Читать книгу Policja - Jo Nesbo - Страница 12

CZĘŚĆ II
8

Оглавление

Katrine Bratt siedziała z nogami na biurku i z telefonem wciśniętym między ramię a ucho. Gunnar Hagen kazał jej czekać. Palce biegały po leżącej przed nią klawiaturze. Wiedziała, że za jej plecami, za oknem, Bergen pławi się w słońcu. Że lśnią mokre ulice, na które jeszcze dziesięć minut temu lał padający od rana deszcz. I że zgodnie z bergeńską regularnością wkrótce znów zacznie padać. Ale akurat w tej chwili słońce wyjrzało przez szparę w chmurach, a Katrine miała nadzieję, że Gunnar Hagen wkrótce skończy drugą rozmowę, by mógł wrócić do tej prowadzonej z nią. Chciała mu tylko przekazać informacje, które udało jej się zdobyć, i opuścić Komendę Okręgową Policji w Bergen. Wyjść na świeże atlantyckie powietrze o smaku znacznie lepszym niż to, które jej były szef wdychał teraz w swoim gabinecie na wschodzie w stolicy kraju.

– Co chcesz powiedzieć przez to, że nie możemy go jeszcze przesłuchać? Obudził się z tej śpiączki czy nie? Tak, rozumiem, że jest bardzo słaby, ale… Co?

Katrine miała nadzieję, że to, na co poświęciła ostatnie dni, zdecydowanie poprawi nie najlepszy humor Hagena. Zaglądała teraz na te same strony jedynie w celu ponownego sprawdzenia tego, co już wiedziała.

– Gwiżdżę na to, co mówi jego adwokat – oświadczył Hagen. – I na to, co mówi ordynator. Chcę, żeby został przesłuchany natychmiast!

Katrine Bratt usłyszała, jak trzasnął słuchawką stacjonarnego telefonu. Wreszcie do niej wrócił.

– O co chodziło? – spytała.

– O nic – odparł Hagen.

– To on?

Hagen westchnął.

– Tak, to on. Budzi się ze śpiączki, ale go odurzają i twierdzą, że musimy zaczekać co najmniej dwa dni, zanim będziemy mogli z nim porozmawiać.

– Nie lepsza taka ostrożność?

– Na pewno. Ale, jak wiesz, potrzebne nam tu w końcu jakieś rezultaty. Te zabójstwa policjantów nie dają nam żyć.

– Dwa dni w jedną czy drugą…

– Wiem, wiem. Trochę muszę pokrzyczeć. Między innymi to nadaje sens zaharowywaniu się po to, żeby zostać szefem. Nie mam racji?

Akurat na to pytanie Katrine Bratt nie umiała odpowiedzieć. Nigdy nie chciała nikomu szefować. A nawet gdyby chciała, to i tak podejrzewała, że funkcjonariusze z zaliczonym pobytem na oddziale psychiatrycznym nie są pierwsi w kolejce przy rozdzielaniu okazałych gabinetów. Stawiane jej diagnozy się zmieniały. Psychoza, osobowość borderline, choroba dwubiegunowa, aż wreszcie: zdrowa. Przynajmniej dopóki zażywała te malutkie różowe pigułki, które utrzymywały ją w pionie. Ludzie mogli sobie narzekać na nadmiar leków przepisywanych w psychiatrii, ile tylko chcieli. Dla Katrine te pigułki oznaczały nowe, lepsze życie. Czuła jednak, że szef bacznie ją obserwuje i nie zleca jej więcej pracy operacyjnej, niż to konieczne. Ale w zasadzie nie miała nic przeciwko temu. Lubiła siedzieć w swoim ciasnym pokoju z potężnym komputerem, hasłami i ekskluzywnym dostępem do wyszukiwarek, o których istnieniu nie wiedzieli nawet policjanci. Wymyślanie, szukanie, znajdowanie. Tropienie osób, które pozornie zniknęły z powierzchni ziemi. Wyłapywanie schematów tam, gdzie inni dostrzegali jedynie zbiegi okoliczności. Właśnie to było specjalnością Katrine Bratt i nieraz przydało się zarówno KRIPOS, jak i Wydziałowi Zabójstw w Oslo. Mając taki talent, musiała nauczyć się żyć z tym, że jest chodzącą psychozą, która w każdej chwili może się objawić.

– Mówiłaś, że coś dla mnie masz.

– U nas w wydziale ostatnio panował spokój, więc przyjrzałam się trochę tym zabójstwom policjantów.

– Czy twój szef z Komendy Okręgowej Policji w Bergen prosił cię…

– Nie, nie, po prostu doszłam do wniosku, że to lepsze niż gapienie się na Pornhub i układanie pasjansa.

