Читать книгу Policja - Jo Nesbo - Страница 9
CZĘŚĆ I
5
ОглавлениеWraz z zapadającą ciemnością spadła również temperatura. Blady księżyc świecił za oknem pokoju Stiana Barellego, kiedy z salonu dobiegł głos matki:
– To do ciebie, Stian!
Już wcześniej usłyszał dzwonek telefonu stacjonarnego, ale miał nadzieję, że to nie do niego. Odłożył kontroler Nintendo Wii. Osiągnął wynik dwanaście under par, a zostały mu jeszcze trzy dołki, czyli innymi słowy miał świetną pozycję i możliwość zakwalifikowania się do Masters. Grał jako Rick Fowler, ponieważ była to jedyna fajna postać w grze Tiger Woods – The Masters, a poza tym wiekiem zbliżona do niego. Miał dwadzieścia jeden lat. Poza tym obaj lubili Eminema i zespół Rise Against i w dodatku obaj mieli upodobanie do pomarańczowych ciuchów. Oczywiście Ricka Fowlera stać było na własne mieszkanie, natomiast Stian wciąż mieszkał w swoim chłopięcym pokoju. Ale tylko chwilowo, dopóki nie dostanie stypendium na tym uniwersytecie na Alasce. Wszyscy średnio przyzwoici norwescy alpejczycy dostawali się tam na podstawie wyników osiągniętych w mistrzostwach Norwegii juniorów i podobnych zawodach. Oczywiście problem polegał na tym, że do tej pory nikt nie stał się lepszym alpejczykiem dzięki wyjazdowi na tę uczelnię, ale co z tego? Kobiety, wino i narty. Może być coś lepszego? Może nawet jakiś dyplom, jeśli starczy na to czasu. Papiery, które będą mogły mu zapewnić jakąś niezłą pracę. Pieniądze na własne mieszkanie. Życie lepsze od tego, od spania w trochę za krótkim łóżku pod zdjęciami Bode Millera i Aksela Lunda Svindala, od jedzenia klopsików matki i stosowania się do zasad wyznaczonych przez ojca, od trenowania rozbestwionych gówniarzy, którzy według ich cierpiących na ślepotę śnieżną rodziców byli obdarzeni talentem Aamodta albo Kjusa. Od obsługiwania wyciągu narciarskiego na stoku Tryvannskleiva, za stawkę godzinową, jakiej za cholerę nie ośmieliliby się zaproponować wyzyskiwanym dzieciom w Indiach. Dlatego Stian od razu wiedział, że to dzwoni prezes klubu narciarskiego, będący poza wszystkim jedyną znaną Stianowi osobą, która unikała telefonowania na komórki, ponieważ jest to t r o c h ę droższe, i wolała zmuszać ludzi do biegania po schodach w tych jaskiniach z epoki kamienia łupanego, w których wciąż znajdowały się telefony stacjonarne.
Stian wziął od matki słuchawkę.
– Słucham.
– Cześć, Stian, tu Bakken. Właśnie miałem telefon, że wyciąg na Kleiva chodzi.
– O tej porze? – Stian zerknął na zegarek. Piętnaście po jedenastej. Zamykali o dziewiątej.
– Możesz tam zajrzeć i sprawdzić, co się dzieje?
– O tej porze? – powtórzył.
– Chyba że jesteś czymś wyjątkowo zajęty, oczywiście.
Stian nie zareagował na ironię w głosie prezesa. Wiedział, że ma za sobą dwa rozczarowujące sezony, spowodowane w opinii prezesa nie brakiem talentu, tylko nadmiarem wolnego czasu, który Stian najlepiej, jak potrafił, wypełniał lenistwem, traceniem formy fizycznej i generalnym nieróbstwem.
– Nie mam samochodu – oświadczył Stian.
– Możesz wziąć mój – zaproponowała szybko matka. Nie odsunęła się, tylko stała obok z rękami założonymi na piersi.
– Sorry, Stian, ale usłyszałem – powiedział cierpko prezes. – Pewnie włamały się jakieś łobuzy z klubu Heming i uważają, że to zabawne.
