Читать книгу Policja - Jo Nesbo - Страница 8
CZĘŚĆ I
4
ОглавлениеNaczelnik Wydziału Zabójstw Gunnar Hagen potarł czoło ręką i przesunął ją wyżej na lagunę wśród włosów. Pot, który zebrał się na dłoni, pozostał na gęstym atolu w tylnej jego części. Przed nim siedziała grupa śledcza. W wypadku typowego zabójstwa składałaby się z dwunastu osób, ale zabójstwa kolegów nie zaliczały się do typowych i sala K2 zapełniła się aż po ostatnie krzesło blisko pięćdziesięcioma osobami. Gdyby wziąć pod uwagę jeszcze tych, którzy byli na zwolnieniach lekarskich, grupa liczyłaby pięćdziesiąt trzy osoby. Wkrótce na zwolnienie mieli trafić kolejni, bo nacisk mediów zaczynał solidnie dawać się we znaki. Najlepszą rzeczą, jaką dało się powiedzieć o tej sprawie, było to, że dzięki niej dwa duże środowiska zajmujące się wykrywaniem sprawców zabójstw w Norwegii – Wydział Zabójstw Komendy Okręgowej i KRIPOS – zbliżyły się do siebie. Zawieszono wszelką rywalizację, członkowie poszczególnych jednostek współpracowali ze sobą jako jedna grupa, której jedynym priorytetem stało się wyjaśnienie, kto zabił ich kolegę. Pierwsze tygodnie wypełnione intensywnością i żarem wprawiły Hagena w przekonanie, że sprawa zostanie prędko wyjaśniona, mimo braku śladów technicznych, świadków, ewentualnych motywów czy podejrzanych, możliwych i niemożliwych tropów. Po prostu dlatego, że tak wielka była wola wykrycia sprawcy. Sieć miała bardzo drobne oczka, a środki, jakie oddano im do dyspozycji, wydawały się prawie bez granic. A jednak.
Szare zmęczone twarze wpatrywały się w niego z apatią, która w ostatnich tygodniach stawała się coraz wyraźniejsza. Wczorajsza konferencja prasowa – która z uwagi na prośbę o wszelką możliwą pomoc paskudnie przypominała kapitulację – nie podniosła morale w grupie. Dziś wpłynęły kolejne dwa zwolnienia, i to od ludzi, którzy nie rzucali ręcznika z powodu kataru. Oprócz sprawy Erlenda Vennesli jeszcze sprawa Gusta Hanssena zmieniła status z rozwiązanej na nierozwiązaną, ponieważ Oleg Fauke został zwolniony, a Chris „Adidas” Reddy wycofał swoje przyznanie się do winy. No tak, sprawa Vennesli miała jeszcze jedną pozytywną stronę: śmierć policjanta przesłoniła zabójstwo dilera narkotyków do tego stopnia, że prasa ani słowem nie wspomniała o wznowieniu śledztwa.
Hagen spojrzał na kartkę, która leżała przed nim na mównicy. Zapisane na niej były dwie linijki. To wszystko. Poranna odprawa z dwiema linijkami. Chrząknął.
– Dzień dobry wszystkim. Jak większość z was już wie, po wczorajszej konferencji prasowej otrzymaliśmy wiele zgłoszeń. Łącznie było ich osiemdziesiąt dziewięć. Wiele z nich teraz sprawdzamy.
Nie musiał dodawać tego, co wiedzieli wszyscy: że po blisko trzech miesiącach dotarli już do osadów dennych i dziewięćdziesiąt pięć procent tych zgłoszeń to wierutne bzdury. Zwykli wariaci, którzy dzwonili zawsze, pijacy, ludzie, którzy chcieli rzucić podejrzenia na kogoś, kto poderwał im dziewczynę, na sąsiada, który nie umył schodów, chcieli zrobić dowcip, albo po prostu tacy, którzy potrzebowali trochę uwagi, chwili rozmowy z drugim człowiekiem. Mówiąc „wiele z nich”, miał na myśli cztery. Cztery zgłoszenia. A mówiąc „sprawdzamy”, skłamał, bo już zostały sprawdzone. I doprowadziły ich tam, gdzie byli wcześniej – donikąd.