– Zamieniam się w słuch.

Katrine słyszała, że Hagen stara się okazywać pozytywne nastawienie, ale nie potrafił ukryć rezygnacji. Pewnie miał dość nadziei rozpalanej tylko po to, by przeżyć kolejne rozczarowanie.

– Przejrzałam bazy danych, żeby sprawdzić, czy w ogóle są jakieś osoby, które by się powtarzały w tych pierwotnych sprawach gwałtów w Maridalen i Tryvann.

– Bardzo ci dziękuję, Katrine, ale my też to sprawdziliśmy. Od A do Z.

– Wiem, ale ja pracuję w trochę inny sposób.

Ciężkie westchnienie.

– No dobrze, mów.

– Zorientowałam się, że tymi sprawami zajmowały się dwie różne grupy. Tylko dwóch techników i trzech śledczych uczestniczyło w obydwu śledztwach. A żadna z tych pięciu osób nie może mieć pełnej wiedzy o wszystkich, których przesłuchiwano. Ponieważ ani jedna, ani druga sprawa nie została wyjaśniona, przeciągały się w czasie i zebrany materiał jest ogromny.

– Ogromny, rzeczywiście można tak powiedzieć. I oczywiście masz rację, że nikt nie pamięta wszystkiego, co się wydarzyło podczas śledztw. Ale wszystkie przesłuchiwane osoby zostały odnotowane w rejestrze spraw karnych.

– No właśnie o to chodzi – powiedziała Katrine.

– Czyli o co?

– Kiedy na przesłuchanie wzywa się ludzi z zewnątrz, to zostają zarejestrowani, a zeznania archiwizuje się w aktach sprawy, do której ich wezwano. Ale czasami się zdarza, że coś wpadnie pomiędzy dwa biurka. Na przykład kiedy osoba przesłuchiwana już siedzi w areszcie, to zdarza się, że przesłuchuje się ją nieformalnie, w celi, i nie zostaje odnotowana w rejestrze, ponieważ już tam figuruje.

– Ale notatki z przesłuchań zostają w aktach sprawy.

– Na ogół tak. Ale nie wtedy, kiedy przesłuchanie dotyczy innej sprawy, w której ktoś jest głównym podejrzanym, a zabójstwo i gwałt w Maridalen to jedynie poboczny wątek przesłuchania. Wtedy protokół trafia do akt tamtej innej sprawy, a ewentualne wyszukiwanie po nazwisku nie powiąże tej osoby z tą drugą sprawą.

– Interesujące. I znalazłaś…

– Człowieka, którego przesłuchiwano jako głównego podejrzanego w sprawie gwałtu w Ålesund, podczas gdy odsiadywał karę za naruszenie nietykalności cielesnej i usiłowanie gwałtu na małoletniej w hotelu w Otta. Podczas przesłuchania spytano go również o tę sprawę z Maridalen, ale protokół trafił do akt sprawy gwałtu w Otta. Interesujące jest to, że tego samego człowieka przesłuchiwano w związku ze sprawą z Tryvann, ale już normalnie.

– No i? – Po raz pierwszy w głosie Hagena pojawiły się oznaki szczerego zainteresowania.

– Miał alibi we wszystkich trzech przypadkach – odpowiedziała Katrine i bardziej wyczuła, niż usłyszała, jak powietrze uchodzi z balonu, który sama nadmuchała.

– Aha. Masz jakieś inne zabawne historyjki z Bergen, których twoim zdaniem koniecznie powinienem wysłuchać?

– To jeszcze nie koniec – oświadczyła Katrine.

– Mam zebranie za…

– Sprawdziłam alibi tego człowieka. Takie samo dla wszystkich trzech spraw. Świadek potwierdził, że facet był w domu w komunie, w której oboje mieszkali. Tym świadkiem była pewna młoda dama, którą wtedy uważano za wiarygodną. Czysta kartoteka, żadnego powiązania z podejrzanym oprócz tego, że zajmowali to samo mieszkanie. Ale kiedy się ją poobserwuje później, to wychodzą na jaw ciekawe rzeczy.

– Na przykład jakie?

– Na przykład malwersacje, handel narkotykami i fałszerstwo dokumentów. W protokołach z jej późniejszych przesłuchań jeden element się powtarza. Zgadnij jaki?

– Fałszywe zeznania.

– Niestety rzadko bada się stare sprawy w taki sposób, żeby je ujrzeć w nowym świetle. W każdym razie jeśli chodzi o tak stare i tak zagmatwane sprawy, jak te z Maridalen i Tryvann.

– Do diabła, jak się nazywa ta kobieta? – W głosie Hagena znów słychać było ożywienie.

– Irja Jacobsen.

– Masz jakiś adres?

