Читать книгу Policja - Jo Nesbo - Страница 13

CZĘŚĆ II
9

Оглавление

Katrine wylądowała na Gardermoen o wpół do dziesiątej. Wsiadła do pociągu z lotniska i pozwoliła, żeby przewiózł ją przez Oslo, a konkretnie pod Oslo. Kiedyś tu mieszkała, ale kilka obrazów miasta, które mignęły jej przed oczami, nie obudziły sentymentów. Średnio interesująca panorama, niskie, miękkie od śniegu wzgórza, oswojony krajobraz. Na siedzeniach w pociągu ludzie o zamkniętych, pozbawionych wyrazu twarzach, kompletny brak spontanicznej komunikacji między nieznajomymi, do jakiej przywykła w Bergen. W pewnej chwili na jednej z najdroższych na świecie tras kolejowych znów zdarzył się jakiś błąd sygnalizacji i zatrzymali się w grobowej ciemności tunelu.

Podanie o wyjazd do Oslo uzasadniła tym, że w ich okręgu policyjnym – Hordaland – mieli trzy niewyjaśnione sprawy gwałtów wykazujące cechy podobieństwa z przestępstwami, które mógł popełnić Valentin Gjertsen. Posłużyła się argumentem, że gdyby udało się przypisać te sprawy Valentinowi, mogliby pośrednio pomóc KRIPOS i komendzie w Oslo w sprawie zabójstw policjantów.

– A dlaczego nie możemy pozwolić, żeby policja z Oslo sama sobie z tym radziła? – spytał Knut Müller-Nilsen, naczelnik Wydziału Zabójstw w Komendzie Okręgowej Policji w Bergen.

– Ponieważ mają wykrywalność na poziomie dwudziestu i ośmiu dziesiątych procent, a my na poziomie czterdziestu przecinek jeden.

Müller-Nilsen śmiał się głośno, a Katrine już wiedziała, że bilet na samolot w zasadzie trzyma w ręku.

Pociąg szarpnął i ruszył, a wagon odpowiedział westchnieniami wyrażającymi ulgę, irytację i rezygnację. Katrine wysiadła w Sandvika i stamtąd wzięła taksówkę do Eiksmarka.

Auto zatrzymało się przy Jøssingveien trzydzieści trzy i Katrine wysiadła na szare śniegowe błoto. Oprócz wysokiego ogrodzenia otaczającego czerwony murowany budynek niewiele zdradzało, że w Zakładzie Karnym i Miejscu Odosobnienia Ila przebywają najokrutniejsi zabójcy, królowie narkotykowi i sprawcy przestępstw na tle seksualnym z całego kraju. Między innymi. W statucie więzienia napisano, że to krajowy zakład karny dla więźniów „wymagających szczególnej pomocy”.

Pomocy w tym, żeby nie uciec, pomyślała Katrine. Żeby nie okaleczać. Pomocy w tym, co socjologowie i kryminolodzy z jakiegoś powodu uważają za pragnienie podzielane przez gatunek ludzki jako całość – być dobrymi obywatelami, działać dla dobra wspólnoty, właściwie funkcjonować w społeczeństwie.

Katrine spędziła dostatecznie długi czas na oddziale psychiatrycznym w Bergen, by wiedzieć, że nawet odmieńcy bez przeszłości kryminalnej są kompletnie niezainteresowani dobrem społeczeństwa i nie znają żadnej innej wspólnoty oprócz tej, jaka łączy ich z własnymi demonami. Pragnęli wyłącznie, żeby zostawiono ich w spokoju. Co niekoniecznie oznaczało, że chcieli zostawić w spokoju innych.

Wpuszczono ją do środka, pokazała swój identyfikator i przesłane mailem pismo z zezwoleniem na wejście. Poprowadzono w głąb, do dalszych komnat.

