Читать книгу Policja - Jo Nesbo - Страница 14

CZĘŚĆ II
10

Оглавление

W pierwszej chwili Katrine na widok kobiety w drzwiach pomyślała, że źle trafiły, bo staruszka z siwymi włosami i zapadniętą twarzą nie mogła przecież być Irją Jacobsen.

– Czego chcecie? – spytała kobieta, patrząc na nie podejrzliwie.

– To ja dzwoniłam – wyjaśniła Beate. – Chcemy porozmawiać o Valentinie.

Kobieta zatrzasnęła drzwi.

Beate odczekała, aż człapanie w środku się oddali, a potem nacisnęła klamkę.

Na haczykach w przedpokoju wisiały ubrania i torby plastikowe. Zawsze torby plastikowe. Z jakiego powodu ćpuny otaczają się tyloma torbami plastikowymi, zadała sobie pytanie Katrine. Dlaczego narkomani zawsze upierają się przy tym, by wszystko, co posiadają, magazynować, chronić i transportować w najkruchszym z możliwych, najmniej trwałym opakowaniu? Dlaczego kradną motorowery, wieszaki stojące i serwisy do herbaty, cokolwiek, a nigdy nie biorą takich rzeczy jak walizki i torby podróżne?

W mieszkaniu było brudno, ale mimo wszystko nie aż tak źle jak w większości narkomańskich nor, które miała okazję oglądać. Może to ta kobieta, Irja, pełniła obowiązki pani domu, dbając o wyznaczanie pewnych granic, i sama usiłowała coś robić. Katrine bowiem założyła, że Irja jest tu jedyną kobietą.

Poszła za Beate do pokoju. Na starej, ale jeszcze całej kanapie spał jakiś mężczyzna, bez wątpienia naćpany. Czuć było potem, dymem papierosowym, drewnem marynowanym w piwie i czymś słodkim, czego Katrine nie umiała ani nie chciała nazwać. Pod ścianą stały nieodłączne w takich miejscach łupy pochodzące z kradzieży – tym razem były to stosy dziecięcych desek do surfingu, opakowanych w przezroczysty plastik i ozdobionych rysunkiem białego rekina z rozwartą paszczą i czarnymi śladami zębów na końcu, co miało stwarzać iluzję, że rekin odgryzł kawałek deski. Bóg jeden wie, jak zamierzali to sprzedać.

Beate i Katrine przeszły dalej do kuchni, w której Irja siedziała przy niewielkim stole i skręcała sobie papierosa. Na stoliku leżała serwetka, a na parapecie w cukiernicy stały sztuczne kwiatki.

Katrine i Beate usiadły naprzeciwko niej.

– Nigdy nie przestają jeździć. – Irja wskazała ruchliwą Uelands gate za oknem. Jej głos miał w sobie zachrypniętą szorstkość, której Katrine już się spodziewała po zobaczeniu mieszkania i twarzy trzydziestokilkuletniej staruszki. – Jeżdżą i jeżdżą. Dokąd oni wszyscy jadą?

– Do domu – podsunęła Beate. – Albo z domu.

Irja wzruszyła ramionami.

– Ciebie też nie ma w domu – zauważyła Katrine. – Adres w Biurze Ewidencji Ludności…

– Sprzedałam dom – przerwała jej Irja. – Dostałam go w spadku. Był za duży. Za…

Wysunęła suchy, pokryty białym nalotem język i polizała bibułkę skręta, a Katrine w myśli dokończyła zdanie: „Za bardzo kusiło, żeby go sprzedać, kiedy zasiłek przestał wystarczać na prochy”.

– …dużo złych wspomnień.

– Jakich wspomnień? – spytała Beate, a Katrine przeszły ciarki. Beate nie była specjalistką od przesłuchań, tylko technikiem kryminalistycznym. W tym momencie posuwała się za daleko, prosiła o opowiedzenie tragedii całego życia, a przecież nikt nie potrafił rozwodzić się nad swoją historią dłużej i wolniej niż żalący się narkomani.

– Chodziło o Valentina.

Katrine podniosła głowę. A więc jednak Beate wiedziała, co robi.

– W jakim sensie?

Irja znów wzruszyła ramionami.

– Wynajmował mieszkanie w suterenie. On… tam był.

– Był?

– Wy nie znacie Valentina. On jest inny. On… – Kliknęła zapalniczką, ale nie udało jej się przypalić skręta. – On… – Klikała raz po raz.

– Był szaleńcem? – zniecierpliwiła się Katrine.

– Nie. – Irja z wściekłością rzuciła zapalniczką.

Katrine po cichu zaklęła. Teraz to ona okazała się amatorką zadającą sugerujące pytania, które ograniczały zakres odpowiedzi, jakie mogłyby uzyskać.