– Mam. Można go znaleźć i w rejestrze karnym, i w ewidencji ludności, i w kilku innych rejestrach…

– Do diabła, musimy ją natychmiast wezwać!

– Na przykład w rejestrze osób zaginionych.

W Oslo na długą chwilę zapadła cisza. Katrine miała ochotę iść na długi spacer aż do kutrów rybackich na Bryggen, kupić torbę dorszowych łbów, wrócić do mieszkania w dzielnicy Møhlenpris i długo przyrządzając obiad, oglądać serial Breaking Bad i czekać, aż znów zacznie padać.

– No dobrze – odezwał się wreszcie Hagen. – W każdym razie dałaś nam coś, czego możemy się uchwycić. Jak się nazywa ten facet?

– Valentin Gjertsen.

– I gdzie on teraz jest?

– No właśnie o to chodzi – powiedziała Katrine Bratt i zorientowała się, że się powtarza. Palce znów przebiegły po klawiaturze. – Nigdzie nie mogę go znaleźć.

– On też zaginął?

– Na liście zaginionych go nie ma. I to dziwne, bo sprawia wrażenie, jakby zniknął z powierzchni ziemi. Nie ma znanego adresu, żadnego zarejestrowanego telefonu, nie korzysta z karty kredytowej, nie ma nawet konta w banku. Nie głosował podczas ostatnich wyborów, a w ciągu ostatniego roku nie jeździł pociągiem ani nie latał samolotem.

– Próbowałaś w Google?

Katrine śmiała się, dopóki nie zrozumiała, że Hagen wcale nie żartował.

– Spokojnie – odparła. – Znajdę go. Załatwię to na domowym komputerze.

Rozłączyli się. Katrine wstała, włożyła kurtkę i zaczęła się spieszyć, bo nad Askøy zbierały się chmury. Już miała wyłączyć komputer, gdy nagle na coś wpadła. Na coś, co powiedział jej kiedyś Harry Hole. Że często zapomina się o sprawdzeniu rzeczy najbardziej oczywistej. Szybko postukała w klawisze i z niecierpliwością czekała, aż strona się załaduje.

Zorientowała się, że w głębi dużej wspólnej przestrzeni biurowej kilka głów się odwróciło, gdy wykrzykiwała swoje bergeńskie przekleństwa. Nie chciało jej się jednak ich uspokajać, że tym razem to nie nawrót psychozy. Harry jak zwykle miał rację.

Sięgnęła po słuchawkę i przycisnęła guzik Repeat. Gunnar Hagen odebrał po drugim dzwonku.

– Myślałam, że wychodzisz na zebranie – powiedziała.

– Przełożyłem. Właśnie przydzielam ludzi do poszukiwania tego Valentina Gjertsena.

– Już nie musisz. Właśnie go znalazłam.

– Tak?

– Nic dziwnego, że zniknął z powierzchni ziemi. Podkreślam, z powierzchni.

– Chcesz powiedzieć, że…

– Tak, nie żyje. Napisali to dość wyraźnie w ewidencji ludności. Przepraszam za to zawracanie głowy z Bergen. Idę do domu pocieszyć się zupą rybną i rybimi łbami.

Kiedy odłożyła słuchawkę i spojrzała w okno, okazało się, że już zaczęło padać.


Anton Mittet podniósł głowę znad filiżanki z kawą, kiedy Gunnar Hagen wpadł do niemal pustej kantyny na siódmym piętrze Budynku Policji. Anton od dłuższej chwili siedział, podziwiając widok. Myślał.

O tym, jak dawniej mogło być. I uświadomił sobie, że już przestał myśleć o tym, jak jeszcze może być. Może to oznaczało, że się starzał. Człowiek bierze do ręki rozdane karty, ogląda je, nie dostanie nowych. Może jedynie grać najlepiej, jak umie, tymi, które mu przypadły. I marzyć o tych, które mogły się trafić.

– Przepraszam za spóźnienie, Anton. – Gunnar Hagen usiadł na krześle naprzeciwko. – Miałem głupi telefon z Bergen. Jak leci?

Anton wzruszył ramionami.

– Pracuję. Patrzę, jak młodzi ludzie mijają mnie w drodze na szczyt. Próbuję dawać im dobre rady, ale chyba nie widzą powodu, żeby słuchać faceta w średnim wieku, który ciągle jest sierżantem. Mam wrażenie, że w ich odczuciu życie to czerwony chodnik rozwinięty akurat dla nich.

– A w domu?

Anton powtórzył poprzedni gest.

– W porządku. Zona się skarży, że za dużo pracuję. Ale kiedy już jestem w domu, skarży się tyle samo. Brzmi znajomo?