Dojazd krętą drogą do wieży telewizyjnej Tryvannstårnet zajął Stianowi dziesięć minut. Wieża sterczała jak stuosiemnastometrowa włócznia wbita w ziemię na szczycie wzgórza w północno-zachodniej stronie Oslo.
Wjechał na zaśnieżony parking i zauważył, że stoi tam jedynie czerwony golf. Wyjął narty z bagażnika na dachu, przypiął je do nóg i ruszył obok głównego budynku do górnej stacji wyciągu krzesełkowego Tryvann Ekspress. Stamtąd miał widok na jezioro i na Kleiva, mniejszy wyciąg, orczykowy. Wprawdzie noc była księżycowa, ale jednak zbyt ciemna, by mógł dostrzec, czy uchwyty w kształcie odwróconej litery T się poruszają. Ale je słyszał. Słyszał warkot maszynerii na dole.
Kiedy zaczął zjeżdżać długimi leniwymi trawersami, nagle zdumiał się niezwykłą ciszą panującą tu w nocy. Pierwszą godzinę po zamknięciu wyciągu wciąż wypełniało echo radosnych krzyków dzieci, udawane piski strachu dziewcząt, chrzęst metalowych kantów na ubitym śniegu i lodzie, ociekające testosteronem wołanie młodych chłopców domagających się uwagi. Nawet po zgaszeniu reflektorów światło zdawało się jeszcze przez chwilę wisieć w powietrzu. A potem stopniowo robiło się coraz ciszej. I ciemniej. I jeszcze ciszej. W końcu cisza wypełniała wszystkie zagłębienia terenu, a z lasu wypełzała ciemność. Wtedy okolica Tryvann nagle zmieniała się w zupełnie inne miejsce, które nawet dla Stiana, który znał tę okolicę jak własną kieszeń, stawało się tak obce, że równie dobrze mogło się znajdować na innej planecie. Na zimnej, ciemnej i bezludnej planecie.
Brak świateł sprawił, że musiał jechać na wyczucie, starać się przewidzieć falowanie śniegu i podłoża pod nartami. Ale właśnie na tym polegał jego talent: zawsze radził sobie najlepiej przy słabej widoczności, w śnieżycy, we mgle, przy płaskim świetle. Wyczuwał to, czego nie mógł zobaczyć. Został obdarzony czymś w rodzaju zdolności jasnowidzenia, jaką posiadają tylko niektórzy narciarze, a inni – większość – nie mają jej w ogóle. Pieścił śnieg, zjeżdżał powoli, chcąc przedłużyć przyjemność. Wreszcie jednak znalazł się na dole i skręcił pod stację z maszynerią wyciągu.
Drzwi budki były wyłamane.
Na śniegu leżały drzazgi, a otwór wejściowy ział czernią. Dopiero w tej chwili Stian uświadomił sobie, że jest sam. I że jest środek nocy, a on znajduje się w chwilowo kompletnie bezludnym miejscu, w którym niedawno popełniono przestępstwo. Prawdopodobnie jedynie chuligański wybryk, ale jednak. Pewności przecież mieć nie mógł. Ani co do tego, że to był naprawdę chuligański wybryk, ani co do tego, że jest sam.