– Wszyscy mówią, że Valentin to wariat. Ale on wcale nie jest wariatem. Tyle tylko, że robi coś… – Irja wyjrzała przez okno na ulicę. Zniżyła głos. – …robi coś z powietrzem. Ludzie się boją.

– Bił cię? – spytała Beate. To również było sugerujące pytanie. Katrine spróbowała nawiązać z koleżanką kontakt wzrokowy.

– Nie – odparła Irja. – Nie bił. Dusił. Jeśli mu się sprzeciwiłam. Był taki silny, wystarczyło, że złapał mnie za szyję jedną ręką i ścisnął. Trzymał tak, dopóki cały świat nie zaczynał wirować. Tej jego ręki nie dawało się odsunąć…

Katrine uznała, że uśmiech, który ukazał się na twarzy Irji, to oznaka czegoś w rodzaju wisielczego humoru. Sądziła tak, dopóki nie usłyszała dalszych słów:

– …a dziwne było to, że dzięki temu odlatywałam. I że mnie to podniecało.

Katrine mimowolnie się skrzywiła. Czytała, że niedobór tlenu w mózgu może tak wpływać na niektórych ludzi, ale kiedy zrobi to napastnik…

– A potem uprawialiście seks? – spytała Beate, podnosząc zapalniczkę z podłogi. Zapaliła ją, podsunęła Irji. Ta czym prędzej włożyła papierosa do ust, nachyliła się i wessała w siebie tchórzliwy płomień. Wypuściła dym, wsunęła się z powrotem na krzesło i nagle jakby nastąpiła w niej implozja, jakby jej ciało było próżniowo zamkniętą torebką, w której papieros wypalił dziurę.

– On nie zawsze chciał się wtedy rżnąć – powiedziała. – Często wychodził. A ja siedziałam i czekałam, z nadzieją, że niedługo wróci.

Katrine musiała mocno wziąć się w garść, żeby nie prychnąć czy w inny sposób nie okazać pogardy.

– A co robił, kiedy wychodził?

– Nie wiem. Nic nie mówił, a ja…

I znów to wzruszenie ramion. Wyraz nastawienia do życia, pomyślała Katrine. Rezygnacja jako środek przeciwbólowy…

– Może nie chciałam wiedzieć.

Beate chrząknęła.

– Zapewniłaś mu alibi na dwa wieczory, kiedy zginęły tamte dwie dziewczynki. W Maridalen i…

– Bla, bla, bla – przerwała jej Irja.

– On wcale nie spędził tego czasu z tobą, chociaż tak mówiłaś na przesłuchaniu, prawda?

– Skąd mam to, do jasnej cholery, pamiętać? Miałam rozkaz, aż do odwołania, no nie?

– Jaki rozkaz?

– Valentin zapowiedział mi to już pierwszej nocy, kiedy byliśmy ze sobą… no wiecie. Mówił, że policja będzie mi zadawać takie pytania za każdym razem, kiedy kogoś zgwałcą, tylko dlatego, że był podejrzany w pewnej sprawie, w której nie udało im się go skazać. I że jeśli nie zapewni sobie alibi w nowej sprawie, to postarają się go wsadzić bez względu na to, jak bardzo będzie niewinny. Twierdził, że policja często tak robi z ludźmi, którym, jej zdaniem, udało się wywinąć. Dlatego miałam się zaklinać, że był w domu bez względu na dzień i godzinę, o jaką pytali. Miało to nam oszczędzić mnóstwa kłopotów i zmarnowanego czasu. Uznałam, że to ma sens.

– I naprawdę sądziłaś, że nie jest winny tych wszystkich gwałtów? – spytała Katrine. – Chociaż wiedziałaś, że już wcześniej napadał?

– Do jasnej cholery, ja nic nie wiedziałam! – krzyknęła Irja. Z pokoju dobiegły jakieś pomruki. – Nie wiedziałam nic!

Katrine miała ochotę drążyć to dalej, gdy nagle poczuła rękę Beate lekko ściskającą ją za kolano pod stołem.

– Irjo – zaczęła Beate miękkim głosem. – Skoro nic nie wiedziałaś, to dlaczego zgodziłaś się teraz z nami rozmawiać?

Irja patrzyła na Beate, zdejmując niewidzialne drobinki tytoniu z białego czubka języka. Oceniała. Namyślała się.

– On dostał tamten wyrok, prawda? Za usiłowanie gwałtu. A kiedy sprzątałam to mieszkanie, żeby je wynająć innym, to znalazłam te… te… – Nagle jakby bez ostrzeżenia natrafiła na ścianę i nie mogła ruszyć z miejsca. – …te… – Jej wielkie, haftowane krwią oczy nabiegły łzami. – Te zdjęcia.

– Jakie zdjęcia?

