił ocenić, czy to wciąż ironia odnosząca się do sugestii homoseksualizmu, czy też może Paul ujawnia swoje prawdziwe ja. A może jedno i drugie.
– Niech mnie pan źle nie zrozumie – powiedział Ståle ze świadomością, że wcale nie został źle zrozumiany. Chciał się go pozbyć, ale profesjonaliści nie pozbywają się trudnych pacjentów, tylko jeszcze bardziej się angażują, prawda? Poprawił muszkę. – Chcę prowadzić pana terapię, ale bardzo ważne jest nasze wzajemne zaufanie, a akurat w tej chwili odnoszę wrażenie, że…
– Mam po prostu gorszy dzień. – Paul rozłożył ręce. – Wiem, że pan jest dobry. Pomagał pan przy sprawach seryjnych zabójców, prawda? Brał pan udział w ujęciu tego, który rysował pentagramy w miejscach zbrodni. Razem z tym komisarzem.
Ståle obserwował pacjenta, który wstał i zapinał marynarkę.
– Świetnie się pan dla mnie nadaje, panie Aune. No to w przyszłym tygodniu. A ja w tym czasie zastanowię się, czy nie jestem homo.
Ståle nie ruszał się z miejsca. Słyszał, jak Paul nuci w korytarzu, czekając na windę. Melodia wydała mu się znajoma.
Poza tym uderzyło go coś w słowach Paula. Mówiąc o seryjnych zabójcach, użył policyjnego określenia zamiast potocznego „seryjne morderstwo”. Harry’ego Hole nazwał komisarzem, a przecież większość ludzi nie miała pojęcia o stopniach policyjnych. Zazwyczaj zapamiętywali krwawe szczegóły z reportaży w gazetach, a nie mało istotne detale, takie jak pentagram wyryty w drewnianej belce przy zwłokach. Ale tym, na co zwrócił szczególną uwagę – ponieważ to mogło mieć znaczenie dla terapii – było porównanie go do „policjantów, który nie są w stanie złapać cholernego seryjnego zabójcy i gwałciciela”.
Ståle słyszał, że winda przyjechała i odjechała. Przypomniał już sobie, co to za melodia. Wysłuchał bowiem płyty Dark Side of the Moon, żeby się przekonać, czy nie znajdzie tam jakiegoś śladu pozwalającego rozszyfrować sen Paula Stavnesa. Piosenka nazywała się Brain Damage. I opowiadała o szaleńcach. O szaleńcach, którzy są w trawie, którzy są w holu, którzy się przysuwają.
Gwałciciel.
Zabici policjanci nie zostali zgwałceni.
Oczywiście pacjent mógł na tyle mało interesować się sprawą, że pomylił policjantów z wcześniejszymi ofiarami, które zginęły w tych samych miejscach. Albo za ogólną prawdę przyjął, że seryjni zabójcy gwałcą. Albo śnili mu się zgwałceni policjanci, co oczywiście umacniało teorię tłumionego homoseksualizmu. Albo…
Ståle Aune zamarł w pół ruchu i ze zdumieniem spojrzał na swoją rękę, która sięgała do muszki.
Anton Mittet wypił łyk kawy i spojrzał na mężczyznę śpiącego w szpitalnym łóżku. Czy on również nie powinien poczuć czegoś w rodzaju radości? Tej samej radości, której wyraz dała Mona, nazywając zdarzenie „jednym z niewielkich codziennych cudów, sprawiających, że warto harować jako pielęgniarka”? Pewnie, dobrze, że pacjent w śpiączce, którego śmierci wszyscy się już spodziewali, nagle zmienił decyzję i postanowił się obudzić, wrócić do życia. Ale ten człowiek w łóżku – ta blada udręczona twarz na poduszce – nie miał dla Antona żadnego znaczenia. Jego przebudzenie oznaczało jedynie, że praca zbliża się do końca. Oczywiście niekoniecznie było to równoznaczne z końcem romansu, bo przecież i tak nie tutaj spędzali razem najgorętsze godziny. Przeciwnie, już nie będą musieli martwić się o to, że koledzy zauważą czułe spojrzenia, jakie posyłali sobie za każdym razem, gdy Mona wchodziła do pacjenta albo od niego wychodziła, nieco zbyt długie rozmowy i ich nagłe zakończenia, kiedy pojawiał się ktoś inny. Ale Anton Mittet miał przykre uczucie, że właśnie to wszystko warunkowało ich związek. Tajemnica. Nielegalność. Napięcie wynikające z tego, że można patrzeć, ale nie wolno dotknąć. Konieczność czekania, wymykania się z domu, serwowania Laurze kłamstw o dodatkowym dyżurze, które przychodziły mu z coraz większą łatwością, a mimo to słowa rosły mu w ustach, jakby wiedział, że prędzej czy później go zadławią. Rozumiał, że zdrada nie czyni go w oczach Mony lepszym człowiekiem, że prawdopodobnie już sobie wyobraża, jak kiedyś w przyszłości będzie tak samo tłumaczył się przed nią. Opowiadała mu, że przeżywała to już wcześniej z innymi mężczyznami, którzy ją zdradzali. Była wtedy szczuplejsza i młodsza, więc gdyby zdecydował się porzucić tłuściutką panią w średnim wieku, w jaką się zmieniła, wcale by jej to nie zszokowało.