– Halo? – zawołał, przekrzykując warkot silnika i zgrzyt orczyków, które nadjeżdżały i odjeżdżały na stalowej linie śpiewającej nad jego głową. I natychmiast tego pożałował. Echo odbiło się od skalnej ściany, a wraz z nim odgłos jego własnego strachu. Bo on się bał. Bo myśl nie zatrzymała się na słowach „przestępstwo” i „sam”, tylko pobiegła dalej. Do tamtej starej historii. Za dnia w ogóle o niej nie myślał, ale czasami, kiedy miał wieczorny dyżur i prawie już nie było narciarzy, zdarzało się, że tamta stara historia wypełzała z lasu razem z mrokiem. To się stało pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Dziewczynę najprawdopodobniej odurzono gdzieś w centrum i przywieziono tutaj. W kajdankach i w kapturze. Z parkingu przeniesiono ją do dolnej stacji, do której drzwi wyłamano. Dziewczynę zgwałcono w środku. Stian słyszał, że piętnastolatka była taka drobna i szczupła, że nieprzytomną gwałciciel albo gwałciciele mogli bez trudu przenieść z parkingu aż tutaj. Można było mieć nadzieję, że nawet na chwilę nie odzyskała przytomności. Ale chodziły też plotki, że dziewczynę przytwierdzono do ściany za pomocą dwóch wielkich gwoździ, które wbito jej w barki pod obojczykami, tak by sprawca albo sprawcy mogli ją gwałcić na stojąco, zachowując jedynie minimalny kontakt ze ścianami, podłogą i samą dziewczyną. Podobno właśnie dlatego policja nie znalazła żadnych śladów DNA, odcisków palców ani włókien z ubrania. Ale możliwe, że to w ogóle nieprawda. Prawdą natomiast było, że ciało dziewczyny znaleziono w trzech miejscach. Z jeziora Tryvann wyłowiono tors i głowę. Na dole w lesie przy stoku Wyllerløypa leżała połowa dolnej części ciała, na brzegu jeziora Aurtjern – druga. Właśnie dlatego, że te dwie ostatnie części znaleziono tak daleko od siebie i w różnych kierunkach od miejsca, w którym została zgwałcona, policja wysunęła teorię, że sprawców musiało być dwóch. Ale oprócz teorii nic więcej nie mieli. Sprawcy – jeśli to w ogóle byli mężczyźni, bo nie znaleziono nasienia, które by to potwierdzało – nie zostali wykryci. Jednak prezes i inni ważniacy chętnie opowiadali młodym członkom klubu przed ich pierwszym dyżurem w ośrodku nad Tryvann, że podobno w ciche noce z dolnej stacji wyciągu słychać odgłosy. Krzyk, który niemal zagłusza ten drugi dźwięk. Dźwięk gwoździ wbijanych w ścianę.
Stian odpiął wiązania i podszedł do drzwi. Lekko ugiął nogi w kolanach, łydki przycisnął do tylnej ścianki butów, starając się zignorować puls, który ewidentnie przyspieszył.
Boże, niby co mu się wydawało? Że zobaczy krew? Ducha?
Wsunął rękę za drzwi, znalazł przełącznik i przekręcił.
Spojrzał w głąb oświetlonego pomieszczenia.
Na ścianie z surowej sosny wisiała na gwoździu dziewczyna. Była prawie naga, tak zwane strategiczne części opalonego ciała zasłaniało skąpe żółte bikini. Pod nią widniał napis Grudzień, ale kalendarz był zeszłoroczny. W pewien bardzo spokojny wieczór kilka tygodni wcześniej Stian nawet onanizował się przy tym zdjęciu. Dziewczyna była sexy, ale jeszcze bardziej podniecały go żywe dziewczyny przemieszczające się pasażem między budką a wyciągiem i to, że siedział w odległości pół metra od nich z nabrzmiałym członkiem w ręku. Szczególnie podniecały go te, które wsiadały na orczyk same, wyćwiczonym gestem wsuwały sztywny pręt między nogi i zaciskały uda. Orczyk unosił im pośladki. Prostowały plecy w chwili, gdy sprężyna zamocowana między prętem a stalową liną kurczyła się, szarpnięciem zabierając dziewczyny sprzed jego oczu i wciągając na górę.