Hagen wydał z siebie neutralny odgłos, który mógł oznaczać dokładnie to, co chciał usłyszeć rozmówca.

– Pamiętasz dzień swojego ślubu?

– Pamiętam. – Hagen dyskretnie zerknął na zegarek. Świetnie wiedział, która godzina, ale chciał dać sygnał Antonowi.

– Najgorsze, że człowiek, mówiąc „tak” na całą wieczność, naprawdę tak myśli. – Anton zaśmiał się głucho i pokręcił głową.

– Chciałeś rozmawiać ze mną o czymś konkretnym? – spytał Hagen.

– Tak. – Anton przesunął palcem po grzbiecie nosa. – Wczoraj pojawił się na dyżurze pielęgniarz. Wydał mi się jakiś dziwny. Nie bardzo umiem określić, o co chodziło, ale wiesz, że takie stare lisy jak my potrafią wyczuć różne rzeczy. Trochę więc go posprawdzałem. Okazało się, że jakieś trzy czy cztery lata temu był zamieszany w sprawę zabójstwa. Zwolniony, poza podejrzeniami. Ale mimo wszystko.

– Rozumiem.

– Pomyślałem, że najlepiej przyjść z tym do ciebie. Chyba możesz porozmawiać z kierownictwem szpitala, żeby go jakoś dyskretnie odsunęli.

– Zajmę się tym.

– Dziękuję.

– To ja dziękuję. Dobra robota, Anton.

Anton Mittet lekko się ukłonił. Ucieszył się z podziękowania Hagena. Ucieszył się, bo przypominający z wyglądu mnicha naczelnik wydziału był jedynym człowiekiem w policji, wobec którego czuł dług wdzięczności. To Hagen osobiście wyciągnął Antona na suchy ląd po Sprawie. To on zadzwonił do komendanta w Drammen i oświadczył, że Antona ukarano zbyt surowo, a jeśli w Drammen nie potrzebują jego doświadczenia, to bardzo przyda się w Oslo. I tak też się stało. Anton pracował w Dyżurze Kryminalnym na Grønland, ale dalej mieszkał w Drammen, bo taki warunek postawiła Laura. A kiedy teraz zjechał windą do biura na drugim piętrze, poczuł, że idąc, wybija się sprężyściej, trzyma się bardziej prosto i nawet lekko się uśmiecha. I czuł też – naprawdę – że to może być początek czegoś dobrego. Powinien kupić kwiaty dla… Zastanowił się. Dla Laury.


Katrine, wstukując numer telefonu, wyglądała przez okno. Jej mieszkanie było położone na tak zwanym wysokim parterze. Dostatecznie wysoko, by nie musiała oglądać ludzi przechodzących chodnikiem koło domu. I dostatecznie nisko, by mogła obserwować czasze ich rozłożonych parasoli. A przez krople deszczu, drżące na szybie w porywach wiatru, widziała most przez Puddefjorden, który łączył miasto z dziurą w skale od strony Laksevåg. Ale teraz patrzyła na stojący przed nią pięćdziesięciocalowy telewizor, na którego ekranie chory na raka nauczyciel chemii ważył metamfetaminę. Zdziwiła się, że ją to bawi. Kupiła odbiornik pod hasłem: „Dlaczego młodzi nieżonaci mężczyźni mają mieć największe telewizory?” i na dwóch półkach pod odtwarzaczem firmy Marantz ustawiła płyty DVD według wysoce subiektywnego podziału. Pierwsze i drugie miejsce z lewej strony na półce z klasykami zajmowały Bulwar Zachodzącego SłońcaDeszczowa piosenka, natomiast nowsze filmy na niższej półce miały nowego nieoczekiwanego lidera: Toy Story 3. Trzecia półka była zastrzeżona dla płyt CD, których z przyczyn sentymentalnych nie oddała do Armii Zbawienia, mimo że skopiowała je na twardy dysk komputera. Miała bardzo sprecyzowany gust: wyłącznie glam rock i progresywny pop. Najchętniej brytyjski i trochę androgyniczny: David Bowie, Sparks, Mott the Hoople, Steve Harley, Marc Bolan, Small Faces, Roxy Music i Suede w roli modnej kropki nad i.

Nauczyciel chemii prowadził jedną z nawracających kłótni z żoną. Katrine włączyła szybkie przewijanie i zadzwoniła do Beate.

– Lønn.

Głos był jasny, niemal dziewczęcy, i nie ujawniał niczego więcej, niż to konieczne. Kiedy się odbierało telefon, podając samo nazwisko, czyż nie oznaczało to liczniejszego gospodarstwa domowego, tak aby należało doprecyzować, z kim z Lønnów chce się rozmawiać? Ale Lønn w tym wypadku oznaczało jedynie wdowę Beate Lønn i jej córkę.

