Читать книгу Wszyscy na Zanzibarze - John Brunner - Страница 18

ciągłość (3)
po upływie dekady

Оглавление

Wyszedłszy z biblioteki, Donald Hogan spojrzał najpierw na północ wzdłuż Piątej Alei, potem na południe, zastanawiając się, którą z półtuzina pobliskich restauracji wybrać na lunch. Wyglądało na to, że chwilowo nie jest w stanie podjąć tej decyzji. Na swoim obecnym stanowisku pracował od blisko dziesięciu lat; prędzej czy później wszystko powszednieje.

Może człowiek po prostu nie powinien móc w pełni zrealizować swojej największej ambicji w wieku dwudziestu czterech lat...

Zostało mu najprawdopodobniej pięćdziesiąt lat życia, oraz całkiem realne szanse na jeszcze jedną dodatkową dekadę. A przyjmując ofertę, którą mu złożyli, nie poruszył kwestii odejścia na emeryturę czy choćby rezygnacji.

Owszem, kiedyś tam pozwolą mu przejść na emeryturę. Nie miał jednak pojęcia, czy rezygnacja w ogóle wchodzi w grę. Ostatnio jego koledzy (prowadził świadomą politykę nieposiadania przyjaciół), którzy zwrócili uwagę, że wygląda staro na swój wiek i wykazuje zainteresowanie szemranymi dziedzinami nauki, zachodzili w głowę, co, u licha, się z nim dzieje. Gdyby jednak znalazł się ktoś, kto mógłby powiedzieć „Donald nosi się z zamiarem odejścia z pracy”, nawet najbliższy z jego kolegów – mężczyzna, z którym dzielił mieszkanie i niekończący się korowód lasek – zrobiłby zdziwioną minę.

– Z pracy? Z jakiej pracy? Przecież Donald nie pracuje! Jest zawodowym dyletantem!

* * *

– Usiądź, Donaldzie – powiedział dziekan i elegancko skinął ręką.

Donald posłuchał, nie odrywając wzroku od także obecnej w pokoju nieznajomej: kobiety we wczesnym wieku średnim, obdarzonej delikatną posturą, dobrym gustem w doborze ubrań i serdecznym uśmiechem.

Troszeczkę się denerwował. W ostatnim numerze studenckiego czasopisma opublikował garść spostrzeżeń, których upublicznienia później pożałował – chociaż, gdyby go przycisnąć, musiałby uczciwie przyznać, że w dalszym ciągu je podtrzymuje.

– To doktor Jean Foden – powiedział dziekan. – Z Waszyngtonu.

W umyśle Donalda zamajaczyła wielce niepokojąca ewentualność: grant na jego badania doktoranckie został cofnięty po tym, jak uznano go za wywrotowca i niewdzięcznika. Zaszczycił panią doktor chłodnym, nieszczerym skinieniem głowy.

– W takim razie zostawię państwa samych – dodał dziekan i wstał.

To jeszcze bardziej zdumiało Donalda. Prędzej by się spodziewał, że stary drań będzie wolał posiedzieć gdzieś z boku i chichrać się w duchu – oto kolejny nieprzejednany student trafia pod topór. Miał więc w głowie kompletną pustkę, jeśli idzie o możliwe powody tego spotkania, gdy doktor Foden wyjęła ten właśnie numer czasopisma.

– Moją uwagę zwrócił twój artykuł – zaczęła z werwą. – Twoim zdaniem nasze metody nauczania są niedoskonałe, prawda, Don? Mogę mówić do ciebie Don?

– Tak, jeśli ja mogę mówić do ciebie Jean.

Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Cztery piąte współczesnej populacji Ameryki Północnej zaliczały się do kategorii ludzi pięknych i przystojnych – zrównoważona dieta i tania opieka medyczna wreszcie przyniosły upragnione skutki. Teraz zaś, kiedy pierwsze ustawy eugeniczne zaczynały wchodzić w życie, odsetek ten powinien się jeszcze powiększyć. Nie zmieniało to faktu, że Donald Hogan miał w sobie coś niezwykłego – jego kobiety najczęściej kwitowały to określeniem „charakterek”, ale kiedyś pewna angielska studentka z wymiany powiedziała mu, że jest po prostu zrzędliwy. Potraktował to jako komplement.

Miał ciemne włosy i brodę, był muskularny, wzrostu nieco poniżej średniego i ubierał się jak typowy student na przełomie tych wieków. Na pozór zatem pasował do wzorca. Lecz jeśli sięgnąć głębiej...

– Chciałabym poznać twoje poglądy – powiedziała doktor Foden.

– Ma je pani wydrukowane przed sobą.