Funkcjonariusz Służby Więziennej, który już na nią czekał, stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękami skrzyżowanymi na piersi i z podzwaniającym pękiem kluczy, bardziej nadęty niż zwykle, z udawaną pewnością siebie, ponieważ odwiedzającą była policjantka, a zatem przedstawicielka kasty braminów branży porządkowej. Jedna z tych, którzy zawsze skłaniają strażników więziennych, ochroniarzy, a nawet służby parkingowe do kompensowania swoich braków odpowiednimi gestami i tonem.

Katrine zachowała się jak zawsze w podobnych wypadkach. Była bardziej uprzejma i życzliwa, niż wynikało to z jej natury.

– Witamy w kloace – powiedział strażnik. Z całą pewnością nie używał tego określenia wobec innych odwiedzających, ale zapewne wymyślił je już dawno. Świadczyło o właściwym przemieszaniu czarnego humoru z realistycznym cynizmem w stosunku do wykonywanej pracy.

Ale to całkiem niezłe porównanie, pomyślała Katrine, kiedy szli więziennymi korytarzami. A może raczej powinno się je nazwać systemem jelitowym? To przecież miejsce, w którym układ trawienny przetrawiał skazane jednostki i zmieniał je w brunatną cuchnącą masę, która w jakimś momencie miała zostać stąd wydalona. Wszystkie drzwi były zamknięte, korytarze puste.

– Oddział dla zboczeńców – oznajmił strażnik, otwierając kolejne żelazne drzwi na końcu korytarza.

– Mają własny oddział?

– Owszem. Dopóki są zebrani w kupie, jest mniejsze ryzyko, że sąsiedzi się do nich dobiorą.

– Dobiorą? – powtórzyła Katrine z udawanym zdziwieniem, jakby nic o tym nie wiedziała.

– Przestępcy na tle seksualnym są znienawidzeni tak samo tutaj jak w społeczeństwie, jeśli nawet nie bardziej. A mamy tu zabójców ze słabszą kontrolą impulsywności niż ty czy ja. Więc kiedy trafi się jakiś zły dzień… – Trzymanym w dłoni kluczem przeciągnął po szyi w dramatycznym geście.

– Zabijają ich? – zawołała Katrine z przerażeniem w głosie i przez chwilę już się bała, że przesadziła. Ale strażnik nie zwrócił na to uwagi.

– No, może nie aż tak, ale dostają za swoje. W izbie chorych zawsze można zastać zboczeńców z połamanymi rękami i nogami. Twierdzą, że spadli ze schodów albo poślizgnęli się pod prysznicem. Boją się donosić, no nie? – Zamknął na klucz drzwi, przez które przeszli, i zaczerpnął powietrza. – Czujesz ten zapach? To sperma na gorącym grzejniku. Natychmiast wysycha. Zapach wżera się w metal i nie daje się wywabić. Trochę jak spalone ludzkie mięso, nie uważasz?

– Homunkulus – powiedziała Katrine i też zaciągnęła się powietrzem, ale poczuła jedynie zapach świeżo pomalowanych ścian.

– Co?

– W siedemnastym wieku wierzono, że sperma zawiera malusieńkie ludziki – wyjaśniła. Zobaczyła ponury wzrok strażnika i zrozumiała, że to było złe posunięcie. Powinna jedynie odgrywać zaszokowaną. – To znaczy – podjęła czym prędzej – że Valentin siedział tu bezpieczny wśród sobie podobnych?

Strażnik pokręcił głową.

– Poszła plotka, że zgwałcił dziewczynki w Maridalen i Tryvann, a z osadzonymi, którzy napastowali małoletnie, jest zupełnie inaczej. Nawet gwałciciele nie tolerują tych, co dymają dzieci.

Katrine drgnęła, tym razem bez udawania. Najbardziej wzburzyła ją swoboda, z jaką o tym mówił.

– To znaczy, że Valentin dostał za swoje?

– Można tak spokojnie powiedzieć.

– A ta plotka, macie pojęcie, kto ją puścił?

– Jasne. – Strażnik już otwierał kolejne drzwi. – Wy.