– Mówi Katrine Bratt.

– Katrine! Dawno się nie słyszałyśmy. Co robisz?

– Oglądam telewizję, a ty?

– Przegrywam w Monopol ze Słonkiem. I pocieszam się pizzą.

Katrine się zamyśliła. Ile lat mogło mieć Słonko? Najwyraźniej dostatecznie dużo, żeby ograć mamę w Monopol. Kolejne przypomnienie o szokującym tempie, w jakim upływa czas. Katrine chciała już dodać, że ona pociesza się jedzeniem rybich łbów, ale uświadomiła sobie, że taka autoironiczna prezentacja własnego przygnębienia zamiast powiedzenia wprost, o co jej chodzi, stała się wśród singielek wytartym frazesem. A przecież wcale nie była pewna, czy potrafiłaby żyć bez takiej swobody, jaką miała. Od lat nachodziła ją niekiedy myśl o skontaktowaniu się z Beate tylko po to, żeby pogadać. Tak jak kiedyś dzwoniła do Harry’ego. Obie były już mocno dojrzałymi policjantkami bez mężczyzny, obie miały ojców policjantów, były ponadprzeciętnie inteligentnymi realistkami, pozbawionymi iluzji czy choćby marzeń o księciu na białym koniu. Możliwe, że z wyjątkiem konia, gdyby mógł je zabrać tam, dokąd chciały.

Miałyby o czym rozmawiać.

Ale do takiego telefonu nigdy nie doszło. Porozumiewały się wyłącznie w sprawach służbowych.

Pod tym względem prawdopodobnie również były do siebie podobne.

– Chodzi mi o Valentina Gjertsena – zaczęła Katrine. – Nieżyjącego sprawcę przestępstw na tle seksualnym. Wiesz coś o nim?

– Zaczekaj – odparła Beate.

Katrine usłyszała szybkie stukanie w klawisze i odnotowała jeszcze jedną ich wspólną cechę: stale zalogowane.

– Aha, ten – odezwała się po chwili Beate. – Widziałam go kilka razy. Katrine zrozumiała, że Beate dotarła do zdjęcia. Mówiono, że gyrus fusiformis, czyli ta część mózgu, która odpowiada za rozpoznawanie twarzy, u Beate Lønn mieści w sobie wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek w życiu spotkała. W jej wypadku stwierdzenie „nigdy nie zapominam twarzy” można było traktować zupełnie dosłownie. Podobno interesowali się nią naukowcy, ponieważ była jedną z trzydziestu kilku osób na świecie obdarzonych taką zdolnością.

– Przesłuchiwano go zarówno w związku ze sprawą w Tryvann, jak i z tą w Maridalen.

– Tak, coś mi się przypomina – powiedziała Beate. – Ale wydaje mi się, że w obu wypadkach miał alibi.

– Lokatorka z komuny, w której mieszkał, przysięgała, że cały ten wieczór spędził razem z nią w domu. Ale ciekawa jestem, czy pobraliście od niego DNA.

– Nie przypuszczam, skoro miał alibi. Wtedy analiza DNA była trudną i kosztowną procedurą, więc wykonywano ją najwyżej wobec głównych podejrzanych. I tylko wówczas, gdy nie było innych dowodów.

– Wiem, ale odkąd w Instytucie Medycyny Sądowej utworzono osobny wydział analiz DNA, to badaliście przecież DNA ze starych nierozwiązanych spraw, prawda?

– Tak. Ale w tych dwóch sprawach praktycznie nie było żadnych śladów biologicznych. Poza tym, jeśli dobrze pamiętam, Valentin Gjertsen poniósł zasłużoną karę. A może nawet surowszą.

– Tak?

– Został zabity.

– Wiedziałam, że nie żyje, ale nie…

– Tak było. Zginął podczas odsiadki w Ila. Znaleziono go w celi zmasakrowanego na miazgę. Więźniowie nie lubią tych, którzy obmacują małe dziewczynki. Winnego nie ujawniono. I nie jest pewne, że bardzo gorliwie go szukano.

Cisza.

– Żałuję, że nie mogłam ci pomóc – powiedziała Beate. – Ale wiesz, akurat trafiłam na „Spróbuj szczęścia” i…

– Miejmy nadzieję, że się odwróci – mruknęła Katrine.

– Co?

– Szczęście.

– No właśnie.

– Jeszcze jedna, ostatnia rzecz – powiedziała Katrine. – Chętnie porozmawiałabym z Irją Jacobsen, tą, która zapewniła Valentinowi alibi. Zgłoszono jej zaginięcie, ale poszperałam trochę w sieci.

– I?