– Opisz je własnymi słowami. Często bywa tak, że zobaczenie czegoś w druku pozwala spojrzeć na sprawy z nowej perspektywy.

Donald się zawahał.

– Nie zmieniłem swoich przekonań, jeśli do tego pijesz – odparł w końcu. Wyraźnie słyszał i czuł skwierczenie i swąd swoich ognistych przechwałek.

– Nie o to mi chodziło. Proszę cię o maksymalną zwięzłość zamiast tej... dość rozwlekłej skargi.

– Rozumiem. Edukacja zmieniła mnie i praktycznie wszystkich moich znajomych w skuteczne maszyny do zdawania egzaminów. Poza swoją wąską specjalizacją nie umiałbym się zdobyć na żadną oryginalność, a dla swojej dziedziny mogę uczynić wyjątek tylko dlatego, że większość moich poprzedników w jeszcze większym stopniu ode mnie miała klapki na oczach. Jasne, na temat ewolucji wiem dziesięć razy więcej od Darwina, ale gdzie pomiędzy chwilą obecną i dniem mojej śmierci znaleźć miejsce na coś, co byłoby naprawdę moim dokonaniem, a nie tylko glosą do cudzego dzieła? Oczywiście mam świadomość, że kiedy zrobię doktorat, będzie się mówiło o „oryginalnej” pracy, ale w praktyce będzie to oznaczało tylko tyle, że zmieniłem kolejność słów!

– Masz wysokie mniemanie o swoich kompetencjach – zauważyła doktor Foden.

– Że niby wychodzę na zarozumialca? Być może, ale zmierzam tylko do tego, że nie chcę doczekać się uznania za swoją rozległą niewiedzę. Przecież...

– W jakim zawodzie chcesz pracować?

Donald zgubił wątek.

– No... Najlepiej, żeby zajmowało mi to jak najmniej czasu. Wtedy resztę mógłbym przeznaczyć na łatanie dziur w swoim wykształceniu.

– Aha. A interesowałaby cię pensja w wysokości pięćdziesięciu tysięcy rocznie w zamian za skoncentrowanie się wyłącznie na uzupełnianiu swojego wykształcenia?

W przeciwieństwie do większości ludzi Donald Hogan posiadał pewien szczególny talent: jego przypuszczenia wyjątkowo często się sprawdzały. Tak jakby jakiś mechanizm w jego głowie bez przerwy analizował różne składniki świata zewnętrznego i szukał w nich prawidłowości – a kiedy taka prawidłowość się pojawiała, pod czaszką Donalda rozbrzmiewał bezgłośny dzwoneczek.

Składniki: Waszyngton, nieobecność dziekana, propozycja pensji porównywalnej z tą, na jaką mógł liczyć w przemyśle, ale za naukę, nie za pracę... Istniała pewna grupa ludzi – ludzi niezwykle wpływowych, przez specjalistów lekceważąco nazywanych „dyletantami”, przez siebie samych zaś określanych znacznie poważniej brzmiącym mianem „syntetyków” – którzy przez całe życie zajmowali się wyłącznie wyszukiwaniem związków pomiędzy pozornie odległymi i hermetycznymi dziedzinami wiedzy.

Wydało mu się to wprost nieprawdopodobne, zwłaszcza po tym, jak jeszcze przed chwilą przepełniała go obawa o cofnięcie grantu. Musiał złączyć dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie.

– Masz na myśli syntezę, prawda?

– Tak. Jestem z Ministerstwa Dyletanctwa. Czy też, bardziej oficjalnie, Biura Koordynacji Naukowej. Nie przypuszczam jednak, żebyś domyślał się dokładnie, co zamierzam ci zaproponować. Widziałam wykresy ilustrujące twoją karierę naukową i odnoszę wrażenie, że gdyby bardzo ci na tym zależało, mógłbyś zostać syntetykiem nawet bez doktoratu. – Doktor Foden rozsiadła się wygodnie na krześle. – A zatem fakt, że wciąż tu tkwisz, wprawdzie narzekasz, ale jakoś znosisz tę sytuację, każe mi podejrzewać, że jednak aż tak bardzo ci na tym nie zależy i potrzebna byłaby solidna łapówka, żebyś dał się przekonać. Uważam również, że uczciwość wobec siebie samego kazałaby ci tę łapówkę przyjąć. Powiedz mi, gdybyś miał ku temu okazję, w jaki dokładnie sposób uzupełniłbyś swoje wykształcenie?

Donald zająknął się i poczerwieniał, zakłopotany faktem, że nie potrafi przedstawić jasno sprecyzowanych planów.