– Mamy dzisiaj wizytę z wysokiego szczebla – dodał i od razu się zorientował, że mogło to zostać odebrane jako sarkazm. – Komendant chciał powiedzieć parę słów. Proszę, Mikaelu…
Zamknął papierową teczkę, uniósł ją i opuścił jej brzeg na stół, jakby zawierała cały plik nowych interesujących dokumentów zamiast pojedynczej kartki A4. Miał nadzieję, że używając imienia Bellmana, wygładził określenie „z wysokiego szczebla”, i skinął głową mężczyźnie stojącemu przy drzwiach nieco w głębi sali.
Młody komendant okręgowy policji opierał się o ścianę z rękami założonymi na piersi. Odczekał chwilę, żeby wszyscy zdążyli się odwrócić i spojrzeć na niego, po czym energicznym, zwinnym ruchem oderwał się od ściany i szybkim zdecydowanym krokiem ruszył w stronę mównicy. Na ustach błąkał mu się cień uśmiechu, jakby myślał o czymś zabawnym, a kiedy lekko i swobodnie obrócił się na mównicy, położył przedramiona na pulpicie, wychylił się i spojrzał na zebranych, podkreślając, że nie ma przed sobą przygotowanej kartki, Hagen pomyślał, że teraz Bellman powinien dać im to, co obiecał takim entrée.
– Niektórzy z was wiedzą być może, że się wspinam – zaczął Mikael. – A kiedy budzę się w takie dni jak dzisiejszy, kiedy wyglądam przez okno i okazuje się, że widoczność jest zerowa, a prognozy zapowiadają dalsze opady śniegu i wzmagający się wiatr, wtedy myślę o szczycie, na który kiedyś planowałem się wspiąć.
Bellman zawiesił głos, a Hagen stwierdził, że nieoczekiwany wstęp zadziałał – komendant zdołał przykuć uwagę. Przynajmniej na razie. Naczelnik wiedział jednak, że w przepracowanej grupie próg tolerancji na głupie opowiastki jest niski i że nikt nie zamierza się wysilać, by to ukryć. Bellman był za młody, zbyt krótki czas spędził w fotelu szefa i doszedł do niego za szybko, by pozwolili mu igrać ze swoją cierpliwością.
– Ta góra przypadkiem nazywa się tak samo jak ta sala. Tak samo jak niektórzy z was ochrzcili sprawę Vennesli. K2. To dobra nazwa.
Druga pod względem wysokości góra świata. The Savage Mountain. Najtrudniejsza na świecie do zdobycia. Na każde cztery osoby, którym udało się na nią wejść, jedna zginęła. Planowaliśmy jej zdobycie od południowej strony, nazywanej również Magiczną Linią. Wcześniej dokonano tego tylko dwa razy i próba wejścia tamtędy przez wielu ludzi uważana jest za rytualne samobójstwo. Niewielka zmiana pogody i siły wiatru, a górę razem z tobą otacza śnieg i temperatura, do jakiej nikt z nas nie jest przystosowany. Nie do przeżycia. W każdym razie nie z ilością tlenu w metrze sześciennym mniejszą, niż ma się pod wodą. A ponieważ to są Himalaje, wszyscy wiedzą, że taka zmiana pogody i siły wiatru nastąpi.
Krótka przerwa.
– Dlaczego więc chciałem się wspiąć akurat na tę górę?
Kolejna przerwa. Tym razem dłuższa, jakby czekał, że ktoś odpowie. I ciągle ten półuśmiech. Pauza się przedłużała. Za długo, pomyślał Hagen. Policjanci nie są zwolennikami teatralnych sztuczek.