Próbował przekonywać, że nie powinna tak mówić, nawet jeśli naprawdę tak myślała, bo przez to robi się brzydsza, bo on przez to robi się gorszy, ponieważ staje się mężczyzną, który bierze sobie to, co może łatwo dostać. Ale teraz cieszył się, że to powiedziała. To się musi kiedyś skończyć, a ona mu to ułatwiła.
– Skąd wziąłeś kawę? – spytał nowy pielęgniarz i poprawił okrągłe okulary, żeby przeczytać kartę choroby zawieszoną w nogach łóżka pacjenta.
– Kawałek dalej w korytarzu stoi ekspres. Tylko ja z niego korzystam, ale możesz…
– Bardzo dziękuję – odparł pielęgniarz. Anton zauważył, że wymawia słowa w jakiś dziwny sposób. – Ale ja nie piję kawy. – Pielęgniarz wyjął z kieszeni kurtki kartkę. – Zaraz zobaczymy… Trzeba mu podać propofol.
– Nie wiem, co to powoduje.
– Tyle, że będzie spał przez dłuższy czas.
Anton obserwował, jak pielęgniarz przekłuwa igłą strzykawki metalową folię zamykającą buteleczkę z przezroczystym płynem. Pielęgniarz był niewysoki i drobny, podobny do znanego aktora. Ale nie do któregoś z tych przystojniaków. Do jednego z tych, którym się udało mimo wszystko. Do tego z brzydkimi zębami i włoskim nazwiskiem, niemożliwym do zapamiętania. Zresztą nazwiska, jakim przedstawił się pielęgniarz, też już nie pamiętał.
– Pacjenci w śpiączce, którzy się wybudzają, to skomplikowana historia – tłumaczył pielęgniarz. – Są wyjątkowo wrażliwi i trzeba ich bardzo ostrożnie wprowadzać w stan świadomości. Jeden źle zrobiony zastrzyk i ryzykujemy odesłanie ich tam, skąd przychodzą.
– Jasne – powiedział Anton. Mężczyzna wcześniej okazał mu identyfikator, podał hasło i zaczekał, aż policjant zadzwoni na dyżurkę i uzyska potwierdzenie, że właśnie tej osobie wyznaczono dzisiejszą wizytę.
– Masz duże doświadczenie w znieczulaniu ludzi? – spytał Anton.
– Tak, pracowałem przy anestezji przez dobry rok.
– I już nie pracujesz?
– Kilka lat podróżowałem. – Pielęgniarz uniósł igłę strzykawki pod światło i wcisnął tłoczek, a strumień, który wytrysnął z igły, zaraz zmienił się w chmurę mikroskopijnych kropelek. – Ten pacjent wygląda tak, jakby miał za sobą ciężkie życie. Dlaczego w karcie choroby nie ma żadnego nazwiska?
– Ma pozostać anonimowy. Nie powiedzieli ci o tym?
– Nic mi nie powiedzieli.
– A powinni. Jest potencjalną ofiarą zabójstwa. Właśnie dlatego siedzę na tym korytarzu.
Tamten nachylił się nad pacjentem. Zamknął oczy. Wyglądało to tak, jakby chłonął jego oddech. Antona przeszły ciarki.
– Ja już go kiedyś widziałem – stwierdził pielęgniarz. – Czy on jest z Oslo?
– Obowiązuje mnie tajemnica.
– A myślisz, że mnie nie?
Pielęgniarz podwinął pacjentowi rękaw nocnej koszuli. Pstryknął w wewnętrzną część przedramienia. To coś dziwnego w jego sposobie mówienia nie dawało Antonowi spokoju. Znów zadrżał, kiedy igła wbiła się w skórę. W idealnej ciszy wydało mu się, że słyszy lekki szelest jej tarcia o mięśnie i szum płynu przeciskającego się przez igłę po naciśnięciu tłoczka strzykawki.
– Przez wiele lat mieszkał w Oslo, zanim uciekł za granicę – powiedział Anton. – Ale potem wrócił. Plotki mówią, że z powodu jakiegoś chłopca, narkomana.
– Smutna historia.
– Owszem, ale wygląda na to, że będzie miała szczęśliwy koniec.
– Trochę za wcześnie, żeby coś przesądzać. – Pielęgniarz wyciągnął strzykawkę. – Wielu pacjentów w śpiączce ma nagłe nawroty.
Anton nareszcie zorientował się, o co chodzi. Było to ledwie uchwytne, ale pielęgniarz niewyraźnie wymawiał „s”. Seplenił.
Po wyjściu z sali chorego, kiedy mężczyzna już zniknął w korytarzu, Anton jeszcze raz zajrzał do pacjenta. Poobserwował ekran z widocznym wykresem bicia serca. Przez chwilę słuchał rytmicznych pisków przypominających sygnały sonaru, który natrafił na okręt podwodny w głębinie. Nie wiedział, co go do tego skłoniło, ale zrobił to samo co pielęgniarz – nachylił się nad twarzą tego człowieka. Zamknął oczy. I poczuł na policzku jego oddech.
Altman. Przed odejściem pielęgniarza Anton uważnie przyjrzał się przypiętemu do fartucha identyfikatorowi z nazwiskiem. Pielęgniarz nazywał się Sigurd Altman. Czysta intuicja, nic więcej, ale już postanowił, że jutro go sprawdzi. Nie będzie tak jak w tej sprawie z Drammen. Tym razem nie popełni żadnego błędu.