– No... czy ja wiem... chyba... historia, zwłaszcza najnowsza. Nikt nigdy nie uczył mnie o sprawach mniej odległych niż druga wojna światowa, a jeśli już, to robił to w sposób tak stronniczy, że mierzwa człowieka brała. Poza tym dziedziny pokrewne mojej specjalizacji, czyli krystalografia i ekologia, w tym także ekologia człowieka. Chciałbym zgłębić pisane dzieje naszego gatunku, które sięgają w tej chwili jakieś osiem tysięcy lat wstecz. Powinienem nauczyć się przynajmniej jednego języka nieindoeuropejskiego. Potem...

– Zaczekaj. Już w tej chwili zakreśliłeś obszar zainteresowań, na którego poznanie człowiekowi nie starczyłoby życia.

– Wcale nie! – Donald z każdą chwilą nabierał pewności siebie. – To znaczy, oczywiście miałabyś rację, gdyby zabierać się do tego w taki sposób, w jaki mnie wszystkiego uczono, czyli poprzez wykuwanie faktów na pamięć. Tymczasem należy uczyć się znajdowania prawidłowości! Przecież nie musisz znać literatury na pamięć: uczysz się czytać i masz regał z książkami; nie wkuwasz tablic logarytmicznych i trygonometrycznych: kupujesz sobie suwak albo uczysz się obsługiwać publiczny komputer! – Bezradny gest. – Nie musisz wszystkiego wiedzieć. Wystarczy, że wiesz, gdzie czego szukać, kiedy będzie ci to potrzebne.

Doktor Foden kiwała głową.

– Wygląda na to, że masz właściwe podejście – przyznała. – Ja jednak jestem w tym miejscu zmuszona włożyć kapelusz Mefistofelesa i przedstawić ci szczegółowe warunki mojej oferty. Po pierwsze, będziesz musiał nauczyć się biegle mówić i pisać po yatakańsku.

Donald lekko zbladł. Jego znajomy zainteresował się kiedyś yatakańskim, ale porzucił go na rzecz mandaryńskiego, który uznał za łatwiejszy. Mimo wszystko...

Wzruszył ramionami.

– Jestem gotowy spróbować.

– Resztę będę mogła ci powiedzieć dopiero wtedy, gdy polecisz ze mną do Waszyngtonu.

Gdzie człowiek nazywany Pułkownikiem (Donaldowi nie powiedziano nawet, czy gość w ogóle ma jakieś nazwisko) powiedział:

– Podnieś prawą rękę i powtarzaj za mną: ja, Donald Orville Hogan, uroczyście przysięgam...

* * *

Westchnął ciężko. Wówczas ta propozycja wydawała mu się spełnieniem najśmielszych snów. Przez pięć poranków w tygodniu musiał tylko czytać, i to bez przymusu przedstawiania jakichkolwiek konkretnych wyników – poproszono go tylko, by na piśmie informował o wszelkich związkach i skojarzeniach, które wytropi i które jego zdaniem mogłyby okazać się dla kogoś użyteczne: mogła to być, na przykład, informacja dla astronoma, że pewna agencja badania rynku stosuje nową technikę próbkowania statystycznego, albo sugestia dla entomologa, że pojawił się nieznany wcześniej problem związany z zanieczyszczeniem powietrza. Sądząc z opisu, był to istny raj, zwłaszcza że jego pracodawców zupełnie nie interesowało, co będzie robił w czasie wolnym; zasugerowali mu tylko, żeby w miarę możliwości starał się maksymalnie różnicować swoje przedsięwzięcia i zachowywać najwyższą sprawność umysłu.

Tymczasem minęło niespełna dziesięć lat i – musiał to uczciwie przyznać – zaczynał się nudzić. Chwilami prawie żałował, że nie próbują się powołać na drugi ze związanych z jego zatrudnieniem wymogów, ten, który stał się dla niego powodem długich rozmyślań.

Poruczniku Donaldzie Orville Hogan, niniejszym zostaje pan postawiony w stan gotowości. Proszę niezwłocznie, powtarzam, NIEZWŁOCZNIE, zgłosić się do...

– Nie, tylko nie to!

– Masz jakiś problem, klocu? – zachrypiał mu tuż przy uchu obcy głos.

Czyjś ostry łokieć szturchnął go boleśnie, czyjaś nachmurzona twarz zbliżyła się do jego twarzy. Zdezorientowany uświadomił sobie, że gdzieś po drodze jednak podjął decyzję, wybrał restaurację i zanurzył się w tłumie kłębiącym się na Piątej Alei.

– Co? Nie, nie, wszystko w porządku.