– Ponieważ… – Bellman puknął palcem w pulpit – …ponieważ ona jest najtrudniejsza na świecie. Fizycznie i psychicznie. Przy podchodzeniu nie ma ani sekundy przyjemności, tylko zamartwianie się, znój, lęk, choroba wysokościowa, brak tlenu, ataki groźnej dla życia paniki i jeszcze groźniejszej apatii. I nawet na szczycie nie ma miejsca na napawanie się chwilą triumfu, bo trzeba zbierać dowody na to, że naprawdę się tam było. Pstryknąć jedno czy dwa zdjęcia i nie oszukiwać się, że najgorsze ma się już za sobą. Żeby nie zapaść w przyjemną drzemkę, tylko dalej się koncentrować, wykonywać zadania, jak należy, systematycznie jak zaprogramowany robot, ale jednocześnie nie przestając oceniać sytuacji. C a ł y c z a s należy oceniać sytuację. Jaka jest pogoda? Jakie sygnały wysyła ciało? Gdzie jesteśmy? Od jak dawna już tu przebywamy? Jak się czują inni członkowie zespołu? – Cofnął się o krok od mównicy. – Bo K2 to nieustanne przeciwności i opór. Nawet przy schodzeniu. Przeciwności i opór. Właśnie dlatego chcemy próbować.
W sali panowała cisza. Absolutna. Nikt nie ziewał demonstracyjnie ani nie szurał nogami pod krzesłem. Na miłość boską, pomyślał Hagen. Naprawdę mu się udało.
– Dwa słowa – ciągnął Bellman. – Nie trzy, tylko dwa. Wytrzymałość i współdziałanie. Zamierzałem wymienić jeszcze ambicję, ale to słowo nie jest takie ważne. Niedostatecznie wielkie w porównaniu z dwoma poprzednimi. Możecie spytać, jaki jest sens wytrzymałości i współdziałania, jeżeli nie ma celu, nie ma ambicji. Walka dla samej walki? Chwała bez nagrody? Tak. Walka dla samej walki. Chwała bez nagrody. Gdy po wielu latach wciąż będzie się mówiło o sprawie Vennesli, to z powodu oporu, dlatego, że wyglądała na niemożliwą do rozwiązania. Że góra była za wysoka, pogoda za surowa, a powietrze za rzadkie. Że wszystko szło źle. I właśnie opowieść o o p o r z e uczyni z tej sprawy legendę. Będzie się o niej opowiadało przy ognisku, bo to jedna z takich spraw, które żyją długo. Tak jak większość wspinaczy na świecie nigdy nie dotrze nawet do podnóża K2, tak można całe życie być policyjnym śledczym i nigdy nie brać udziału w niczym podobnym do tej sprawy. Zastanawialiście się nad tym, że gdyby zabójcę wykryto w ciągu pierwszych tygodni, to za kilka lat całkiem już by o niej zapomniano? No bo co wspólnego łączy wszystkie legendarne sprawy kryminalne w historii? – Bellman czekał. W końcu kiwnął głową, jakby ktoś podał mu odpowiedź, a on ją tylko powtórzył. – Wymagały c z a s u. I natrafiły na o p ó r.
Tuż obok Hagena rozległ się szept:
– Churchill, eat your heart out.
Odwrócił się i zobaczył Beate Lønn, która stanęła przy nim, uśmiechając się ironicznie.
Lekko skinął głową i spojrzał na zebranych. Może to i stara sztuczka, ale wciąż działała. Tam, gdzie przed kilkoma minutami widział tylko czarne wygasłe ognisko, Bellman zdołał tchnąć życie w żar. Hagen jednak wiedział, że ogień nie będzie się długo palić, jeżeli szybko nie dostarczy mu się pożywki w postaci jakiegokolwiek postępu.
Trzy minuty później Bellman zakończył spektakl i szeroko uśmiechnięty opuścił scenę przy wtórze oklasków. Hagen z obowiązku też klasnął kilka razy, walcząc jednocześnie z lękiem przed powrotem na mównicę. Miał świadomość, że popsuje ten show informacją, że grupa zostaje okrojona, zmniejszona do trzydziestu pięciu osób. Takie było polecenie Bellmana, ale ustalili, że sam im o tym nie powie. Hagen wystąpił naprzód, odłożył swoją teczkę, chrząknął, udał, że przerzuca jakieś papiery. W końcu podniósł głowę. Znów chrząknął i uśmiechnął się krzywo.
– Ladies and gentlemen, Elvis has left the building.
Cisza. Nikt się nie roześmiał.