– Żadnych zmian adresu, wpłaty podatku, wypłaty zasiłku czy zakupów na kredyt. Żadnych wyjazdów ani korzystania z komórki. Kiedy jakaś osoba wykazuje tak małą aktywność, z reguły można ją zaklasyfikować do jednej z dwóch kategorii. Większa grupa to osoby nieżyjące. Ale coś jednak znalazłam. Rejestrację kuponu w Lotto. Jeden zakład. Za dwadzieścia koron.

– Grała w Lotto?

– Pewnie ma nadzieję, że szczęście się odwróci. Nieważne. Ale to oznacza, że należy do tej drugiej kategorii.

– Czyli?

– Do osób, które aktywnie usiłują się ukrywać.

– A ty chcesz, żebym pomogła ci ją teraz znaleźć?

– Mam jej ostatni znany adres w Oslo i adres kiosku, w którym wypełniła kupon Lotto. Wiem też, że zażywała narkotyki.

– Okej – zgodziła się Beate. – Pogadam z naszymi wywiadowcami.

– Dzięki.

– Nie ma za co.

Pauza.

– Coś jeszcze?

– Nie. A właściwie tak. Co myślisz o Deszczowej piosence?

– Nie lubię musicali. A co?

– Trudno znaleźć pokrewną duszę, nie uważasz?

Beate roześmiała się cicho.

– Owszem. Pogadajmy o tym kiedy indziej.

Rozłączyły się.


Anton siedział i czekał z założonymi rękami. Wsłuchiwał się w ciszę. Obserwował korytarz.

Mona była teraz u pacjenta. Wkrótce stamtąd wyjdzie. Uśmiechnie się szelmowsko. Pewnie położy mu rękę na ramieniu. Może pogładzi po włosach. Albo pocałuje go przelotnie, ledwie muśnie językiem, który zawsze ma smak mięty. I odejdzie korytarzem. Zartobliwie zakręci szerokim tyłkiem. Może wcale nie robiła tego specjalnie, ale on lubił myśleć, że właśnie tak jest. Że napina mięśnie, kołysze się i wypręża dla niego, dla Antona Mitteta. Tak, miał za co być wdzięczny, jak się to mówi.

Spojrzał na zegarek. Niedługo zmiana dyżuru. Już chciał ziewnąć, gdy usłyszał krzyk. To wystarczyło, żeby poderwał się na równe nogi. Szarpnięciem otworzył drzwi. Powiódł wzrokiem po pokoju od lewej do prawej i stwierdził, że są w nim tylko Mona i pacjent.

Mona stała przy łóżku z otwartymi ustami i jedną ręką uniesioną. Nie odrywała wzroku od pacjenta.

– Czy on… – zaczął Anton, ale nie dokończył zdania, bo usłyszał odpowiedź. Dźwięk maszyny rejestrującej uderzenia serca był na tyle przenikliwy, a cisza do tego stopnia absolutna, że krótkie miarowe piski docierały do niego nawet na korytarzu.

Koniuszki palców Mony spoczywały w miejscu, w którym obojczyki łączą się z mostkiem, a które Laura nazywała „zagłębieniem na biżuterię”, bo właśnie tu zawsze spoczywało złote serduszko, które podarował jej na jedną z rocznic ślubu, nigdy nieobchodzonych, ale jednak na swój sposób czczonych. Może właśnie tak wysoko podskakiwały prawdziwe serca kobiet, kiedy były wystraszone, zdenerwowane albo zdyszane. Bo Laura też zwykle przykładała palce do tego samego punktu. I właśnie ta pozycja, ten gest tak podobny do gestu Laury, skupił na sobie całą jego uwagę. Nawet kiedy Mona uśmiechnęła się do niego rozpromieniona i odezwała szeptem, jakby bała się obudzić pacjenta, miał wrażenie, że słowa płyną zupełnie skądinąd:

– On mówi.  M ó w i!


Katrine potrzebowała niespełna trzech minut na zakradnięcie się przez dobrze już jej znane tylne wejście do systemu komputerowego Komendy Okręgowej Policji w Oslo. Ale znalezienie nagrań z przesłuchań w sprawie gwałtu w hotelu w Otta było już trudniejsze. Zalecona digitalizacja wszystkich nagrań dźwiękowych i filmów na taśmie trwała już od dłuższego czasu, gorzej było z indeksami. Katrine próbowała wszelkich możliwych słów kluczy, jakie tylko przychodziły jej do głowy:,Valentin Gjertsen”, „hotel w Otta”, „gwałt” i tak dalej. Bez rezultatu. Była już bliska poddania się, gdy nagle pokój wypełnił jasny męski głos z głośnika.

– Sama się o to prosiła.