Wszedł do budki. Nie miał wątpliwości, że ktoś tu zaglądał. Plastikowa część przełącznika służącego do uruchamiania i zatrzymywania wyciągu była ułamana. Leżała w dwóch częściach na podłodze, a z panelu kontrolnego sterczał jedynie metalowy bolec. Stian ścisnął zimny metal w dwóch palcach i spróbował go przekręcić, ale palce się ześlizgnęły. Podszedł do szafki z bezpiecznikami stojącej w kącie. Metalowe drzwiczki były zamknięte, a klucz, zwykle wiszący obok na sznurku, zniknął. Dziwne. Stian wrócił do panelu kontrolnego. Spróbował ściągnąć plastikowe uchwyty z przełączników do włączania oświetlenia na stoku i muzyki, ale prędko zrozumiał, że nic nie osiągnie, najwyżej zniszczy również te przełączniki, bo uchwyty są przyklejone, a w każdym razie przymocowane na stałe. Potrzebował czegoś, czym mógłby mocno ścisnąć metalowy bolec, na przykład obcęgów. W chwili, gdy wyciągał szufladę ze stolika pod oknem, nagle ogarnęło go przeczucie. Takie samo jak wtedy, gdy po omacku jechał na nartach. Wyczuł to, czego nie mógł zobaczyć, wyczuł, że ktoś stoi w ciemności i go obserwuje.
Podniósł głowę.
I spojrzał w twarz, która gapiła się na niego wielkimi, szeroko otwartymi oczami.
W swoją własną twarz, we własne wystraszone oczy w podwójnym odbiciu w szybie.
Odetchnął z ulgą. Cholera, ależ jest strachliwy!
Nagle jednak, kiedy serce już znów zaczynało bić i właśnie przenosił wzrok z powrotem na wnętrze szuflady, oko uchwyciło jakiś ruch na zewnątrz. Odrywającą się od odbicia w szybie twarz, która szybko przesunęła się na prawo i zniknęła. Czym prędzej znów podniósł głowę, ale wciąż widział tylko swoje odbicie. Tyle że nie było podwójne jak poprzednio. A może?
Zawsze miał niezdrową wyobraźnię. Tak przynajmniej twierdzili Marius i Kjella, kiedy wyznał im, że podnieca go myśl o zgwałconej dziewczynie. Oczywiście nie to, że została zgwałcona i zamordowana. W każdym razie zdarzało mu się myśleć o tym gwałcie. Ale przede wszystkim o tym, że była taka ładna, drobna i delikatna i że była tutaj, w ich budce. Naga. Z fiutem w cipce… Tak, to potrafiło go podniecić. Marius stwierdził, że jest „chooory”, a Kjella, ten idiota, oczywiście wszystko wypaplał i kiedy historia wróciła do Stiana, usłyszał, że wręcz miałby ochotę uczestniczyć w tym gwałcie. I to jest kumpel, pomyślał Stian, grzebiąc w szufladzie. Karnety na wyciąg, pieczątka, poduszka do stempli, długopisy, taśma klejąca, nożyczki, fiński nóż, bloczek pokwitowań, śrubki, mutry. Niech to cholera! Zajrzał do następnej szuflady. Żadnych obcęgów, żadnego klucza. Nagle uświadomił sobie, że musi po prostu znaleźć drążek z awaryjnym wyłącznikiem – zwykle wtykali go w śnieg obok budki tak, aby osoba, która pilnowała na zewnątrz, mogła szybko zatrzymać wyciąg, wciskając czerwony guzik na czubku drążka, jeżeli coś się stało. A stawało się ciągle. Dzieciaki dostawały orczykiem w głowę, początkujący upadali do tyłu przy pierwszym szarpnięciu, a mimo to nie puszczali się i ciągnęło ich pod górę, albo jacyś idioci, którzy chcieli się popisać, zaczepiali o orczyk kolanem i jadąc po zewnętrznej stronie trasy, sikali wzdłuż brzegu lasu.
Zaczął przeszukiwać szafki. Drążek to nie igła. Długości około metra, z metalu, z ostrym końcem pozwalającym wbić go w zlodowaciały śnieg. Stian rozgarnął zapomniane rękawiczki, czapki i gogle. Następna szafka. Gaśnica. Wiadro i ścierki do podłogi. Sprzęt do udzielania pierwszej pomocy. Latarka kieszonkowa. Ale drążka nie było.
Oczywiście mogli zapomnieć go przynieść, kiedy zamykali na noc. Wziął latarkę i obszedł stację dookoła.