– No cóż, mamy sporo rzeczy do zrobienia. Niektórzy z was zostaną przeniesieni do innych zadań.
Ognisko zgasło.
Kiedy Mikael Bellman wysiadał z windy w atrium Budynku Policji, mignęła mu przed oczami postać wsiadająca do sąsiedniej. Czyżby to był Truls? Niemożliwe, miał przecież kwarantannę po sprawie Asajewa. Bellman wyszedł głównymi drzwiami i przedarł się przez zamieć do czekającego na niego samochodu. Gdy przejmował gabinet komendanta okręgowego, wyjaśniono mu, że teoretycznie ma do dyspozycji kierowcę, ale jego trzej poprzednicy zrezygnowali z takiego przywileju, uznając, że byłby to zły sygnał, skoro na wszystkich innych frontach obowiązywały cięcia. Bellman odwrócił tę praktykę, mówiąc wprost, że nie pozwoli, by tego rodzaju socjaldemokratyczna małostkowość zakłócała efektywność jego dni pracy, i że za ważniejsze uważa zasygnalizowanie ludziom stojącym niżej w hierarchii, iż ciężka praca i awans wiążą się z pewnymi przywilejami. Rzecznik prasowy odciągnął go później na bok i zaproponował, że gdyby ktoś z mediów kiedyś o to spytał, to Mikael powinien raczej ograniczyć się do efektywności dnia pracy, natomiast fragment o przywilejach skreślić.
– Do ratusza – polecił, siadając z tyłu.
Samochód ruszył, objechał kościół na Grønland i skierował się w stronę hotelu Plaza i budynku Poczty, który mimo trwającej rozbudowy wokół Opery wciąż dominował w skromnej panoramie Oslo. Ale dzisiaj nie było żadnej panoramy, tylko śnieg, a w głowie Bellmana pojawiły się jednocześnie trzy niezależne od siebie myśli. Przeklęty grudzień. Przeklęta sprawa Vennesli. I przeklęty Truls Berntsen.
Mikael nie rozmawiał z Trulsem ani nawet nie widział go od początku października, kiedy to musiał zawiesić w pełnieniu obowiązków swojego przyjaciela z dzieciństwa i podwładnego. To znaczy chyba zauważył go w zeszłym tygodniu pod hotelem Grand w zaparkowanym samochodzie. Przyczyną kwarantanny były duże wpłaty gotówkowe na konto Trulsa, z których nie mógł – albo nie chciał – się wytłumaczyć. Mikael jako jego szef nie miał wyboru, chociaż oczywiście wiedział, skąd wzięły się te pieniądze – były wynagrodzeniem za robotę palacza, czyli niszczenie dowodów w sprawie narkotykowego gangu Rudolfa Asajewa. A ten idiota Truls po prostu wpłacił je na swoje konto.
Mikael mógł się pocieszać jedynie tym, że ani te pieniądze, ani sam Truls nie wskazywały na niego. Na całym świecie jedynie dwie osoby mogły ujawnić współpracę Mikaela z Asajewem. Jedną z tych osób była radna do spraw społecznych, a zarazem współwinna, druga zaś leżała umierająca w śpiączce w zamkniętym skrzydle Szpitala Centralnego.
Jechali przez Kvadraturen. Bellman zafascynowany obserwował kontrast między czarną skórą prostytutek a bielą śniegu w ich włosach i na ramionach. Zauważył też, że próżnia po Asajewie zdążyła się już wypełnić kolejnymi zastępami dilerów narkotykowych.
