Читать книгу Wszyscy na Zanzibarze - John Brunner - Страница 11

ciągłość (1)
bezpieczeństwo winą podszyte

Оглавление

Wszystko w osobie Normana Niblocka House’a było ściśle określone, precyzyjne jak podziałka linijki, odmierzone jak sam czas. Włącznie ze stopniem rozjaśnienia skóry i rozprostowania kręconych włosów na głowie i w brodzie, który pozwalał mu wykorzystywać wyrzuty sumienia kolegów, a zarazem zbliżyć się do tych lasek, przy których kuśka najżywiej mu podrygiwała. Włącznie z krztyną ekscentryczności, jaką przejawiał w swoim zachowaniu – w sam raz do przyjęcia u młodszego wiceprezesa wielkiej korporacji, a przy tym odrobinę ponad tę granicę, która sugerowała, że lepiej z nim nie zadzierać. Włącznie z liczbą i charakterem zajęć, które spływały do jego biura, a które dobierał w taki sposób, żeby podczas wizyt innych egzeków zawsze mógł być zajęty sprawami najwyższej wagi.

* * *

Do pracy został przyjęty zgodnie z postanowieniami Ustawy o Równości Szans, która nakazywała firmom takim jak General Technics zatrudnianie białych i Aframów w takiej samej proporcji, jaka występowała na terenie całego kraju, plus minus pięć procent. W odróżnieniu od wielu innych z tego samego naboru, jego przybycie zostało powitane z ulgą przez ówczesnego wiceprezesa ds. kadrowych, który zaczynał już tracić nadzieję na znalezienie wystarczającej liczby Aframów skłonnych zaakceptować obowiązujące w społeczeństwie standardy (Doktorat? A co to jest doktorat? Papier toaletowy dla białodupców).

Doktor nauk ścisłych Norman N. House był prawdziwym skarbem – i dlatego nie zamierzał dać się łatwo schwytać w korporacyjną sieć.

Wiceprezes, który po raz trzeci w życiu wykazał się niezwykłą przenikliwością (pierwszy raz przy wyborze rodziców, drugi – kiedy podłożył świnię jedynemu konkurentowi do stanowiska, które obecnie zajmował), zwrócił uwagę, że jego nowy podwładny ma dar wywierania niezatartego wrażenia na ludziach, których nigdy przedtem nie widział na oczy i których najprawdopodobniej nigdy więcej nie zobaczy. Z czasem zaczęło się nawet mówić o „stylu House’a” – wprawdzie nie przeszkadzało mu specjalnie, kiedy o kimś zapomniał, ale nie potrafił znieść myśli o tym, że sam mógłby zostać przez kogoś zapomniany.

Zazdrosny o ten talent wiceprezes zaczął hołubić Normana House’a, licząc po cichu na to, że jakieś okruchy niezwykłego daru spłyną także na niego. Nadzieję tę żywił całkowicie bezpodstawnie – albo człowiek rodzi się z taką cechą, albo wykształca ją w sobie poprzez świadomy trening w ciągu dwudziestu lat. Norman miał wówczas dwadzieścia sześć lat, z których dwadzieścia już poświęcił na kultywowanie tego przymiotu.

Rzucił jednak wiceprezesowi kilka gładkich, niezwykle pomocnych ochłapów.

– Co o nim myślę? Cóż, papiery ma bez zarzutu – (słowa wyważone, dopuszczające ewentualność pomyłki) – ale moim zdaniem noszenie SuperMenów świadczy o tym, że człowiek nie jest pewny swoich kwalifikacji. Wiecie państwo, one mają ochraniacz z przodu.

Wiceprezes, który miał sześć par SuperMenów, nigdy więcej ich nie włożył.

– Co o niej myślę? Cóż, w testach wypada świetnie, ale moim zdaniem wkładanie topu Maksidost do całkowicie izolujących spodni świadczy o tym, że dziewczyna nie jest gotowa doprowadzić do końca tego, co zaczęła.

Wiceprezes, który zaprosił ją na kolację i spodziewał się odpłaty w powszechnie używanej obiegowej walucie, wyłgał się wyimaginowaną chorobą i ze zwieszoną głową wrócił na noc do żony.

– Co myślę o rocznym sprawozdaniu? Cóż, w porównaniu z ubiegłym rokiem krzywa poszła w górę, ale wywołany naszymi działaniami poziom szumu sugeruje, że wzrost mógłby być od piętnastu do osiemnastu procent wyższy. Poza tym ciekaw jestem, czy ta tendencja się utrzyma.

Wiceprezes, który jeszcze wtedy się wahał, postanowił odejść na emeryturę w wieku pięćdziesięciu lat i zadowolić się premiowym pakietem akcji pierwszego stopnia, zamiast wyczekać do sześćdziesiątki i zgarnąć dwa razy większy pakiet trzeciego stopnia. Natychmiast po otrzymaniu akcji sprzedał je, a potem obgryzał paznokcie, patrząc, jak miesiąc w miesiąc papiery zyskują na wartości. W końcu się zastrzelił.