Irja pociągnęła nosem.

– Dziewczyn. Młodych, właściwie dziewczynek. Związanych, z takim czymś w ustach…

– Z kulką? Z kneblem?

– Tak, zakneblowane. Siedziały na krzesłach albo na łóżkach. Na prześcieradle widać było krew.

– A Valentin? – spytała Beate. – On też był na tych zdjęciach?

Irja zaprzeczyła.

– Możliwe więc, że były upozowane – zauważyła Katrine. – W sieci krąży mnóstwo tak zwanych zdjęć z gwałtu, zrobionych przez profesjonalistów z przeznaczeniem dla ludzi, których takie rzeczy kręcą.

Irja znów zaprzeczyła.

– One były za bardzo przestraszone. Widziałam to w ich oczach. Ja… Rozpoznałam ten strach, kiedy Valentin zamierzał…

– Katrine chciała powiedzieć, że osobą, która robiła te zdjęcia, niekoniecznie musiał być Valentin.

– Buty. – Irja pociągnęła nosem.

– Co?

– Valentin miał takie długie spiczaste kowbojskie buty ze sprzączką z boku. Na jednym zdjęciu widać było te buty na podłodze przy łóżku. Wtedy zrozumiałam, że to może być prawda. Że on naprawdę mógł gwałcić, tak jak mówili. Ale nie to było najgorsze…

– A co?

– Zauważyłam tapetę za łóżkiem. To była ta sama tapeta, ten sam wzór. Zdjęcie zrobiono w mieszkaniu w suterenie. W łóżku, w którym on i ja… – Zamknęła oczy i wycisnęła z nich dwie maleńkie kropelki.

– Co wtedy zrobiłaś?

– A jak myślicie? – syknęła Irja i przesunęła ręką pod cieknącym nosem. – Poszłam do was! Podobno wy macie nas chronić!

– I co my na to? – spytała Katrine, nie potrafiąc ukryć niechęci.

– Powiedzieliście, że zajmiecie się tą sprawą. Poszliście z tymi zdjęciami do Valentina, ale on oczywiście umiał się wykręcić. Oświadczył, że to była tylko taka zabawa, wszyscy uczestniczyli w niej dobrowolnie. I że nie pamięta już, jak te dziewczyny się nazywały, bo nigdy więcej ich nie widział. Spytał, czy którakolwiek złożyła doniesienie, a one przecież nic takiego nie zrobiły, więc na tym się skończyło. To znaczy skończyło dla was. Dla mnie dopiero się zaczęło…

Irja delikatnie otarła kostką palca wskazującego powierzchnię pod jednym i pod drugim okiem. Najwyraźniej sądziła, że ma makijaż.

– Jak to?

– Z Ila można dzwonić raz w tygodniu. Powiedział mi przez telefon, że chce ze mną porozmawiać. Więc go odwiedziłam.

Katrine nie musiała słuchać dalszego ciągu.

– Siedziałam w pokoju widzeń i czekałam na niego. Kiedy wszedł, wystarczyło, że na mnie spojrzał, i już poczułam się tak, jakby zaciskał mi rękę na szyi. Cholera, nie mogłam oddychać. Usiadł i oznajmił, że jeśli wspomnę komukolwiek o tym alibi choćby jednym słowem, to mnie zabije. Zabije mnie, jeśli w ogóle zacznę rozmawiać z policją, wszystko jedno o czym. I niech mi się nie wydaje, że on posiedzi długo. Potem wstał i wyszedł. A ja nie musiałam się już dłużej zastanawiać. Miałam świadomość, że ponieważ wiem to, co wiem, on mnie tak czy siak zabije przy pierwszej nadarzającej się okazji. Pojechałam prosto do domu, zamknęłam wszystkie drzwi i przez trzy dni płakałam ze strachu. Czwartego dnia zadzwoniła do mnie tak zwana przyjaciółka, żeby pożyczyć pieniądze. Pożyczała regularnie, bo wciągnęła się w taką nową heroinę, która właśnie się pojawiła na rynku. Później nazwali ją violiną. Zwykle odkładałam słuchawkę, ale tym razem tego nie zrobiłam. Następnego dnia wieczorem już u mnie była i pomagała mi zrobić mój pierwszy w życiu zastrzyk. Boże, jak mi ulżyło. Violina… załatwiła wszystko… Ona…

Katrine w spojrzeniu zniszczonej kobiety dostrzegła nagle błysk dawnego zakochania.

– No i ty też się uzależniłaś – stwierdziła Beate. – Sprzedałaś dom…

– Nie chodziło mi wyłącznie o pieniądze – przerwała jej Irja. – Musiałam uciekać. Musiałam się przed nim ukryć. Wszelkie ślady, które mogły go doprowadzić do mnie, musiały zniknąć.