Truls Berntsen. Towarzyszył Mikaelowi w okresie dorastania na Manglerud, tak jak ryba podnawka towarzyszy rekinowi. Mikael miał mózg, chęć przywództwa, zdolność wypowiadania się i urodę. Truls „Beavis” Berntsen miał odwagę, zaciśnięte pięści i wręcz dziecinną lojalność. Mikael nawiązywał przyjaźnie, gdzie tylko się obrócił. Trulsa tak trudno było polubić, że wszyscy świadomie się od niego odwracali. Mimo to właśnie ci dwaj byli nierozłączni: Bellman i Berntsen. Z listy w dzienniku wyczytywano ich jednego po drugim. Tak samo było później, w szkole policyjnej. Bellman pierwszy, Berntsen snujący się zaraz za nim. Mikael zaczął chodzić z Ullą, ale Truls wciąż mu towarzyszył, zawsze o dwa kroki z tyłu. W miarę upływu lat Truls zwolnił, brakowało mu wrodzonych ambicji Mikaela zarówno w kwestii życia prywatnego, jak i kariery. Z reguły łatwo się nim kierowało i zachowywał się przewidywalnie. Zwykle skakał, kiedy Mikael powiedział „skacz”. Ale czasami w jego oczach pojawiał się mrok i stawał się wtedy kimś, kogo Mikael nie znał. Tak jak wtedy, z tamtym aresztantem, młodym chłopakiem, którego Truls tak pobił pałką, że chłopak oślepł. Albo z tamtym facetem z KRIPOS, który okazał się pedałem i próbował dobierać się do Mikaela. Koledzy to widzieli, Mikael musiał więc przedsięwziąć odpowiednie kroki, tak aby jasne się stało, że nie toleruje podobnych zachowań. Zabrał więc Trulsa do domu tego faceta, zwabił go do garażu i dopiero tam Truls rzucił się na niego. Walił pałką najpierw kontrolowanie, potem z coraz większą wściekłością, a mrok w jego oczach zdawał się rozszerzać. W końcu Truls sprawiał takie wrażenie, jakby był w stanie szoku, oczy miał szeroko otwarte i całkiem czarne. Mikael musiał go powstrzymywać, bo inaczej ukatrupiłby tamtego. Oczywiście Truls był lojalny. Ale przypominał również odbezpieczony granat. I właśnie to martwiło Mikaela Bellmana. Kiedy przekazał mu, że Rada do spraw Zatrudnienia postanowiła zawiesić go w obowiązkach do czasu wyjaśnienia, skąd wzięły się pieniądze na jego koncie, Truls powtórzył tylko, że to prywatna sprawa, wzruszył ramionami, jakby to nie miało najmniejszego znaczenia, i odszedł. Jakby Truls „Beavis” Berntsen miał do czego odejść. Jakby miał jeszcze jakieś życie poza pracą. A Mikael znów dostrzegł ten mrok w jego oczach. To przywodziło na myśl zapalenie lontu i obserwowanie, jak się spala coraz dalej w głębi czarnego kopalnianego korytarza. I nic się nie dzieje. Nie wiadomo jednak, czy ten lont po prostu zgasł, czy też jest bardzo długi. Człowiek czeka więc w napięciu, bo coś mu mówi, że im dłużej to trwa, tym głośniej huknie.
Samochód skręcił na tyły ratusza. Mikael wysiadł i po schodach ruszył do wejścia. Niektórzy twierdzili, że właśnie tu znajdowało się główne wejście, zaprojektowane przez architektów Arneberga i Poulssona w latach dwudziestych ubiegłego wieku, a projekt odwrócono przez nieporozumienie. Gdy to odkryto pod koniec lat czterdziestych, budowa posunęła się już na tyle daleko, że sprawę wyciszono i udawano, że nic się nie stało, z nadzieją, że ci, którzy przypłyną do stolicy Norwegii fiordem, nie zrozumieją, że wita się ich kuchennym wejściem.
Włoskie skórzane podeszwy miękko klaskały o kamienną posadzkę, gdy Mikael Bellman maszerował do recepcji. Siedząca za kontuarem kobieta powitała go promiennym uśmiechem.
– Dzień dobry, panie komendancie. Jest pan oczekiwany. Dziesiąte piętro, w głębi korytarza na lewo.
Podczas jazdy windą Bellman przejrzał się w lustrze. I pomyślał, że wszystko się zgadza. Jest w drodze na górę. Mimo sprawy tego zabójstwa. Poprawił jedwabny krawat, który Ulla przywiozła mu z Barcelony. Podwójny węzeł windsorski. W szkole średniej uczył Trulsa wiązać krawat, ale tylko prostego, cienkiego węzła.
Drzwi w głębi korytarza były uchylone, Mikael je pchnął.