– My? Policja?

– Był tutaj facet od was i udawał, że przesłuchuje osadzonych w związku z tymi dwiema sprawami. Ale mówiło się, że więcej opowiadał, niż pytał.

Katrine pokiwała głową. Słyszała, że w sprawach, w których policja miała pewność co do winy przestępcy napastującego dzieci, ale nie była w stanie jej udowodnić, dbała o ukaranie sprawcy w inny sposób. Wystarczyło poinformować właściwych współwięźniów. Tych, którzy posiadali największą władzę. Albo najsłabszą kontrolę impulsów.

– I zaakceptowaliście to?

Strażnik wzruszył ramionami.

– A co my, klawisze, możemy zrobić? – Ściszonym głosem dodał:

– W tym wypadku może i nam to pasowało.

Minęli świetlicę.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Valentin Gjertsen to był chory drań, na wskroś zły człowiek. Ktoś taki, że zaczynasz się zastanawiać, jaki cel miał Pan Bóg, zsyłając go na ziemię. Mieliśmy tu funkcjonariuszkę, którą…

– Cześć, jesteś wreszcie!

Głos zabrzmiał miękko, a Katrine odruchowo odwróciła się w lewo. Przy planszy do gry w lotki stali dwaj mężczyźni. Napotkała uśmiechnięte spojrzenie tego, który się do niej odezwał, drobnego trzydziestokilkulatka. Resztki jasnych włosów miał zaczesane do tyłu na ogniście czerwonej czaszce. Jakaś choroba skóry, pomyślała Katrine. Albo może mają tu solarium, skoro to osoby wymagające specjalnej pomocy.

– Już myślałem, że nigdy nie przyjdziesz. – Mężczyzna powoli wyciągał lotki z tarczy, wciąż przytrzymując Katrine spojrzeniem. Potem wziął strzałkę i wbił ją w sam środek czerwonego pola na środku tarczy. W oko byka. Wyszczerzył zęby, poruszając lotką w górę i w dół, i wepchnął ją głębiej. Wyciągnął. Cały czas przy tym cmokał. Drugi mężczyzna, wbrew oczekiwaniom Katrine, wcale się nie śmiał. Patrzył tylko na swego partnera do gry z zatroskaną miną.

Strażnik ujął Katrine pod ramię, żeby pociągnąć ją za sobą, ale uwolniła się, unosząc rękę, a w mózgu zawrzało od szukania pomysłu na to, jak się odciąć. Umysł odmówił oczywistych skojarzeń lotek z wielkością organów płciowych.

– Może mniej domestosa w wodzie do układania włosów?

Ruszyła dalej, ale zdążyła zauważyć, że może i nie trafiła w samo oko byka, ale przynajmniej blisko. Mężczyzna zarumienił się na chwilę, ale zaraz uśmiechnął się jeszcze szerzej i zasalutował.

– Czy Valentin miał z kim rozmawiać? – spytała Katrine, kiedy strażnik otwierał kolejne drzwi.

– Z Jonasem Johansenem.

– To ten, którego nazywają Judas?

– Tak. Siedział za gwałt na mężczyźnie. Niewielu takich mamy.

– A gdzie jest teraz?

– Uciekł.

– Jak to?

– Nie wiemy.

– Nie wiecie?

– Posłuchaj. Tutaj siedzi mnóstwo okropnych ludzi, ale nie jesteśmy zakładem o zaostrzonym rygorze, takim jak Ullersmo. Poza tym są tu też więźniowie z łagodnymi wyrokami. A w wypadku Judasa było dużo okoliczności łagodzących. Valentin też siedział tylko za usiłowanie gwałtu. Seryjnych gwałcicieli trzymają gdzie indziej. Dlatego nie marnujemy pieniędzy na ciągłe obserwowanie osadzonych na tym oddziale. Codziennie rano odbywa się liczenie. I od czasu do czasu, chociaż rzadko, zdarza się, że kogoś brakuje. Wtedy wszyscy muszą wracać do cel, żebyśmy mogli stwierdzić, kogo nie ma. Ale jeśli liczba się zgadza, to dzień toczy się dalej wyznaczonym torem. Stwierdziliśmy, że Judasa Johansena nie ma, i zgłosiliśmy to policji. Za wiele się nad tym nie zastanawiałem, bo zaraz potem mieliśmy pełne ręce roboty z tą drugą sprawą.