– Przestałaś używać karty kredytowej, nie zgłosiłaś przeprowadzki. Nie odbierałaś nawet zasiłku.

– Jasne.

– Nawet po śmierci Valentina.

Irja nie odpowiedziała. Nawet nie mrugnęła. Siedziała nieruchomo, tylko dym unosił się z wypalonego już peta w pożółkłych od nikotyny palcach. Katrine skojarzyła się ze zwierzęciem schwytanym w światło samochodowych reflektorów.

– Musiało ci ulżyć, kiedy się o tym dowiedziałaś? – spytała ostrożnie Beate.

Irja pokręciła głową, mechanicznie jak kukiełka.

– On nie umarł.

Katrine natychmiast zrozumiała, że Irja naprawdę tak myśli. Jakie było pierwsze zdanie, które powiedziała o Valentinie? „Wy nie znacie Valentina. On jest inny”. Nie „był”. Jest.

– Jak myślicie, dlaczego wam o tym wszystkim mówię? – Irja zgasiła niedopałek na blacie stołu. – On się zbliża. Z każdym dniem. Wyczuwam to. Czasami rano budzę się i czuję jego rękę na szyi.

Katrine już miała na końcu języka, że to się nazywa paranoja i jest nieodłączną towarzyszką heroiny. Ale nagle i ona nie była już taka pewna. A kiedy głos Irji zmienił się w cichy szept, a jej spojrzenie zaczęło tańczyć między ciemnymi kątami w pokoju, Katrine też to poczuła. Dłoń zaciskającą się na szyi.

– Musicie go znaleźć. Proszę was. Znajdźcie go, zanim on znajdzie mnie.

* * *

Anton Mittet spojrzał na zegarek. Wpół do siódmej. Ziewnął. Mona ze dwa razy zaglądała razem z lekarzem do pacjenta. Poza tym nic się nie działo. Przy takim siedzeniu człowiek ma dużo czasu na myślenie. Właściwie aż za dużo, bo myśli po jakimś czasie nabierały tendencji do koncentrowania się na przykrych rzeczach. Żeby chociaż były to rzeczy, na które można coś zaradzić. Ale przecież nie mógł już wpłynąć na tamtą sprawę z Drammen, zmienić decyzji o nieinformowaniu o pałce policyjnej, którą znalazł wtedy w lesie w okolicy miejsca zdarzenia. Nie mógł wycofać słów i czynów, którymi ranił Laurę. Nie mógł także wymazać pierwszej nocy z Moną. Drugiej też nie.

Nagle drgnął. Co to było? Jakiś dźwięk? Zabrzmiało tak, jakby dochodziło gdzieś z głębi korytarza. Zaczął intensywnie nasłuchiwać. Teraz już znów panowała cisza. Ale to na pewno był jakiś dźwięk. A przecież oprócz regularnych pisków maszyny u pacjenta nie powinien tu docierać żaden inny odgłos.

Podniósł się bezszelestnie, rozpiął kaburę służbowego pistoletu i wyjął broń. Odbezpieczył.

Tego tam masz cholernie dobrze pilnować, Anton.

Czekał, ale nikt nie przychodził, więc sam ruszył powoli korytarzem. Po drodze sprawdzał po kolei wszystkie drzwi, ale były zamknięte, tak jak powinny. Skręcił za róg, zobaczył ciągnący się przed nim następny korytarz. Cały oświetlony. I nikogo na nim nie było. Znów się zatrzymał, nasłuchując. Nic. Na pewno tylko się przesłyszał. Schował pistolet z powrotem do kabury.

Nic nie było? Ależ tak. Coś wytworzyło w powietrzu fale, które wychwyciła wrażliwa membrana w jego uchu i zadrgała pod ich wpływem, ledwie zauważalnie, ale wystarczająco, by przesłać sygnał do mózgu. To był fakt, któremu nie dało się zaprzeczyć. Jednak ów ruch powietrza mogło wywołać tysiąc rzeczy. Mysz albo szczur. Psująca się żarówka. Drewno w konstrukcji budynku kurczące się pod wpływem spadającej wieczorem temperatury. Ptak, który uderzył w okno.

Dopiero teraz, gdy już się uspokoił, Anton poczuł, jak szybki ma puls. Powinien znów zacząć trenować. Odzyskać formę. Odzyskać to ciało, które tak naprawdę należało do niego.