– Z żyroskopów spadłeś? Zastanów się, dokąd idziesz!

Zirytowany mężczyzna, z którym zderzył się Donald, poszedł dalej. Wciąż oszołomiony Donald mechanicznie przestawiał stopy, zanim doszedł do wniosku, że warto posłuchać dobrej rady. Być może część jego kłopotów brała się z faktu, że do tego stopnia popadł w automatyzm i rutynę, że stracił czujność i zainteresowanie światem, które dziesięć lat wcześniej zwróciło na niego uwagę doktor Foden; jeśli rzeczywiście tak było, to nie miał co liczyć na pozytywne rozpatrzenie prośby o odejście z pracy. Bardziej prawdopodobne było jednak coś innego, coś, czego obawiał się od chwili, gdy przy wtórze fanfar i bicia w bębny odtajnili Salmanasara, a on przewidział, że w obliczu automatyzacji nawet synteza stanie się pewnego dnia zbędna.

Jeśli naprawdę miał rzucić tę robotę, to zamierzał zrobić to na swoich warunkach, zamiast dać się zwolnić za niekompetencję.

Wzdrygnął się lekko i rozejrzał. Budynki wysokie jak ściany wąwozów piętrzyły się nad nim, kanalizując przepływ ludzi pod lśniącą rozproszonym światłem Kopułą Fullera. Oczywiście kopuła nie osłaniała całego Nowego Jorku, tylko Manhattan, któremu przywróciła dawną chwałę i pozwoliła odzyskać więcej mieszkańców niż stracił ich w powszechnej pod koniec XX wieku ucieczce na przedmieścia. Przykrycie kopułą całego miasta nie wchodziło w grę między innymi ze względu na koszty, chociaż z inżynierskiego punktu widzenia przedsięwzięcie było teoretycznie wykonalne.

Tymczasem Nowy Jork z trzynastomilionową populacją coraz wyraźniej tracił palmę pierwszeństwa wśród największych miast świata. Nie mógł się równać nie tylko z konurbacjami rozciągającymi się od Frisco do LA czy od Tokio do Osaki, ale przede wszystkim z prawdziwymi gigantami wśród współczesnych megalopolis – Delhi i Kalkutą, w których mieszkało po pięćdziesiąt milionów przymierających głodem ludzi. Nie były to już nawet miasta w dawnym rozumieniu tego słowa, czyli zamieszkane przez rodziny skupiska budynków, lecz rojące się mrowiska popadające w ruinę pod niszczycielskimi uderzeniami młota zamieszek, zbrojnych rabunków i najzwyklejszego bezmyślnego wandalizmu.

A jednak, mimo że wedle współczesnych standardów Nowy Jork skurczył się do zaledwie średnich rozmiarów, to i tak był największym miastem, jakie Donald był w stanie ścierpieć. Co więcej, zachował część dawnego magnetyzmu. Zachodnie Wybrzeże zdominował największy pracodawca ze wszystkich – rząd federalny. Na wschodzie prym wiódł następny w kolejności, czyli prywatne superkorporacje, stanowiące państwa w państwie. Wyrastający przed Donaldem i zajmujący pełne trzy kwartały ulic kolosalny ziggurat General Technics wprawiał go w przygnębienie. Gdyby odszedł, gdyby w ogóle jego odejście było możliwe po tym, jak wpompowali w niego blisko trzy czwarte miliona publicznych dolarów, to wszelkie nadzieje na przyszłość mógłby pokładać w takim właśnie mauzoleum.

A spójrzcie tylko, co się stało z Normanem House’em!

Na poszerzonych do monstrualnych rozmiarów chodnikach ludzie roili się jak owady, skłębieni zwłaszcza przy zejściach do przejść podziemnych i metra. Policyjne patrolówki powoli sunęły środkiem ulicy, przeznaczonej wyłącznie dla pojazdów oficjalnych i wozów służb ratunkowych; czasem przystawały, przepuszczając karetki pogotowia i wozy straży pożarnej. Bliżej skrajów jezdni przemieszczały się olbrzymie, buczące autobusy bezsilnikowe, czerpiące energię z potężnych kół zamachowych rozkręcanych na maksymalne obroty przy każdym nawrocie na końcu trasy; przewoziły do dwustu pasażerów naraz i co dwie przecznice zbaczały do zatoczek przystankowych, dając się wyprzedzać elektrycznym taksówkom. Od czasu wybudowania kopuły wszystkie pojazdy z silnikami spalinowymi zostały zakazane – system wentylacyjny ledwie sobie radził z usuwaniem antropotoksyn i CO2 produkowanych przez samych mieszkańców. W ciepłe dni wydzielana przez ludzi wilgoć potrafiła przeciążyć uzdatniacze powietrza i zbierała się pod kopułą w coś na kształt mżawki.