– Chodzi ci o…

– Tak. O zabójstwo Valentina.

– To znaczy, że Judasa tu nie było, kiedy to się stało?

– Zgadza się.

– A kto mógł go zabić, jak myślisz?

– Nie mam pojęcia.

Katrine pokiwała głową. Odpowiedź padła zbyt automatycznie, trochę za szybko.

– Nikomu o tym nie powiem, obiecuję. Przecież pytam, jak  m y ś l i s z,  kto zabił Valentina.

Strażnik przesunął językiem po zębach, obrzucając Katrine spojrzeniem. Jakby chciał sprawdzić, czy nie przeoczył czegoś podczas pierwszej inspekcji.

– Wielu tu było takich, którzy nienawidzili Valentina i śmiertelnie się go bali. Może niektórzy stwierdzili, że albo on, albo oni, bo miał za co się mścić. W każdym razie ten, który go zabił, musiał go cholernie nienawidzić. Valentin był… Jak to opisać? – Jabłko Adama przesunęło mu się w górę i w dół ponad kołnierzykiem munduru. – Ciało wyglądało jak galareta. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

– Pobity tępym narzędziem?

– Nie znam się na tym. W każdym razie był nie do rozpoznania. Twarz jak miazga. Gdyby nie ten okropny tatuaż na piersi, to nie wiem, czy zdołałbym go zidentyfikować. Nie jestem szczególnie delikatny, ale potem dręczyły mnie koszmary.

– Jakiego rodzaju był ten tatuaż?

– Jakiego rodzaju?

– Tak. Co… – Katrine poczuła, że wypada z roli życzliwej policjantki, musiała więc wziąć się w garść, żeby ukryć irytację. – Co przedstawiał?

– Trudno powiedzieć. Jakąś twarz. Diabelską, straszną. Jakby rozciągniętą na boki. Taką, która jakby utknęła i próbuje się wyrwać.

Katrine wolno skinęła głową.

– Wydostać się z ciała, w które została schwytana?

– O rany, zgadza się. Znałaś…

– Nie – odparła Katrine, a w myślach dodała: „ale znam to uczucie”. – I co, nie znaleźliście Judasa?

– To wy nie znaleźliście Judasa.

– Aha. A dlaczego my go nie znaleźliśmy, jak sądzisz?

Strażnik wzruszył ramionami.

– Skąd mogę wiedzieć? Ale z tego, co rozumiem, to tacy jak Judas nie mają u was priorytetu. Tak jak powiedziałem, były okoliczności łagodzące, a zagrożenie recydywą minimalne. Odsiedział już prawie cały wyrok, ale pewnie idiota dostał gorączki.

Katrine pokiwała głową. Gorączki wolnościowej. Tej, która się pojawiała, gdy zbliżała się data wyjścia. Osadzony zaczynał myśleć o wolności i nagle spędzenie w więzieniu jeszcze jednego dnia wydawało się nie do zniesienia.

– Jest tu ktoś jeszcze, kto może mi opowiedzieć o Valentinie?

Strażnik pokręcił głową.

– Z wyjątkiem Judasa trzymał się sam. Zresztą nikt nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Cholera, ludzie się go bali. Jakby coś się działo z powietrzem, kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia.

Katrine zadawała kolejne pytania, aż w końcu zrozumiała, że po prostu stara się usprawiedliwić stratę czasu i wydatek na bilet samolotowy.

– Zacząłeś opowiadać o czymś, co zrobił Valentin – powiedziała.