Tu też nigdzie nie było go widać. Do jasnej cholery, czyżby go ukradli? A karnety na wyciąg zostawili? Naraz wydało mu się, że coś usłyszał, i obrócił się w stronę lasu. Poświecił latarką między drzewami.
Ptak? Wiewiórka? Zdarzało się, że zjawiał się tu łoś. Ale łosie na ogół się nie ukrywały. Byle tylko udało mu się zatrzymać ten cholerny wyciąg, lepiej by wszystko słyszał.
Znów wrócił do budki, w środku poczuł się lepiej. Podniósł z podłogi dwa kawałki plastikowego przełącznika. Spróbował zacisnąć je wokół bolca i w ten sposób przekręcić, ale się rozpadały.
Spojrzał na zegarek. Niedługo północ. Miał ochotę rozegrać przed snem tę partię golfa do końca. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do prezesa. Cholera, przecież wystarczy przekręcić ten bolec o pół obrotu!
Odruchowo uniósł głowę i serce mu się zatrzymało.
To się stało tak szybko, że nie miał pewności, czy w ogóle to widział, czy nie. Z całą pewnością nie był to łoś. Stian wybrał numer do prezesa, ale palce drżały mu tak, że musiał kilka razy próbować, zanim w końcu trafił.
– Tak?
– Tu Stian. Ktoś się włamał i zniszczył wyłącznik, a drążek z awaryjnym wyłącznikiem zginął. Nie mogę wyłączyć wyciągu.
– Szafka z bezpiecznikami…
– Zamknięta, a klucza nie ma.
Usłyszał ciche przekleństwo i westchnienie rezygnacji.
– No dobrze, zostań tam, zaraz przyjeżdżam.
– Weź obcęgi czy coś.
– Obcęgi czy coś – powtórzył prezes, nie skrywając pogardy.
Stian już dawno zrozumiał, że szacunek prezesa jest zawsze proporcjonalny do miejsca na liście wyników. Schował telefon do kieszeni. Popatrzył w ciemność na zewnątrz. I uświadomił sobie, że przy świetle zapalonym w budce jego mogli widzieć wszyscy, a on nikogo. Wstał, z całej siły zatrzasnął drzwi i zgasił światło. Czekał. Orczyki z pustymi siedzeniami zjeżdżające ze zbocza zdawały się przyspieszać w momencie zawracania przy dolnej stacji przed rozpoczęciem kolejnej podróży pod górę.
Stian zamrugał.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej?
Przekręcił wszystkie przełączniki na panelu kontrolnym. W chwili, gdy światło zalało stok, równocześnie z głośników na całą dolinę popłynęło Empire State of Mind Jaya-Z. Teraz było o wiele przyjemniej.
Zaczął bębnić do rytmu palcami i znów spojrzał na metalowy bolec. Na samym czubku była dziurka. Stian wstał, wziął kawałek sznurka wiszący przy szafce z bezpiecznikami, złożył go podwójnie i przewlekł przez otworek. Owinął sznurkiem bolec i delikatnie pociągnął. To się mogło udać. Pociągnął trochę mocniej. Sznurek wytrzymał. Jeszcze trochę mocniej. Bolec się poruszył. Stian szarpnął.
Odgłos maszynerii wyciągu zamarł z przeciągłym jękiem, który przeszedł w wycie.
– Mam cię, sukinsynu! – krzyknął Stian.
Nachylił się nad telefonem, żeby zadzwonić i zameldować wykonanie zadania. Uświadomił sobie jednak, że prezesowi raczej nie spodobałoby się, że nocą puszcza z głośników rap na cały regulator, więc przyciszył muzykę.
Kiedy zrobiło się cicho, usłyszał sygnał nawiązywanego połączenia. Odbierz wreszcie! I wtedy znów pojawiło się to uczucie. Wrażenie, że ktoś tu jest. Że ktoś na niego patrzy.
Stian Barelli powoli podniósł wzrok.