Już miał wracać, kiedy pomyślał sobie, że skoro dotarł aż tutaj, to równie dobrze może sobie przynieść kawę. Podszedł do czerwonego ekspresu, obrócił podłużny karton. Wypadła z niego jedna zielona kapsułka z błyszczącym wieczkiem, na którym widniał napis Fortissio Lungo. Czy ten dźwięk mógł być odgłosem osoby, która wemknęła się tu, żeby ukraść kawę? Przecież to pudełko jeszcze wczoraj było pełne. Włożył kapsułkę do maszyny i dopiero wtedy uświadomił sobie, że w wieczku jest dziurka. Czyli kapsułka była używana. Ale nie, przecież używane kapsułki miały wgniecenia w kształcie szachownicy. Włączył maszynę. Zaczęła warczeć, a wtedy Anton zorientował się, że przez najbliższe dwadzieścia sekund ekspres zagłuszy wszelkie inne ciche odgłosy. Cofnął się o dwa kroki, żeby nie stać w najgorszym hałasie.

Kiedy kubek już był pełen, Anton spojrzał na kawę. Normalna, czarna. A więc nikt nie użył tej kapsułki.

W momencie, gdy ostatnia kropla spadała do kubka, wydało mu się, że znów usłyszał dźwięk. Taki sam. Ale tym razem od drugiej strony, tej, gdzie znajdował się pokój pacjenta. Czyżby przeoczył coś po drodze? Przełożył kubek z kawą do lewej ręki i znów wyjął pistolet. Ruszył z powrotem długimi, równymi krokami. Próbował balansować ciałem, nie patrząc na kubek, ale i tak czuł, jak niemal wrząca kawa parzy mu rękę. Okrążył róg. Nie było nikogo. Odetchnął z ulgą. Ruszył dalej do krzesła. Już miał usiąść, ale nagle zdrętwiał. Podszedł do drzwi pokoju pacjenta, otworzył. Chorego nie było widać, kołdra go zasłaniała.

Ale dźwięk sonaru wciąż się rozlegał, widać też było linię przesuwającą się z lewa na prawo na zielonym ekranie i podskakującą za każdym razem, gdy rozlegał się pisk.

Już miał zamknąć drzwi.

Coś jednak kazało mu się zastanowić.

Wszedł, zostawiając drzwi otwarte, okrążył łóżko. Zajrzał pacjentowi w twarz.

To był on.

Zmarszczył czoło. Nachylił się nad ustami chorego. Czyżby nie oddychał?

Ale nie, poczuł lekki ruch powietrza i mdlący słodkawy zapach, być może lekarstw.

Anton Mittet wyszedł z pokoju pacjenta. Zamknął drzwi za sobą. Spojrzał na zegarek. Wypił kawę. Znów popatrzył na zegarek. Zorientował się, że liczy minuty. Że pragnie, by akurat ten dyżur skończył się jak najszybciej.


– Świetnie, że się zgodził na rozmowę ze mną – powiedziała Katrine.

– Ze się zgodził? – powtórzył strażnik. – Większość chłopaków z tego oddziału dałaby sobie uciąć prawą rękę za możliwość spędzenia kilku minut sam na sam z kobietą. Rico Herrem to potencjalny gwałciciel. Jesteś pewna, że nie chcesz, żeby przy tej rozmowie był ktoś jeszcze?

– Umiem się o siebie zatroszczyć.

– Nasza dentystka też tak mówiła. Ale w porządku, przynajmniej masz na sobie spodnie.

– Spodnie?

– Ona nosiła spódnicę i nylonowe pończochy. Umieściła Valentina na fotelu dentystycznym, a żadnego strażnika przy tym nie było. Sama możesz sobie wyobrazić…

Katrine spróbowała.

– Zapłaciła cenę za ubieranie się jak… Okej, jesteśmy na miejscu. – Przekręcił klucz w drzwiach do celi i otworzył. – Będę tuż za drzwiami, wystarczy, że krzykniesz.

– Dziękuję. – Katrine weszła do środka.

Mężczyzna z czerwoną czaszką siedział przy biurku. Obrócił się na krześle.

– Witam w moich skromnych progach.

– Miło mi – powiedziała Katrine.

– Siądź tutaj. – Rico Herrem wstał, podsunął jej krzesło, a sam przycupnął na zaścielonym łóżku. W odpowiedniej odległości. Usiadła i poczuła ciepło jego ciała wciąż tkwiące w siedzeniu krzesła. Kiedy odrobinę się przybliżyła, Herrem odsunął się nieco dalej. Pomyślała, że może jest jednym z tych, którzy tak naprawdę boją się kobiet, i właśnie dlatego ich nie gwałcił, tylko je podglądał. Obnażał się przed nimi. Dzwonił do nich i opowiadał o wszystkim tym, co miał ochotę z nimi robić, lecz oczywiście nigdy nie wystarczyło mu na to odwagi. Kartoteka Rica Herrema była w rzeczywistości bardziej obrzydliwa niż przerażająca.

