Читать книгу Wszyscy na Zanzibarze - John Brunner - Страница 17
na zbliżeniu (3)
wcale nie!
Оглавление– To co robimy? – spytała Sheena Potter po raz tysiąc pięćsetny. – Tylko nie waż mi się brać następnego spoksa; i tak już ledwie idzie się z tobą dogadać!
– Chcesz, żebym dostał wrzodów – poskarżył się jej mąż Frank.
– Ty pomierzwiony kłamczuchu!
– A zatem robisz to nieświadomie. W takim razie nie powinnaś nawet wychodzić sama na ulicę, nie mówiąc już o rozmnażaniu się.
Frank przemawiał z iście olimpijskich wyżyn beznamiętności – a wszystko to dzięki pięciu spoksom, które zdążył przyjąć przed-pe.
– Myślisz, że ja się chcę rozmnażać? To coś nowego... A może to ty byś ponosił tego małego drania, co? Dzisiaj potrafią to już tak załatwić: faszerują cię żeńskimi hormonami po uszy i wszczepiają płód do jamy brzusznej.
– Znów się naoglądałaś Przeglądu Widza... Chociaż nie, pomyliłem się: wzięłaś to ze SKANALIZATORA. To jeszcze bardziej niezwykłe.
– Guzik prawda! Felicia mi powiedziała, kiedy ostatni raz byłam w szkole nocnej...
– Dużo ci dają te twoje lekcje! Ciągle jesteś drętwa jak Teresa. Kiedy wy tam wreszcie dojdziecie do podstaw Kamasutry?
– Gdybyś był więcej niż półmężczyzną, sam byś mnie dawno nauczył...
– Brak reakcji to w tym wypadku wina patiensa, nie agensa. To dlatego ja...
– Teraz cytujesz reklamę, nawet nie serwis wiadomości, tylko reklamę zrobioną przez jakiegoś śliniącego się...
– Gdybym miał więcej oleju w głowie, nie ożeniłbym się z blokerką, która ledwie skończyła parę klas...
– A ja nie wyszłabym za ziomka ze ślepotą barwną w rodzinie...
Oboje umilkli i rozejrzeli się po mieszkaniu. Na ścianie pomiędzy oknami widniał jaśniejszy placek – kawałek pokryty oryginalną farbą, którą zastali tu zaraz po przeprowadzce. Obrazek, który wcześniej wisiał w tym miejscu, znajdował się teraz w czerwonej plastikowej skrzynce przy drzwiach. Obok czerwonej plastikowej skrzynki stało jeszcze pięć zielonych (można wysyłać pocztą próżniową tylko z wyściółką) i tuzin czarnych (można wysyłać pocztą próżniową bez wyściółki). Były również dwie białe skrzynki, na tyle wysokie, że w miarę wygodnie dawało się na nich usiąść – i w taki właśnie sposób korzystali z nich Frank i Sheena.
Barek był pusty, nie licząc odrobiny kurzu i zaschniętych resztek rozlanego wina.
Lodówka była pusta, nie licząc cienkiej warstewki lodu w zamrażalniku, który stopi się automatycznie, kiedy komptroler przełączy się w tryb odmrażania.
Szafa w sypialni była pusta. Całośmietnik chrzęścił cicho, przeżuwając partię jednorazowych papierowych ubrań i kilkanaście kilogramów łatwo psujących się produktów z lodówki.
Automatyczne plomby zasklepiły gniazdka elektryczne – żadne dziecko nigdy nie mieszkało w tym domu, ale zgodnie z prawem wszystkie gniazdka musiały być automatycznie plombowane natychmiast po usunięciu podłączonych do nich urządzeń.
Na podłodze u stóp Franka leżała teczka na dokumenty, w której znajdował się bilet dla dwóch osób w klasie turystycznej do Portoryko; dwa identyfikatory – jeden z pieczątką DZIEDZ. DICHR., drugi PODATN. DZIEDZ. DICHR.; dwadzieścia tysięcy dolarów w czekach podróżnych; oraz pismo ze Stanowej Rady Postępowania Eugenicznego w Nowym Jorku zaczynające się od słów: „Szanowny Panie Potter, z przykrością informujemy, że zajście Pańskiej żony w ciążę (bez względu na fakt Pańskiego bycia lub niebycia ojcem dziecka) podlega karze zgodnie z paragrafem 12, rozdział V Kodeksu Rodzicielskiego Stanu Nowy Jork, co skutkuje...”.
* * *
– Skąd miałem wiedzieć, że Przedostatni Stan też wyda zakaz? Lobby hodowli dzieci dysponuje bilionami dolarów! Takie pieniądze otwierają wszystkie drzwi!
On był umiarkowanie przystojnym mężczyzną, dość szczupłym, dość śniadym, z postury i zachowania na pozór starszym niż chronologiczne trzydzieści lat.
– Zawsze powtarzałam, że chętnie adoptuję! Mogliśmy zapisać się na listę i najdalej za pięć lat dostać jakieś niechciane dziecko!
Ona – dwudziestotrzylatka – była wyjątkowo śliczną naturalną blondynką, pulchniejszą od męża; starannie dobrana dieta pomagała jej zachować najmodniejszy obecnie rozmiar.
– Po co w ogóle tam jechać? – dodała.
– Bo tutaj nie możemy zostać! Sprzedaliśmy mieszkanie i zdążyliśmy już wydać część pieniędzy!
– Nie moglibyśmy pojechać gdzie indziej?
– Oczywiście, że nie! Słyszałaś o tych ludziach, których w zeszłym tygodniu zastrzelono, gdy próbowali się przekraść do Luizjany? A co do Nevady... Jak myślisz, na ile by nam wystarczyło dwadzieścia patyków w Nevadzie?
– Moglibyśmy tam pojechać, zajść w ciążę i wrócić do domu...
– Ale do czego? Sprzedaliśmy mieszkanie, nie rozumiesz? Jeżeli zastaną nas tutaj po szóstej po-pe, mogą nas wsadzić do więzienia! – Frank uderzył się otwartą dłonią po udzie. – Nie, musimy jak najlepiej wykorzystać sytuację. Pojedziemy do Portoryko, zaoszczędzimy trochę i przeniesiemy się do Nevady. Albo damy w łapę komuś, kto przerzuci nas do Peru, Chile albo...
Od strony drzwi wejściowych dobiegło pukanie.
Spojrzał na nią, nie poruszając się.
– Kocham cię, Sheena – powiedział w końcu.
Skinęła głową, nawet zdobyła się na uśmiech.
– Ja też cię kocham, do szaleństwa. I nie chcę jakiegoś cudzego dziecka z drugiej ręki. Choćby miało nie mieć nóg, kochałabym je, bo byłoby twoje.
– A ja bym je kochał, bo byłoby twoje.
Kolejne pukanie. Wstał. Mijając Sheenę, pocałował ją lekko w czoło i poszedł wpuścić ekipę od przeprowadzek.