– Naprawdę? – Strażnik demonstracyjnie spojrzał na zegarek. – O rany, muszę…

W drodze powrotnej przez świetlicę Katrine zobaczyła już tylko chudego mężczyznę z czerwoną czaszką. Stał na baczność z opuszczonymi rękami i wpatrywał się w pustą tarczę. Lotek nigdzie nie było widać. Obrócił się powoli, a Katrine nie zdołała wytrzymać jego spojrzenia. Uśmiech zniknął, a oczy były matowe i szare jak meduzy.

Krzyczał coś, powtarzał cztery słowa wysokim przenikliwym głosem, jak ptak zwiastujący niebezpieczeństwo. Potem wybuchnął śmiechem.

– Nie przejmuj się nim – rzucił strażnik.

Śmiech za ich plecami cichł, kiedy szli korytarzami.

Wreszcie stanęła na zewnątrz i mogła wciągnąć w płuca nasycone deszczem, wilgotne powietrze.

Wyjęła telefon, wyłączyła nagrywanie, ustawione, odkąd się tu znalazła, i zadzwoniła do Beate.

– Skończyłam w Ila – powiedziała. – Masz czas?

– Zaraz podstawię dzbanek w ekspresie.

– Fu! Nie masz…

– Jesteś policjantką, Katrine. Pijesz kawę z ekspresu przelewowego okej?

– Posłuchaj, kiedyś często jadłam w Café Sara na Torggata, a tobie też się przyda wyskoczyć na chwilę z tego twojego laboratorium. Lunch. Ja stawiam.

– To oczywiste.

– Tak?

– Znalazłam ją.

– Kogo?

– Irję Jacobsen. Żyje. Przynajmniej jeśli się pospieszymy.

Umówiły się za trzy kwadranse. Katrine, czekając na taksówkę, odtworzyła nagranie. Na szczęście umieściła telefon w kieszeni tak, że mikrofon z niej wystawał. Teraz stwierdziła, że mając dobre słuchawki, zdoła odszyfrować to, co mówił strażnik. Przewinęła do końca i puściła kawałek, do którego nie potrzebowała słuchawek. Powtarzający się ostrzegawczy krzyk Czerwonogłowego:

„Valentin żyje! Valentin zabija! Valentin żyje! Valentin zabija!”


– Obudził się dziś rano – poinformował Anton Mittet, idąc szybko korytarzem razem z Gunnarem Hagenem.

Silje na ich widok wstała z krzesła.

– Możesz już iść, Silje – rzucił Anton. – Ja przejmuję czuwanie.

– Ale twój dyżur zaczyna się dopiero za godzinę.

– Możesz już iść, powiedziałem. Zrób sobie wolne.

Popatrzyła badawczo na Antona. A potem na tego drugiego mężczyznę.

– Gunnar Hagen – przedstawił się, wyciągając rękę.

– Wiem, kim pan jest. – Ujęła jego dłoń. – Silje Gravseng. Mam nadzieję, że kiedyś będę dla pana pracować.

– Świetnie. Możesz zacząć od zrobienia tego, co mówi Anton.

– To pana nazwiskiem jest podpisana instrukcja, więc oczywiście…

Anton patrzył, jak pakowała rzeczy do torby.

– Dzisiaj zresztą jest ostatni dzień moich praktyk – dodała. – Muszę teraz zacząć myśleć o egzaminie.

– Silje jest aspirantką – powiedział Anton.

– To się teraz nazywa „studentką szkoły policyjnej” – poprawiła go Silje. – Jedna rzecz mnie zastanawia, panie nadkomisarzu.

– Słucham. – Hagen uśmiechnął się krzywo, słysząc, jak poważnie go tytułowała.

– Ta legenda z pana wydziału. Harry Hole. Podobno nigdy się nie zbłaźnił. Rozwiązał wszystkie sprawy, przy których pracował. To prawda?