– Wołałeś za mną, że Valentin nie umarł – zaczęła Katrine, pochylając się do przodu. Herrem jeszcze bardziej się cofnął. Każdym gestem wyrażał obronę, ale uśmiech miał cały czas taki sam, bezczelny, nienawistny. Obsceniczny. – Co chciałeś przez to powiedzieć?

– A jak ci się wydaje, Katrine? – Nosowy głos. – Oczywiście to, że on żyje.

– Valentina Gjertsena znaleziono martwego tu, w więzieniu.

– Tak się wszystkim wydaje. Ten, co stoi za drzwiami, powiedział ci, co Valentin zrobił z dentystką?

– Wspomniał coś o spódnicy i nylonowych pończochach. Was, zdaje się, takie rzeczy podniecają.

– Podniecają Valentina. I mówię to dosłownie. Przychodziła tu dwa razy w tygodniu. Wielu skarżyło się wtedy na ból zębów. Valentin posłużył się jednym z jej własnych wierteł, żeby ją zmusić do zdjęcia pończoch i wciągnięcia ich na głowę. Zgwałcił ją na fotelu dentystycznym, a później tłumaczył: „Po prostu leżała tam jak truchło”. Chyba udzielono jej złych rad o tym, jak powinna się zachowywać, gdyby coś zaszło. Dlatego Valentin wyjął zapalniczkę i podpalił te pończochy. Widziałaś kiedyś, jak się topi nylon? Nieźle ją to rozruszało. Zapach twarzy pieczonej w nylonie jeszcze całymi tygodniami tkwił w tych ścianach. Nie wiem, co się z nią dalej działo, ale przypuszczam, że już nie musi się bać, że ktoś zechce ją zgwałcić.

Katrine popatrzyła na niego. Żałosna gęba, pomyślała. To ktoś, kto dostał tyle razy, że ten uśmiech stał się jego odruchem obronnym.

– Jeżeli Valentin nie umarł, to gdzie jest teraz? – spytała.

Herrem uśmiechnął się jeszcze szerzej i podciągnął kołdrę na kolana.

– Chcesz być miły? Więc powiedz mi, jeżeli na próżno tracę czas, Rico – westchnęła Katrine. – Spędziłam tyle czasu w psychiatryku, że szaleńcy mnie nudzą, okej?

– Pani sierżant chyba nie sądzi, że udzielę tych informacji gratis.

– Nie mam stopnia sierżanta, jestem śledczym specjalistą. Jaka jest twoja cena? Złagodzenie kary?

– Wychodzę w przyszłym tygodniu. Chcę pięćdziesiąt tysięcy koron.

Katrine zaśmiała się głośno i serdecznie. Tak serdecznie, jak tylko potrafiła. Dostrzegła wściekłość zapalającą się w jego oczach.

– No to koniec rozmowy – oświadczyła, wstając.

– Wobec tego trzydzieści tysięcy. Jestem kompletnie spłukany, a kiedy stąd wyjdę, będzie mi potrzebny bilet na samolot, który zabierze mnie daleko stąd.

Katrine pokręciła głową.

– Płacimy donosicielom tylko wtedy, kiedy jest mowa o informacjach rzucających zupełnie nowe światło na jakąś sprawę. Na  w i e l k ą  sprawę.

– A jeśli to jest taka sprawa?

– I tak musiałabym porozmawiać z moimi szefami. Ale czuję, że chciałeś mi o czymś opowiedzieć. Nie przyszłam tu, żeby negocjować za pomocą czegoś, czego nie mam. – Podeszła do drzwi i uniosła rękę, żeby w nie zapukać.

– Zaczekaj – powstrzymał ją Czerwonogłowy dość niepewnym głosem. Kołdrę podciągnął pod samą brodę. – Mogę ci trochę opowiedzieć.

– Ale ja nie mam dla ciebie nic w zamian. – Katrine już pukała w drzwi.

– A wiesz, co to jest? – Wyciągnął w jej stronę narzędzie o barwie miedzi, na którego widok serce Katrine ominęło jedno uderzenie. Przez ułamek sekundy sądziła, że to rękojeść pistoletu. Ale to była maszynka do tatuażu, a lufą pistoletu okazała się rurka z igłą sterczącą na jej końcu.

– To ja jestem w tym gospodarstwie tatuażystą. I to cholernie dobrym. Wiesz może, w jaki sposób udało im się zidentyfikować tego znalezionego w celi trupa jako zwłoki Valentina?

Katrine patrzyła na niego. Na wąskie, pełne nienawiści oczka. Na cienkie wilgotne wargi. Na czerwoną skórę przeświecającą spomiędzy rzadkich włosów. Tatuaż. Twarz demona.

– Wciąż nic dla ciebie nie mam, Rico.

– Mogłabyś… – skrzywił się.

– Tak?

– Mogłabyś rozpiąć bluzkę, żebym mógł zobaczyć…

Katrine z niedowierzaniem spojrzała na siebie.