Zabiło go podejrzenie, że powodem, dla którego akcje GT zyskały na wartości, było zastąpienie go przez Normana House’a.

* * *

Norman żwawym krokiem zbliżał się do wspólnej windy. Odmawiał korzystania z tej, która z poziomu ulicy prowadziła wprost do jego gabinetu:

– To niedorzeczne, żeby ktoś, kto w pracy stale ma do czynienia z ludźmi, unikał kontaktów z nimi, nieprawdaż?

Przynajmniej jeden ze starszych wiceprezesów również ostatnio zaprzestał używania prywatnej windy.

Ale mniejsza z tym – grunt, że House jechał na górę.

Razem z nim na windę czekała jedna z firmowych lasek. Uśmiechnęła się do niego – nie dlatego, że się znali (Norman wolał dawać do zrozumienia, że ktoś, kto wykorzystuje stanowisko do zdobywania lasek, jest – w przeciwieństwie do niego – człowiekiem niepełnowartościowym), ale dlatego, że czas i wysiłek zainwestowane przez niego w takie błahostki jak nieużywanie prywatnej windy zaowocowały powszechnym przekonaniem, że ze wszystkich dwudziestu wiceprezesów firmy to właśnie pan House jest najbardziej towarzyski i przystępny. Tę opinię podzielali nawet pracownicy magazynu w należącej do GT fabryce elektroniki w Wirginii Zachodniej, którzy w życiu nie widzieli go na oczy.

Odpowiedział odruchowym, wymuszonym uśmiechem. Był spięty. Fakt zaproszenia go na lunch na prezesowskim piętrze w towarzystwie najwyższych rangą egzeków można było rozumieć na dwa sposoby: albo szykował mu się awans (chociaż poczta pantoflowa, którą wytrwale pielęgnował, o niczym podobnym mu nie donosiła), albo – co znacznie bardziej prawdopodobne – szefostwo planowało kolejną modyfikację polityki zatrudnienia. Wprawdzie, odkąd zajął obecne stanowisko przetrwał już bezpiecznie dwie takie zmiany, ale nie dość, że niepotrzebnie uprzykrzały człowiekowi życie, to jeszcze uniemożliwiały mu skorzystanie z usług ludzi, których od miesięcy szykował do objęcia wpływowych posad.

Kurżeszmać, wcześniej radziłem sobie z tymi białodupcami, to i teraz sobie poradzę.

Światło kabiny windy opadło na ich poziom, zadźwięczał cicho dzwonek i Norman znów bez reszty skoncentrował się na teraźniejszości. Zegar nad drzwiami (podobnie jak wszystkie zegary w wieżowcu GT, dostrojony do słynnego kriotonowego zegara głównego) wskazywał godzinę 12:44 po-pe. Jeżeli pozwoli lasce zjechać windą na dół, spóźni się dokładnie jedną minutę na lunch z Bardzo Ważnymi Osobistościami.

Tyle powinno być w sam raz.

Kiedy kabina się zatrzymała, skinął na dziewczynę i przepuścił ją przodem.

– Ja wybieram się na górę – wyjaśnił.

Awans czy nie, Norman mówił serio.

* * *

Wysiadł z windy na piętrze prezesowskim zgodnie z planem, czyli chwilę po czasie. Sztuczna trawa tłumiła odgłos jego kroków, gdy ruszył w stronę zebranej przy basenie grupy ludzi. Cztery najładniejsze firmowe laski zabawiały się nago w wodzie. Przypomniał sobie dyżurny żarcik: „Dlaczego GT nie chce pierwsze wprowadzić stanowiska ziomka firmowego?” i z trudem opanował wesołość, witając się ze Starą GT we własnej osobie.

Patrząc na Georgette Tallon Buckfast, nie sposób było się domyślić, że jest zarówno niezwykłą istotą ludzką, jak i niecodziennym artefaktem. Trudno też było uwierzyć, że ma dziewięćdziesiąt lat – wyglądała w najgorszym wypadku na sześćdziesiąt: zaokrąglona, ponętna, zwieńczona szopą własnych ciemnych włosów, dostatecznie gęstą, żeby zaprzeczyć starym zarzutom, jakoby więcej miała w sobie z mężczyzny niż z kobiety. Owszem, przy bliższych oględzinach niewielka wypukłość na piersi mogłaby zdradzić obecność rozrusznika serca, ale w dzisiejszych czasach ludzie instalowali sobie takie akcesoria już w wieku siedemdziesięciu lat, a nawet wcześniej. Wyłącznie swojej natarczywości i wścibstwu Norman zawdzięczał wiedzę o przeszczepie tkanki płucnej, plastikowych zastawkach żylnych, przeszczepionej nerce, zdrutowanych kościach i wymienionych po walce z rakiem strunach głosowych. Wedle wiarygodnych szacunków Stara GT była nieco bogatsza niż brytyjska rodzina królewska – a za taki majątek można sobie kupić zdrowie, chociażby na raty.