Katrine poczuła dreszcz. Taki jak wtedy, gdy razem z ojcem siedziała w łodzi, a on spokojnie mówił, że ryba bierze. Nie wiedziała, skąd to wie. Po prostu czuła, że to ten głos. To on.

– Interesujące – usłyszała inny głos, ściszony, prawie przymilny. Głos policjanta, któremu zależy na wyniku. – Co cię skłania do tego, żeby tak mówić?

– Przecież one same się o to proszą, prawda? W taki czy inny sposób. Później im wstyd i zgłaszają się na policję. Ale wy przecież o tym wiecie.

– Więc ta dziewczyna w hotelu w Otta poprosiła cię o to, tak mam to rozumieć?

– Poprosiłaby.

– Gdybyś jej nie zgwałcił, zanim zdążyła to zrobić?

– Gdybym tam był.

– Przecież przed chwilą przyznałeś, że byłeś tam tego wieczoru, Valentin.

– Wyłącznie po to, żebyś mi to opisał z bliższymi szczegółami. W więzieniu taka nuda, sam wiesz. Trzeba… ubarwiać sobie dzień najlepiej, jak człowiek potrafi.

Cisza.

Potem jasny śmiech Valentina. Katrine zadrżała i mocniej owinęła się swetrem.

– Wygląda na to, że kupiłeś kota w… W czym? Jak to się mówi, sierżancie?

Katrine zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie jego twarz.

– Zostawmy na chwilę sprawę z Otta. Co z tą dziewczyną w Maridalen, Valentin?

– A co ma być?

– Ty to zrobiłeś, prawda?

Tym razem głośny śmiech.

– Powinieneś to jeszcze poćwiczyć, sierżancie. Etap konfrontacji podczas przesłuchania powinien być jak uderzenie młotem, a nie jak grzeczny prztyczek w ucho.

Katrine zwróciła uwagę na to, że zasób słów Valentina znacznie wykracza ponad przeciętną zwykłych osadzonych.

– Więc zaprzeczasz, że to zrobiłeś?

– Nie.

– Nie?

– Nie.

Katrine słyszała drżące przejęcie, kiedy policjant nabrał powietrza i powiedział z udawanym spokojem:

– Czy to oznacza… że przyznajesz się do popełnienia gwałtu i zabójstwa w Maridalen we wrześniu?

Miał przynajmniej tyle doświadczenia, by podać szczegóły sprawy w pytaniu, na które, jak liczył, usłyszy od Valentina odpowiedź twierdzącą, żeby obrońca później nie próbował przekonywać, iż oskarżony podczas przesłuchania nie zrozumiał, o jakiej sprawie właściwie mówią. Ale wychwyciła też rozbawienie w głosie Valentina, gdy odpowiadał:

– To oznacza, że wcale nie muszę zaprzeczać.

– Co to…

– Słowo zaczyna się na „a” i kończy na „i”.

Krótka pauza.

– Skąd od razu taka pewność, że masz alibi na ten wieczór, Valentin? Przecież to było już dawno temu.

– Ponieważ przemyślałem to sobie, kiedy mi o tym powiedział. Zastanawiałem się, co wtedy robiłem.

– Kto ci powiedział i co?

– Ten, który zgwałcił tę dziewczynkę.

Długa przerwa.

– Zartujesz sobie z nas, Valentin?

– A jak sądzisz, sierżancie Zachrisson?

– Dlaczego uważasz, że tak się nazywam?

– Snarliveien czterdzieści jeden. Zgadza się?

Kolejna pauza. Kolejny wybuch śmiechu i znów głos Valentina:

– W worku. Tak to się mówi. Kupowanie kota w worku…

– Gdzie się dowiedziałeś o tym gwałcie?

– To jest więzienie dla zboczeńców, sierżancie. Jak myślisz, o czym my tam rozmawiamy? Thank you for sharing. Tak mówimy. Oczywiście wydawało mu się, że nie ujawnia za dużo, ale przecież ja czytam gazety i dobrze pamiętam tę sprawę.

– Więc kto, Valentin?

– Więc kiedy, Zachrisson?

– Kiedy?

– Kiedy mnie stąd wypuścicie, jeśli doniosę?

Katrine miała ochotę wcisnąć Fast forward między kolejnymi pauzami.

– Zaraz wracam.

Szuranie krzesłem. Miękkie trzaśnięcie drzwiami.

Czekała. Słyszała oddech tego człowieka. I zauważyła coś dziwnego. Że sama ma kłopoty z oddychaniem. Jakby oddechy rozlegające się w głośnikach wyssały powietrze z jej salonu.

Policjant nie mógł wyjść na dłużej niż dwie minuty, a wydawało się, że nie było go pół godziny.

– W porządku – rzucił i znów zachrobotało krzesło.