Anton chrząknął ostrzegawczo, patrząc na dziewczynę, ale nie zwracała na niego uwagi.

Krzywy uśmiech Hagena wyprostował się i poszerzył.

– Przede wszystkim można mieć niewykryte sprawy na koncie i wcale nie musi to oznaczać, że ktoś się zbłaźnił, nie sądzisz?

Silje Gravseng nie odpowiedziała.

– A jeśli chodzi o Harry’ego i niewyjaśnione sprawy… – Potarł brodę. – Hm, chyba to prawda. Ale zależy, jak się na to patrzy.

– Jak się patrzy?

– Wrócił do kraju z Hongkongu, żeby rozwikłać sprawę zabójstwa, za które aresztowano jego przybranego syna. Chociaż udało mu się doprowadzić do zwolnienia Olega i ktoś inny się przyznał, to zabójstwo Gusta Hanssena właściwie nie zostało wyjaśnione, przynajmniej oficjalnie.

– Dziękuję – uśmiechnęła się Silje.

– Powodzenia w dalszej karierze – powiedział Gunnar Hagen.

Stał jeszcze i przyglądał się, jak dziewczyna odchodzi korytarzem.

Wcale nie dlatego, że mężczyźni zawsze lubią popatrzeć na ładną młodą dziewczynę, tylko po to, by opóźnić to jeszcze o kilka sekund, pomyślał Anton. Zauważył zdenerwowanie naczelnika. Wreszcie Hagen odwrócił się do zamkniętych drzwi. Zapiął marynarkę. Zakołysał się na palcach jak tenisista oczekujący na serw przeciwnika.

– No to wchodzę.

– Wchodź – powiedział Anton. – Ja tu przypilnuję.

– Dobrze – mruknął Hagen. – Dobrze.


Mniej więcej w połowie lunchu Beate spytała Katrine, czy ona i Harry spali wtedy ze sobą.

Wcześniej Beate opowiedziała, jak jeden z wywiadowców rozpoznał na zdjęciu kobietę notorycznie składającą fałszywe zeznania, Irję Jacobsen. Powiedział, że Irja prawie nie wychodzi z zajmowanego przez coś w rodzaju komuny mieszkania przy Alexander Kjellands plass, które mają na oku, ponieważ handluje się tam amfetaminą. Ale samą Irją policja za bardzo się nie interesuje, bo ona nie sprzedaje. W najgorszym razie kupuje.

Dalej potoczyła się rozmowa o sytuacji w pracy i o życiu prywatnym, z zahaczeniem o stare dobre czasy. Katrine z obowiązku zaprotestowała, kiedy Beate oświadczyła, że połowa Wydziału Zabójstw miała skurcz karku od oglądania się za Katrine, kiedy ta biegała po korytarzach. Jednocześnie przyszło jej do głowy, że to kobiecy sposób usadzania innych kobiet na miejscu – podkreślaniem, jak piękne były kiedyś. Zwłaszcza jeśli same nie zaliczały się do piękności. Ale chociaż Beate nigdy nie należała do osób, na widok których dostawało się skurczu w karku, to nigdy też nie strzelała zatrutymi strzałami. Była cichą, czerwieniącą się, ciężko pracującą i lojalną koleżanką, która zawsze walczyła czystą bronią. Najwidoczniej jednak coś się zmieniło. Może sprawił to ten jeden kieliszek białego wina, na jaki sobie pozwoliły. W każdym razie Beate do tej pory nie miała zwyczaju zadawania tak bezpośrednio osobistych pytań. Kiedy padło, Katrine cieszyła się, że ma akurat w ustach tyle pity, że nie musi odpowiadać inaczej, niż tylko pokręcić głową.

– Ale… dobrze – powiedziała, kiedy w końcu przełknęła. – Przyznaję, że o tym myślałam. Harry kiedykolwiek o tym wspomniał?