Gabinet wydawał się nagi. Biurko sprzątnięte, półki puste, a na tapecie widać było jaśniejsze pola – ślady po obrazach, które wcześniej tam wisiały. Siedziała na parapecie. Na jej twarzy znać było konwencjonalną urodę, o której kobiety mówią „wspaniała”, ale bez słodyczy i wdzięku, mimo jasnych lalkowatych włosów ułożonych w jakieś komiczne girlandy. Była wysoka, mocnej budowy, miała szerokie barki i biodra, tego dnia wtłoczone w obcisłą skórzaną spódnicę. Uda skrzyżowane. Męskie elementy w jej twarzy podkreślone przez duży orli nos i zimne, niebieskie jak u wilka oczy – w połączeniu z pewnością siebie w wyzywającym spojrzeniu – skłoniły Bellmana do różnych domysłów, kiedy zobaczył ją pierwszy raz. Uznał wówczas, że Isabelle Skøyen chętnie podejmuje inicjatywę i jest skłonną do ryzyka kocicą, lubiącą seks z młodszymi od niej mężczyznami.
– Zamknij na klucz – powiedziała.
I wcale się wtedy nie pomylił.
Zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Podszedł do jednego z trzech okien. Ratusz górował nad masą skromnych cztero – i pięciopiętrowych kamienic. Po drugiej stronie placu Ratuszowego królowała licząca siedemset lat twierdza Akershus, wzniesiona na wysokich wałach, ze starymi, uszkodzonymi podczas wojny armatami wycelowanymi w fiord, który wyglądał teraz tak, jakby pokrył się gęsią skórką i lekko drżał w lodowatych podmuchach wiatru. Śnieg już przestał padać, a pod ołowianoszarymi chmurami miasto leżało skąpane w niebieskobiałym świetle. Trupi kolor, pomyślał Bellman.
Głos Isabelle odbił się echem od gołych ścian:
– I co powiesz, mój drogi? Jak ci się podoba ten widok?
– Po prostu imponujący. O ile dobrze pamiętam, poprzednia radna do spraw społecznych miała gabinet o wiele mniejszy i znacznie niżej położony.
– Nie tamten widok. Ten.
Odwrócił się do niej. Świeżo mianowana radna do spraw społecznych i przeciwdziałania narkomanii rozsunęła nogi. Majtki leżały obok na parapecie. Isabelle wielokrotnie powtarzała, że nigdy nie zrozumie czaru wygolonej cipki, ale Mikael, wpatrując się w dżunglę, pomyślał, że chyba musi istnieć jakieś rozwiązanie pośrednie, i pod nosem powtórzył charakterystykę widoku: po prostu imponujący.
Mocno stuknęła obcasami o parkiet i podeszła do niego. Strzepnęła mu z klapy niewidzialny pyłek. Nawet bez szpilek byłaby od niego o centymetr wyższa, a w tej chwili nad nim górowała. Nie widział w tym nic krępującego, przeciwnie, jej rozmiary w połączeniu z dominującą osobowością stanowiły ciekawe wyzwanie. Wymagały od niego jako mężczyzny więcej niż drobna postać i łagodna uległość Ulli.
– Uważam za jak najbardziej słuszne, że to ty zainaugurujesz mój gabinet. Bez twojej… woli współpracy nie dostałabym tego stanowiska.
– I vice versa – powiedział Mikael Bellman, wdychając zapach jej perfum. Wydał mu się znajomy. Perfumy… Ulli? Marka Toma Forda. Jak one się nazywają? Black Orchid. Musiał je kupować podczas wyjazdów do Paryża czy Londynu, bo w Norwegii były nie do dostania. Zbieg okoliczności wydawał się nieprawdopodobny.
Dostrzegł śmiech w jej oczach, będący odpowiedzią na jego zdumienie. Zarzuciła mu ręce na szyję i odchyliła się do tyłu.
– Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać.