– Masz na myśli…

Gdy podłożyła dłonie pod piersi, odniosła wrażenie, jakby nagle od mężczyzny w łóżku zaczęło promieniować ciepło.

Usłyszała brzęk kluczy za drzwiami.

– Proszę dać nam jeszcze kilka minut – powiedziała do strażnika, nie spuszczając oczu z Rica Herrema.

Brzęk ucichł. Za chwilę rozległy się oddalające się kroki.

Jabłko Adama na szyi mężczyzny przypominało teraz poruszającego się w górę i w dół Marsjanina, który próbował wydostać się spod skóry.

– Mów dalej – poprosiła.

– Najpierw…

– Moja oferta jest taka: bluzki nie rozepnę, ale uszczypnę się w sutek, żebyś mógł zobaczyć, jak brodawka mi twardnieje. Jeżeli to, co mi powiesz, okaże się mieć wartość…

– Na pewno!

– Ale jeśli się ruszysz, to zrywam umowę, okej?

– Okej.

– No dobrze, mów.

– To ja wytatuowałem mu na piersi tę twarz demona.

– Tutaj? W więzieniu?

Wyciągnął spod kołdry kartkę.

Katrine wstała i ruszyła w jego stronę.

– Stop!

Znieruchomiała. Spojrzała na niego. Uniosła prawą rękę. Pod cienkim materiałem biustonosza odszukała brodawkę. Ścisnęła. Starała się nie ignorować bólu, tylko go przyjęła. Dalej stała. Lekko się zgarbiła. Wiedziała, że krew napływa do piersi i brodawka zaczyna sterczeć. Pozwoliła mu patrzeć. Słyszała, że Herrem oddycha szybciej. Kiedy podał jej kartkę, dosłownie mu ją wyrwała i wróciła na krzesło.

To był rysunek. Rozpoznała go z opisu strażnika. Twarz demona, rozciągnięta na boki, jakby miała haczyki wbite w policzki i czoło, krzycząca z bólu, z pragnienia, chcąca za wszelką cenę się uwolnić.

– Myślałam, że zrobił sobie ten tatuaż już wiele lat przed śmiercią.

– Nie powiedziałbym tego.

– Co masz na myśli? – Katrine uważnie oglądała linie rysunku.

– Ten tatuaż pojawił się u niego po śmierci.

Podniosła głowę. Zobaczyła, że Herrem wciąż ma wzrok wbity w jej bluzkę.

– Chcesz mi wmówić, że tatuowałeś Valentina  p o  jego śmierci?

– Czy ty masz kłopoty ze słuchem, Katrine? Valentin nie umarł.

– Tylko… kto?

– Dwa guziki.

– Co?

– Rozepnij dwa guziki.

Rozpięła trzy. Rozchyliła bluzkę. Pokazała mu miseczkę biustonosza z wciąż sterczącą brodawką.

– Judas. – Mówił teraz szeptem, głos miał chropowaty. – Tatuowałem Judasa. Valentin trzymał go w walizce przez trzy dni. Po prostu zamknął go w walizce, wyobraź to sobie.

– Judasa Johansena?

– Wszyscy myśleli, że Judas uciekł. A to Valentin go zabił i zamknął w walizce. Nikt nie będzie szukał człowieka w walizce, prawda? Valentin zmaltretował go tak, że nawet ja miałem wątpliwości, czy to Judas. Zrobił z niego mielone mięso. To mógł być każdy. W całości, tak mniej więcej, zachowała się jedynie jego pierś, na której miałem wytatuować ten rysunek.

– Judas Johansen. A więc to jego zwłoki znaleźli?

– A ja ci o tym powiedziałem i teraz mnie też już można uznać za martwego.

– Ale dlaczego zabił Judasa?

– Valentin był tu znienawidzony. Oczywiście za to, że brał się do dziewczynek poniżej dziesięciu lat. No a potem ta sprawa z dentystką. Wielu tutaj ją lubiło, również klawisze. Jakiś zgrabny wypadek pozostawał jedynie kwestią czasu. Na przykład przedawkowanie. Może wyglądałoby to na samobójstwo. Musiał więc jakoś temu zaradzić.

– Przecież mógł po prostu uciec.

– Znaleźliby go. Chciał spowodować, żeby uznano go za zmarłego.

– A jego najbliższy kumpel Judas…

– Świetnie się do tego nadawał. Valentin nie jest taki jak my, Katrine.

Zignorowała jego „my”.

– Dlaczego zdecydowałeś się mi o tym powiedzieć? Przecież jesteś współwinny.

– Ja tylko tatuowałem martwego człowieka. Poza tym musicie złapać Valentina.

– Dlaczego?

Czerwonogłowy zamknął oczy.