– Harry mówił mi prawie o wszystkim. – Beate uniosła kieliszek z ostatnim łykiem wina. – Zastanawiałam się tylko, czy skłamał, kiedy zaprzeczał, że ty i on…

Katrine pomachała ręką, prosząc o rachunek.

– Dlaczego myślałaś, że byliśmy razem?

– Widziałam, jak na siebie patrzyliście. Słyszałam, jak rozmawialiście.

– Przecież ja i Harry walczyliśmy ze sobą, Beate.

– Właśnie o to mi chodzi.

Katrine się roześmiała.

– A co z tobą i Harrym?

– Z Harrym? Wykluczone. Byliśmy zbyt dobrymi przyjaciółmi. A potem związałam się z Halvorsenem…

Katrine pokiwała głową. Z partnerem Harry’ego, młodym śledczym ze Steinkjer, który ledwie zdążył zrobić Beate dziecko i zaraz zginął na służbie.

Pauza.

– O co chodzi?

Katrine wzruszyła ramionami. Wyjęła telefon i puściła końcówkę nagrania.

– W Ila jest dużo wariatów – stwierdziła Beate.

– Sama siedziałam w psychiatryku, więc znam to od podszewki – zauważyła Katrine. – Ale zastanawiam się, jak on się domyślił, że byłam tam z powodu Valentina.


Anton Mittet siedział na krześle i patrzył, jak Mona idzie w jego stronę. Cieszył się tym widokiem. Pomyślał, że może już nie mieć zbyt wielu okazji, by go oglądać.

Uśmiechała się już z daleka, szła wprost na niego. Widział, jak stawia jedną stopę przed drugą, jakby sunęła po linie. Może po prostu miała taki chód. A może poruszała się tak dla niego. Wreszcie była przy nim, obejrzała się odruchowo, żeby sprawdzić, czy nikt za nią nie idzie. Pogłaskała go po włosach. On, siedząc, objął jej uda i podniósł głowę, żeby na nią spojrzeć.

– I co? Dostałaś i ten dyżur?

– Tak – odparła. – Straciliśmy Altmana. Kazali mu wracać na onkologię.

– Pewnie będziemy się teraz częściej widywać – uśmiechnął się Anton.

– To nie jest wcale takie pewne. Badania wykazują, że on szybko dochodzi do siebie.

– I tak będziemy się spotykać.

Powiedział to żartobliwym tonem. Ale to wcale nie był żart. A ona chyba o tym wiedziała. Czy dlatego zesztywniała, a uśmiech zmienił się w grymas i wysunęła się z jego objęć, znów się oglądając, jakby chciała pokazać, że zrobiła to, ponieważ się boi, że ktoś ich zobaczy? Anton ją puścił.

– Jest teraz u niego naczelnik Wydziału Zabójstw.

– Co on tam robi?

– Rozmawia z nim.

– O czym?

– Tego nie mogę powiedzieć – odparł zamiast „nie wiem”. Na miłość boską, jaki jest żałosny.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i Gunnar Hagen wyszedł. Zatrzymał się, spojrzał na Monę, przeniósł wzrok na Antona i z powrotem na Monę. Jakby mieli jakieś zakodowane informacje wypisane na twarzach. A policzki Mony pokryły się czerwienią, zanim pielęgniarka wemknęła się do środka, wymijając Hagena.

– I jak? – spytał Anton, próbując udawać nieporuszonego. W tej samej chwili pojął, że spojrzenie Hagena nie było spojrzeniem osoby, która rozumie, tylko takiej, która nie rozumie. Hagen gapił się na Antona, jakby zobaczył Marsjanina. To był zdezorientowany wzrok człowieka, którego wszelkie wyobrażenia o życiu właśnie przewróciły się do góry nogami.

– Tego tam… – Hagen wskazał kciukiem za siebie – …masz cholernie dobrze pilnować, Anton. Słyszysz? Cholernie dobrze.

Anton słyszał, że Hagen, szybko odchodząc korytarzem, w podnieceniu powtarza te same słowa do siebie.

Policja

Подняться наверх