No tak, cholera! Po parapetówce w nowym domu Ulla przecież się skarżyła, że zginęła jej butelka perfum. Twierdziła, że musiał ją ukraść któryś z zaproszonych przez niego eleganckich gości. Mikael natomiast był w duchu przekonany, że zrobił to raczej jeden z miejscowych manglerudczyków, a konkretnie Truls Berntsen. Przecież dobrze wiedział, że Truls od wczesnej młodości jest po uszy zakochany w Ulli, chociaż oczywiście nigdy o tym nie wspomniał, ani jej, ani Trulsowi. Nie wspomniał też o perfumach. Przecież i tak lepiej, że Truls ukradł perfumy Ulli, niż miałby kraść jej majtki.
– Przyszło ci do głowy, że może właśnie na tym polega twój problem? – spytał Mikael. – Na tym, że nie umiesz się powstrzymać?
Roześmiała się miękko. Zamknęła oczy. Długie grube palce rozplotły się na jego karku, przesunęły na krzyż i zanurkowały pod pasek. Popatrzyła na niego z łagodnym rozczarowaniem w oczach.
– Co się dzieje, mój byku?
– Lekarze mówią, że on nie umrze – odparł Mikael. – A ostatnio pojawiły się oznaki świadczące o tym, że może się wybudzić ze śpiączki.
– Jak to? Rusza się?
– Nie, ale widzą jakieś zmiany w EEG, więc zaczęli prowadzić badania neurofizjologiczne.
– I co z tego? – Jej wargi były tuż przy jego ustach. – Boisz się go?
– Nie jego, tylko tego, co może powiedzieć. O nas.
– Dlaczego miałby zrobić coś tak głupiego? Jest przecież sam. Nic by na tym nie zyskał.
– Pozwól, że powiem tak, moja droga. – Mikael odsunął jej rękę.
– Już sama myśl o tym, że tam jest ktoś, kto może zaświadczyć, że współpracowaliśmy z handlarzem narkotyków, żeby popchnąć nasze własne kariery…
– Posłuchaj – przerwała mu Isabelle. – My tylko ostrożnie interweniowaliśmy, nie pozwalając, by siły rynku działały same. To dobra, od dawna wypróbowana polityka Partii Pracy, mój drogi. Pozwoliliśmy Asajewowi uzyskać monopol na sprzedaż narkotyków i aresztowaliśmy wszystkich pozostałych baronów narkotykowych, ponieważ towar oferowany przez Asajewa nie powodował tylu śmiertelnych ofiar. Inne postępowanie oznaczałoby złą politykę antynarkotykową.
Mikael musiał się uśmiechnąć.
– Słyszę, że wyszlifowałaś retorykę na tych kursach.
– Zmienimy temat, mój drogi? – Wsunęła mu rękę pod krawat.
– Wiesz, jak zostałoby to przedstawione podczas procesu? Że ja dostałem fotel komendanta okręgowego policji, a ty stanowisko radnej do spraw społecznych, ponieważ wydawało się, że osobiście zaprowadziliśmy porządek na ulicach Oslo i zredukowaliśmy liczbę zgonów z przedawkowania. Natomiast w rzeczywistości pozwoliliśmy Asajewowi niszczyć dowody, uśmiercać konkurentów i sprzedawać narkotyki cztery razy silniejsze i bardziej uzależniające niż heroina.
– Mmm. Strasznie się podniecam, kiedy tak mówisz… – Przylgnęła do niego i wsunęła mu język do ust. Usłyszał charakterystyczny chrzęst pończochy, gdy otarła się łydką o jego nogę i pociągnęła go za sobą kołyszącym ruchem w stronę biurka.
– Jeśli on się ocknie w szpitalu i zacznie gadać…
– Cicho bądź, nie ściągnęłam cię tu na rozmowę. – Już majstrowała przy jego pasku.
– Mamy problem, który trzeba rozwiązać, Isabelle.
– Rozumiem, ale teraz, kiedy jesteś komendantem policji, trafiłeś do branży, która jest priorytetowa, a akurat w tej chwili priorytetem ratusza jest t o!
Mikael zdołał odepchnąć jej rękę.
Westchnęła.
– No dobrze. Mów, co wymyśliłeś.
– Trzeba mu zagrozić, i to w wiarygodny sposób.
– Po co grozić? Dlaczego od razu go nie uśmiercić?