– Tyle mi się śniło ostatnio, Katrine. On już nadchodzi. Wraca do świata żywych. Ale najpierw musi usunąć wszystko to, co było dawniej. Wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Wszystkich, którzy wiedzą. A ja jestem jednym z nich. W przyszłym tygodniu wychodzę. Musicie go złapać…

– …zanim on złapie ciebie. – Katrine dokończyła refren, patrząc na siedzącego przed nią mężczyznę. A raczej wpatrywała się w jakiś punkt w powietrzu tuż nad jego czołem, jakby właśnie w tym miejscu rozgrywała się scena, którą opisał Rico. Ta, w której tatuuje trzydniowe zwłoki.

I scena ta była na tyle przerażająca, że Katrine nie zwracała uwagi na nic innego – ani na obrazy, ani na dźwięki – dopóki nie poczuła małej kropelki na szyi. Usłyszała charczenie i opuściła wzrok. Dopiero wtedy poderwała się z krzesła i skoczyła ku drzwiom, czując narastające mdłości.


Anton Mittet się obudził.

Serce waliło mu jak oszalałe i z trudem łapał powietrze.

Przez chwilę mrugał zdezorientowany, zanim zdołał skupić wzrok w jednym miejscu.

Spojrzał na pomalowaną na biało ścianę korytarza, którą miał przed sobą. Wciąż siedział na krześle, oparty o ścianę z tyłu.

Zasnął. Zasnął w pracy.

To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Podniósł lewą rękę. Miał wrażenie, jakby ważyła dwadzieścia kilo. I dlaczego serce wali mu tak, jakby przebiegł półmaraton?

Popatrzył na zegarek. Piętnaście po jedenastej. Spał ponad godzinę! Jak to się mogło stać? Czuł, że serce powoli się uspokaja. To pewnie przez ten stres w ostatnich tygodniach. Ciągłe dyżury, żadnego stałego rytmu dobowego. Laura i Mona.

Co go obudziło? Znów jakiś dźwięk?

Nasłuchiwał.

Nic, tylko drżąca cisza. I jedynie mgliste wspomnienie ze snu, że mózg zarejestrował coś, co uznał za niepokojące. Tak jak wtedy, gdy spał w swoim domu w Drammen, nad rzeką. Wiedział, że tuż za otwartym oknem pływają łodzie z głośno warczącymi silnikami, ale mózg tego nie rejestrował. Wystarczyło natomiast ledwie słyszalne skrzypnięcie drzwi do sypialni, a podrywał się natychmiast. Laura twierdziła, że to się zaczęło od tamtej sprawy w Drammen, od Renégo Kalsnesa, tamtego młodego faceta, którego znaleźli nad rzeką.

Zamknął oczy. Zaraz znów szeroko je otworzył.

Na miłość boską, znowu zasypiał. Wstał. Zakręciło mu się w głowie tak, że z powrotem musiał usiąść. Zamrugał. Przeklęta mgła zdawała się spowijać wszystkie zmysły.

Spojrzał na pusty kubek, który stał przy krześle. Musi iść zrobić sobie podwójne espresso. Ale nie, cholera, nic z tego, przecież kapsułki się skończyły. Powinien zadzwonić do Mony i poprosić, żeby przyniosła mu kubek kawy. Chyba już niedużo czasu zostało do jej następnej wizyty. Wyjął telefon. Jej numer miał wpisany jako „GAMLEM KONTAKT SZPITAL CENTRALNY’. Zabezpieczenie na wypadek, gdyby Laura miała ochotę sprawdzić rejestr rozmów w jego komórce i odkryła częste połączenia z tym numerem. SMS-y oczywiście kasował na bieżąco. Już miał wcisnąć Zadzwoń, gdy jego mózg zdołał wreszcie zidentyfikować ów niewłaściwy dźwięk.

Skrzypnięcie drzwi do sypialni.

Cisza.

To brak dźwięku był tym, co się nie zgadzało.

Brak odgłosu sonaru. Odgłosu maszyny rejestrującej bicie serca.

Anton podniósł się z krzesła. Chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, otworzył je szarpnięciem. Mruganiem usiłował odpędzić słabość. Wpatrywał się w połyskujący zielony ekran aparatu. W płaską martwą kreskę rozciągającą się w poprzek monitora.

Podbiegł do łóżka. Spojrzał na leżącą na poduszce bladą twarz.

Słyszał już tupot biegnących korytarzem. Kiedy maszyna przestała rejestrować bicie serca, musiał włączyć się alarm w dyżurce. Anton odruchowo dotknął ręką czoła mężczyzny. Jeszcze ciepłe. A mimo to nie miał wątpliwości. Zbyt wiele zwłok już widział. Pacjent nie żył.

Policja

Подняться наверх