– Szybko poszło. I zmniejszą mi karę?

– Dobrze wiesz, że wymiar kary nie zależy od nas, Valentin, ale porozmawiamy z sędzią, okej? Więc jakie jest to twoje alibi i kto zgwałcił dziewczynę?

– Cały wieczór przesiedziałem w domu. Byłem z kobietą, która wynajmowała mi pokój. I jeśli nie dopadł jej alzheimer, na pewno to potwierdzi.

– Jak to możliwe, żebyś pamiętał tak bez…

– Zwracam uwagę na daty gwałtów. Jeśli nie udaje wam się znaleźć tego szczęściarza od razu, to wiem, że prędzej czy później przyjdziecie do mnie i spytacie mnie, gdzie byłem.

– Aha. A teraz pytanie za tysiąc koron. Kto to zrobił?

Odpowiedź padła powoli, z przesadnie wyraźną dykcją:

– Judas Johansen. Tak zwany dobry znajomy policji.

– Judas Johansen?

– Pracujesz w obyczajówce i nie znasz tego notorycznego gwałciciela, Zachrisson?

Odgłos szurających stóp.

– Dlaczego sądzisz, że nie znam tego nazwiska?

– Bo twoje spojrzenie jest puste jak mały kosmos, Zachrisson. Johansen to największy talent gwałcicielski od czasów… no cóż, od moich czasów. I ma w sobie mordercę. Sam jeszcze o tym nie wie, ale to tylko kwestia czasu, kiedy ten morderca się zbudzi. Uwierz mi.

Katrine wydało się, że słyszy lekkie cmoknięcie, kiedy dolna szczęka policjanta straciła kontakt z górną. Wsłuchiwała się w trzeszczącą ciszę. Miała wrażenie, że słyszy, jak puls policjanta przyspiesza, jak na czoło występuje mu pot, kiedy próbuje zapanować nad podnieceniem i nerwowością, bo zrozumiał, że oto czeka go wielka chwila, przełom. Ogromne osiągnięcie w pracy śledczego.

– Gdzie… gdzie… – wyjąkał Zachrisson, ale przerwało mu wycie, od którego aż zadrżały głośniki. Katrine dopiero po chwili zrozumiała, że to śmiech. Śmiech Valentina. Przenikliwe zawodzenie po chwili przeszło w przeciągłe czkanie.

– Żarty sobie robię, Zachrisson. Judas Johansen to pedał, siedzi w sąsiedniej celi.

– Co?

– Chcesz usłyszeć historię ciekawszą od tej, z którą sam przyszedłeś? Judas pieprzył się z pewnym młodym chłopakiem, ale matka ich nakryła. Niestety, chłopak nie wyszedł wtedy jeszcze z szafy, a rodzina, bogata i konserwatywna, oskarżyła Judasa o gwałt. Judasa, który muchy by nie skrzywdził. A może mówi się kota? Mucha, kot. Kot, mucha. Wszystko jedno. Co powiesz na wznowienie tej sprawy, jeśli dam ci trochę informacji? Mógłbym ci szepnąć to i owo o tym, w co później zaplątał się ten chłopak. Liczę na to, że propozycja złagodzenia kary wciąż jest aktualna.

Szuranie krzeseł po podłodze. Huk przewracanego krzesła. Kliknięcie i cisza. Magnetofon wyłączono.

Katrine długo siedziała wpatrzona w ekran komputera. W końcu zauważyła, że się ściemniło. Łby dorszy wystygły.

* * *

– Tak, tak – powtórzył Anton Mittet. – Przemówił.

Stał na korytarzu z telefonem przy uchu i sprawdzał identyfikatory dwóch przybyłych lekarzy. Ich miny świadczyły o zdumieniu pomieszanym z irytacją: na miłość boską, chyba ich pamięta?

Anton przepuścił ich gestem, czym prędzej weszli do pacjenta.

– Ale co powiedział? – spytał Gunnar Hagen w słuchawce.

– Usłyszała tylko, że coś mamrocze, ale co konkretnie, nie umiała powtórzyć.

– Jest teraz przytomny?

– Nie. Tylko coś wymamrotał i odjechał. Ale lekarze mówią, że może się obudzić w każdej chwili.

– Aha – mruknął Hagen. – Informuj mnie na bieżąco, dobrze? Dzwoń w każdej chwili, w każdej.

– Mhm.

– Dobrze, świetnie. Szpital też ma obowiązek informować mnie o wszystkim, ale… oni mają swoje sprawy.

– Oczywiście.

– No właśnie, prawda?

– Owszem.

– No tak.

Anton słuchał ciszy. Czy Gunnar Hagen chciał coś powiedzieć?

Ale naczelnik już się rozłączył.

Policja

Подняться наверх