Towarzyszył jej Hamilcar Waterford, znacznie od niej młodszy, lecz wyglądający starzej; Rex Foster-Stern, starszy wiceprezes ds. projektów i planowania, mężczyzna z postury podobny do Normana, odznaczający się niezwykle obfitymi bokobrodami i czymś, co Dzieci Krzyża pogardliwie nazywały „opalenizną niebojową”; oraz Afram, którego twarz wydała się Normanowi zwodniczo znajoma, mimo że nigdy przedtem nie widział go w wieżowcu GT: koło pięćdziesiątki, krępy, łysy, zmęczona twarz, bródka w stylu Kenyatty.

Przyszło mu do głowy nowe wytłumaczenie dla zaproszenia go na ten posiłek. Kiedy ostatni raz przy podobnej okazji poznał nieznajomego mężczyznę w średnim wieku, był to emerytowany admirał, którego GT zamierzała dokooptować do zarządu, żeby korzystać z jego znajomości w wojsku; nic z tego nie wyszło, bo admirał zamiast GT wybrał producenta poduszkowców. Jeśli jednak sytuacja miała się powtórzyć, Norman zamierzał być tak bezczelny, jak to tylko możliwe bez narażania kariery zawodowej. Żaden czarny cwaniak z krzywym wackiem nie wyprzedzi Normana House’a w wyścigu do zarządu.

Wtedy właśnie odezwała się GT:

– Elihu? Przedstawiam ci Normana House’a, naszego wice ds. kadrowych.

I świat wywrócił się do góry nogami.

Elihu. Elihu Rodan Masters, zawodowy dyplomata, ambasador USA w Beninii. Po kiego wała GT miałaby się interesować tym rozwidlonym jak język węża skrawkiem lądu, wbitym w Afrykę niczym klin i pozbawionym zarówno bogactw naturalnych, jak i wykwalifikowanej siły roboczej?

Nie było jednak czasu na domysły. Norman wyciągnął rękę, przerywając prowadzoną przez Starą GT prezentację.

– Szanowna pani, pana Mastersa nikomu nie trzeba przedstawiać – wtrącił dziarskim tonem. – Ludzie tak dystyngowani stanowią naturalną siłę środowiskotwórczą. Mam wrażenie, że znam go doskonale, chociaż nie miałem dotąd przyjemności uścisnąć mu dłoni.

Na twarzy Starej GT – ukrywanie emocji wychodziło jej zdumiewająco kiepsko jak na osobę, która stworzyła potężną korporację i zbiła ogromny majątek osobisty – rozdrażnienie faktem, że jej przerwano, zmagało się z zadowoleniem ze zgrabnego komplementu.

– Napije się pan czegoś? – spytała w końcu, gdy zadowolenie ostatecznie zwyciężyło.

– Nie, dziękuję. To wbrew słowu Proroka, rozumie pani.

Beninia, tak? Czyżby chodziło o otwarcie afrykańskiego rynku dla ŚPG? Inwestycja warta ponad pół miliarda dolców i brak odbiorców surowca z najbogatszych złóż od czasu Syberii... Taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność. Ale przecież mówi się, że Beninia nie jest w stanie wyżywić własnych mieszkańców...

GT – ewidentnie zażenowana faktem, że zapomniała (lub w ogóle nie wiedziała) o tym, że jeden z jej własnych wice jest muzułmaninem – wycofała się w kąśliwość. Styl House’a stanowił idealną odpowiedź na nią. Norman, zadowolony z przebiegu rozmowy i doskonale świadomy spoczywającego na nim spojrzenia Mastersa, świetnie się bawił przez całą trwającą dziesięć minut konwersację, która poprzedziła zaproszenie do stołu. Prawdę mówiąc, był tak absolutnie przekonany, że rozbrzmiewający tuż po pierwszej dźwięk dzwonka wideofonu jest w istocie sygnałem do posiłku, że nie przerwał nawet opowiadanej anegdoty – umiarkowanie antyaframskiego żartu, idealnie dobranego do tego mieszanego towarzystwa, ostro przyprawionego pogardliwymi określeniami czarnych – dopóki GT nie krzyknęła na niego po raz drugi.

– House? House! Jest jakiś problem z gośćmi oprowadzanymi po komorze Salmanasara. To chyba twoja działka?

Jeżeli przygotowali jakąś niespodziankę, która ma mnie pogrążyć, podam im mierzwę na kolację. Zrobię...

– Przepraszam na chwilę, panie Masters – powiedział z lekka znudzonym głosem. – Zajmie mi to minutkę, najwyżej dwie. Nie więcej.

Wszystko się w nim gotowało, kiedy udał się do windy.

Wszyscy na Zanzibarze

Подняться наверх