Mikael się roześmiał. Śmiał się, dopóki nie zrozumiał, że Isabelle mówi poważnie. I że nie potrzebowała nawet czasu do namysłu.
– Ponieważ… – Przytrzymał ją wzrokiem i zapanował nad głosem. Starał się być tym samym stanowczym Mikaelem Bellmanem, który pół godziny wcześniej stał przed grupą śledczą. Próbował znaleźć odpowiedź. Ale ona go uprzedziła:
– Ponieważ ty się boisz. Sprawdźmy, co znajdziemy pod hasłem „Aktywna pomoc przy umieraniu” w książce telefonicznej. Każesz usunąć ochronę, uzasadniając to niewłaściwym wykorzystaniem środków i tak dalej, a pacjenta nieoczekiwanie odwiedzi gość z książki telefonicznej. To znaczy gość nieoczekiwany przez niego. A zresztą możesz wysłać tego swojego cienia, „Beavisa”, Trulsa Berntsena. Przecież on dla pieniędzy zrobi wszystko, prawda?
Mikael z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Po pierwsze, to Gunnar Hagen, szef Wydziału Zabójstw, zlecił stałą ochronę tego pacjenta. Gdyby facet został uśmiercony zaraz po mojej ingerencji w decyzję Hagena, niezbyt dobrze bym wyglądał, jeśli mogę tak to określić. Po drugie, nie ma mowy o zabójstwie.
– Posłuchaj mnie, mój drogi. Żaden polityk nie jest lepszy od swoich doradców. Dlatego warunkiem dotarcia na szczyt jest zawsze otaczanie się ludźmi mądrzejszymi od siebie. A właśnie zaczęłam wątpić w to, czy jesteś ode mnie mądrzejszy, Mikaelu. Przede wszystkim nie potrafisz złapać tego zabójcy policjanta, a w dodatku nie wiesz, jak rozwiązać prosty problem człowieka w śpiączce. A skoro jeszcze nie chcesz mnie posuwać, to muszę zadać sobie pytanie: „Co mi właściwie po nim?”. Potrafisz mi na to odpowiedzieć?
– Isabelle…
– Przyjmuję to za odpowiedź przeczącą. Posłuchaj mnie więc uważnie, bo zrobimy to tak…
Nie mógł jej nie podziwiać. Tego kontrolowanego, wręcz zimnego profesjonalizmu przy jednoczesnej gotowości do podejmowania ryzyka i nieobliczalności, które sprawiały, że w jego kolegach wzmagała się czujność. Niektórzy uważali ją za wręcz niebezpieczną, ale nie rozumieli, że wytwarzanie niepewności stanowiło element gry prowadzonej przez Isabelle Skøyen. Zaliczała się do tych, którym w nieprzeciętnie krótkim czasie udawało się zajść dalej i wyżej i których upadki, jeśli do nich dochodziło, następowały z wysoka i były przez to groźniejsze. Mikael Bellman poniekąd rozpoznawał w niej siebie, ale Isabelle Skøyen stanowiła jego ekstremalną wersję. Dziwne natomiast było to, że zamiast pociągać go za sobą, zmuszała go do większej ostrożności.
– Na razie pacjent się nie obudził, więc nie robimy nic – oświadczyła Isabelle. – Znam pewnego pielęgniarza anestezjologicznego z Enebakk. Nieciekawy typ. Zaopatruje mnie w tabletki, których jako polityk nie mogę kupować na ulicy. Ten człowiek tak jak Beavis zrobi prawie wszystko dla pieniędzy. A wszystko dla seksu. À propos…
Usiadła na brzegu biurka, uniosła i rozłożyła nogi, a potem jednym szarpnięciem rozpięła guziki jego spodni. Mikael mocno złapał ją za nadgarstki.
– Isabelle, zaczekajmy do środy w Grandzie.
– N i e czekajmy do środy w Grandzie.
– A ja głosuję, żeby tak było.
– Doprawdy? – Wyrwała mu się, do końca rozpięła rozporek i spojrzała w dół. Zaraz dodała gardłowym głosem: – W takim razie zostałeś przegłosowany. Dwa do jednego, mój drogi.