I poczuł, jak chłód rozprzestrzenia się od tyłu głowy, jakby zamieniał się w kamień. Jakby patrzył w twarz Meduzy. Ale to nie była Meduza. To był mężczyzna ubrany w długi, czarny skórzany płaszcz. Miał szeroko otwarte oczy szaleńca i usta wampira ze strużkami krwi spływającymi z obu kącików ust. W dodatku zdawał się unosić nad ziemią.
– Halo? Stian? Jesteś tam? Stian?
Ale Stian nie odpowiadał. Wstał, przewracając krzesło, cofnął się i wcisnął plecy w ścianę, zrywając z gwoździa dziewczynę grudnia, tak że spadła na podłogę.
Znalazł wreszcie ten przeklęty drążek – sterczał z ust mężczyzny nabitego na mocowanie jednego z orczyków.
– Jeździł w kółko na wyciągu? – spytał Gunnar Hagen, przekrzywiając głowę i przyglądając się wiszącym przed nim zwłokom. Było coś dziwnego w kształcie tego ciała, przypominało figurę woskową, która się topi i powoli spływa na ziemię.
– Tak nam powiedział ten chłopak. – Beate Lønn wbiła nogi w śnieg i spojrzała w górę na oświetloną trasę wyciągu, na której ubrani na biało koledzy niemal zlewali się ze zboczem.
– Jakieś ślady? – spytał szef wydziału takim tonem, jakby już znał odpowiedź.
– Całe mnóstwo – odparła Beate. – Ślady krwi ciągną się czterysta metrów w górę na szczyt, a potem schodzą czterysta metrów w dół.
– Miałem na myśli ślady, które świadczyłyby o czymś innym oprócz tego, co oczywiste.
– Odciski stóp na śniegu prowadzące z parkingu na skróty bezpośrednio tutaj – oznajmiła Beate. – Wzór na podeszwach odpowiada butom ofiary.
– On przyszedł w b u t a c h?
– Tak. W dodatku sam. Są tylko jego ślady. Na parkingu stoi czerwony golf. Sprawdzamy teraz, kto jest właścicielem.
– Żadnych śladów sprawcy?
– Co powiesz, Bjørn? – spytała Beate, odwracając się do Holma, który właśnie podszedł z rolką policyjnej taśmy.
– Na razie nic – odparł zdyszany. – Żadnych innych odcisków stóp. Ale oczywiście mnóstwo śladów nart. Żadnych widocznych odcisków palców, żadnych włosów czy włókien z ubrania. Może znajdziemy coś na wykałaczce. – Bjørn Holm ruchem głowy wskazał drążek sterczący z ust trupa. – A jak nie, to pozostaje mieć nadzieję, że w Instytucie Medycyny Sądowej coś odkryją.
Gunnar Hagen zadrżał, chociaż był w ciepłym płaszczu.
– Mówicie tak, jakbyście już stracili wiarę w znalezienie czegokolwiek.
– No cóż – powiedziała Beate Lønn.
To „no cóż” Hagen natychmiast rozpoznał. Wypowiedziane takim tonem przez Harry’ego Hole zwykle stanowiło wstęp do przekazania złych wiadomości.
– W poprzednim miejscu zdarzenia też nie było DNA ani odcisków palców – dokończyła Beate.
Hagen nie wiedział, czy to temperatura, fakt, że zerwał się z łóżka, czy też słowa szefowej techników sprawiły, że ciarki przebiegły mu po plecach.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał, cały się spinając.
– Chyba wiem, kto to jest – odparła Beate.
– Wydawało mi się, że nie znaleźliście przy nim żadnego dowodu tożsamości.
– Owszem, to prawda, i upłynęła chwila, zanim go rozpoznałam.
– Ty? Myślałem, że nigdy nie zapominasz żadnej twarzy.
– Gyrus fusiformis traci orientację, kiedy obie kości policzkowe są zmiażdżone. Ale to jest Bertil Nilsen.
– I kto to taki?
– Właśnie dlatego do ciebie zadzwoniłam. To… – Beate nabrała powietrza.
Nie mów tego, błagał w myślach Hagen.
– Policjant – dokończył Bjørn Holm.