Jak my to możemy znieść?

Zamieszkał w Nowym Jorku, ponieważ tutaj się urodził, a także dlatego, że Nowy Jork znajdował się na czele krótkiej listy potencjalnych miejsc zamieszkania, z których pozwolili mu wybierać – spisu miast posiadających odpowiednio obszerne biblioteki dla jego celów. Teraz jednak Donald pierwszy raz od bodaj siedmiu lat naprawdę patrzył na to miasto, oglądał je obojgiem oczu, z pełną uwagą, i gdziekolwiek spojrzał, widział kolejne krople przepełniające czarę goryczy. Bezdomni na ulicach zwrócili jego uwagę już wcześniej, zaraz po powrocie z college’u, ale do tej pory nie zauważał, że są ich dosłownie setki: popychali swój dobytek na prowizorycznych wózkach, przeganiani z miejsca na miejsce przez policję. Nie zauważał wcześniej tego, w jaki sposób przechodnie potrąceni na ulicy odwracali się czasem gwałtownie, odruchowo sięgając do pękatych kieszeni, zanim zdali sobie sprawę, że nie mają do czynienia ze wściekiem. A skoro o wściekach mowa: nie zdążył jeszcze dobrze nawiązać kontaktu ze znanym sobie światem, kiedy serwisy informacyjne podały wiadomość o wścieku, który w sobotnią noc na ruchliwym Times Square zabił siedmioro ludzi...

Panika wyciągnęła po niego szponiaste łapska – ta sama panika, której doświadczył ten jeden jedyny raz, kiedy postanowił spróbować dymiczachy; poczucie, że nie istnieje taka osoba jak Donald Hogan, lecz tylko jeden z milionów manekinów, które są różnymi wersjami jaźni pozbawionej początku i końca. Krzyczał tak przeraźliwie, że człowiek, który podał mu narkotyk, stanowczo odradził powtórkę, tłumacząc, że przecież jest swoją jaźnią i że bez niej przestałby istnieć.

Inaczej mówiąc: w środku niczego nie było.

Tuż przed nim dwie dziewczyny zatrzymały się przed witryną sklepową. Obie były ubrane zgodnie z najnowszymi trendami mody: jedna w radiomikrosukienkę, której wzór tworzył układ drukowany, a właścicielka, przesuwając zapięty na sprzączkę pasek w prawo lub w lewo, mogła wybierać stacje radiowe transmitowane wprost do słuchawki ukrytej w burzy fioletowych włosów, druga w obcisły strój z metalicznie lśniącej tkaniny, przywodzącej na myśl obudowę jakiegoś przyrządu naukowego. Obie miały też chromowane paznokcie, niczym końcówki zasilania w maszynach.

Na wystawie, która zwróciła ich uwagę, prezentowano genetycznie modyfikowane zwierzaki domowe. Procesy wypróbowane wcześniej z dobrym skutkiem na bakteriach i wirusach w tym przypadku zastosowano do zwierzęcych zarodków – niestety, przy tak wysokim poziomie złożoności organizmów występowały skrajnie przypadkowe efekty uboczne; każde z wystawionych zwierząt reprezentowało zapewne pięćset innych, które nie wyszły poza laboratorium. A i tak poważny, przerośnięty galago z przepiękną fioletową sierścią wyglądał żałośnie nieszczęśliwie, a gromadka jaskrawoczerwonych szczeniaków chihuahua zataczała się i chwiała na nogach jakby w każdej chwili groził im atak epilepsji.

Dziewczyny interesował jednak głównie fakt, że sierść galago niemal co do joty zgadzała się z odcieniem włosów tej w radiosukience.

Najpierw używasz maszyn, potem wkładasz maszyny na siebie, aż w końcu...

Roztrzęsiony Donald zmienił zdanie w kwestii wyboru restauracji i na oślep skręcił do pierwszego z brzegu baru, żeby tam wypić lunch, zamiast go zjeść.

Po południu zadzwonił do znajomej bezrobotnej poetki. Okazała mu zrozumienie, nie zadawała pytań i pozwoliła odespać chlańsko w swoim łóżku. Kiedy się obudził, świat wyglądał odrobinę lepiej.

Żałował tylko rozpaczliwie, że nie ma kogoś – to nie musiała być ta dziewczyna, to w ogóle nie musiała być dziewczyna, wystarczyłaby dowolna osoba – komu mógłby wyjaśnić, dlaczego pojękuje przez sen.

Wszyscy na Zanzibarze

Подняться наверх