– Pracował w urzędzie lensmana w Nedre Eiker – ciągnęła Beate.
– Zanim przyszedłeś do Wydziału Zabójstw, zajmowaliśmy się pewną sprawą. Nilsen skontaktował się wtedy z KRIPOS, bo uważał, że to zabójstwo wykazuje cechy podobieństwa z gwałtem, przy którym pracował w Krokstadelva. Zaofiarował się, że przyjedzie do Oslo nam pomóc.
– I?
– Niewypał. Przyjechał, ale w zasadzie tylko przeszkadzał w śledztwie. Zabójcy bądź zabójców nie wykryto.
Hagen pokiwał głową.
– Gdzie…?
– Tutaj – odpowiedziała Beate. – Zgwałcona w tej stacji wyciągu, zabita i poćwiartowana. Jeden fragment zwłok znaleziony tu, w jeziorze, drugi – kilometr dalej na południe, a trzeci siedem kilometrów w przeciwnym kierunku, nad jeziorem Aurtjern. W zasadzie tylko z tego powodu podejrzewano, że sprawca nie był sam.
– No tak, a data…
– …dokładnie ta sama co dzisiaj, co do dnia.
– Jak dawno?
– Dziewięć lat.
Zazgrzytało w krótkofalówce. Hagen zobaczył, że Bjørn Holm przykłada urządzenie do ucha i coś cicho mówi. Zaraz je odłożył.
– Golf na parkingu jest zarejestrowany na niejaką Mirę Nilsen. Ten sam adres co Bertila Nilsena. To pewnie żona.
Hagen z jękiem wypuścił powietrze z płuc, para buchnęła mu z ust jak biała flaga.
– Muszę to zgłosić komendantowi – oznajmił. – Na temat zabójstwa tej dziewczyny trzymajcie gęby na kłódkę.
– Prasa i tak się do tego dogrzebie.
– Wiem. Ale zamierzam doradzić komendantowi, żebyśmy na razie pozostawili wszelkie spekulacje dziennikarzom. Niech media wezmą to na swój rachunek.
– Mądrze – pochwaliła Beate.
Hagen przelotnie się do niej uśmiechnął, jakby dziękował za bardzo mu potrzebne słowa otuchy. Spojrzał w górę na szczyt wzgórza, na którym był parking, myśląc o czekającej go powrotnej wspinaczce. Popatrzył na zwłoki i znów zadrżał.
– Wiesz, o kim myślę, kiedy widzę takiego wysokiego chudego mężczyznę?
– Wiem – odparła Beate.
– Żałuję, że go z nami nie ma.
– On nie był wysoki i chudy – oświadczył Bjørn Holm.
Odwrócili się do niego zdziwieni.
– Harry nie był…?
– Mam na myśli tego faceta. – Holm skinieniem głowy wskazał trupa na linie. – Nilsena. On się wydłużył w ciągu nocy. Gdybyście dotknęli jego ciała, zobaczylibyście, że jest jak galareta. Widziałem takie samo zjawisko u ludzi, którzy spadli z wysoka i połamali wszystkie kości. Przy tak zniszczonym szkielecie ciało traci ramę, której może się trzymać, i zaczyna opadać. Poddaje się sile ciążenia, dopóki nie powstrzyma tego stężenie pośmiertne. Dziwne, co nie?
W milczeniu przyglądali się zwłokom. W końcu Hagen obrócił się na pięcie i odszedł.
– Za dużo informacji? – zdziwił się Bjørn.
– Może trochę za dużo zbędnych szczegółów – stwierdziła Beate. – A poza tym ja też bym chciała, żeby tu był.
– Myślisz, że kiedykolwiek do nas wróci? – spytał Bjørn Holm.
Beate pokręciła głową. Bjørn nie wiedział, czy to była odpowiedź na pytanie, czy po prostu komentarz do całej sytuacji. Odwrócił się i zauważył gałąź świerka lekko kołyszącą się na skraju lasu. Przeraźliwy krzyk ptaka wypełnił ciszę.