Читать книгу Wszyscy na Zanzibarze - John Brunner - Страница 12

na zbliżeniu (2)
wiracha

Оглавление

– Gada coś o oknach startowych a to znaczy tylko tyle że jakiś dupowaty egzek sam sobie zawiązał sznurówki Salmanasar-kutasar po kiego wała lecieć taki kawał drogi do Nowego Jorku pogoda lepsza nawet bez kopuły tutaj kuśkę można odmrozić lepsze laski skąpiej ubrane i lepsza trawka na dokładkę to już ósma tam nie ma jeszcze pierwszej po-pe i naprawdę szału nie ma.

* * *

Wnętrze komory Salmanasara: ziąb. Już sam ten fakt wystarcza, żeby kilkanaście osób w oczekującym na okno startowe – co jest ozdobnym określeniem momentu, w którym zatrudniony przez GT przewodnik będzie gotowy do poprowadzenia wycieczki – tłumie liczącym sto dziewięć osób (część z nich to turyści, z których z kolei część to najprawdziwsi potencjalni rekruci zwabieni przez ulotki i telewizyjne reklamy GT Corp., z których część odwiedzała to miejsce w osobach państwa Uniwersalnych tyle razy, że nie umieliby powiedzieć, po co właściwie zdecydowali się przybyć tu osobiście, część zaś stanowią przysłani przez GT figuranci, których zadaniem jest odzywać się w odpowiednich momentach i sprawiać w ten sposób wrażenie, że dużo się dzieje) doszło do wniosku, że nie będą zainteresowane tym, co im tu pokażą. Ziąb! W maju! Na Manhattanie, pod Kopułą Fullera! Poubierani w trampki na piankowej podeszwie, SuperMeny, mikrospódnice i mikrosukienki od Forlona&Morlera; obwieszeni holokamerami Japindu (z których każda ma wbudowaną monochromatyczną lampę laserową) i rejestratorami z autopowtórką; z kieszeniami obwisłymi od produkowanych przez Japind gazognatów, głuszaków i stalorąk, które zakłada się „tak samo łatwo i swobodnie, jak wasza babcia wkładała rękawiczkę”.

Niespokojni, podejrzliwie zerkający na swoich przypadkowych towarzyszy.

Dobrze odżywieni.

Strzelający oczami na boki, opychający się spoksami, przeżuwający pracowicie, chrup-chrup.

Diabelnie przystojni.

Zastanawiający się, czy któryś z tych stłoczonych przy nich nieznajomych nie okaże się przypadkiem wściekiem.

Nowoubodzy świata tu-i-teraz.

* * *

Oggie’emu Lucasowi nie spodobało się spojrzenie, jakim przewodnik obrzucił grupę, kiedy w końcu raczył się pojawić. Ktoś mający przed sobą tak liczny tłumek nie zauważyłby od razu osobnika znanego jako Oggie Lucas: dwadzieścia lat, metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, Es-Pa-Dryle od SirFera, spodnie Potentat i kurtkoszula do lotów swobodnych Blood Onyx z zapinkami z prawdziwego złota. Zobaczyłby raczej kłębiącą się niepewnie gromadę odmieńców, wagabundów i pozerów, wśród których można by wydzielić mniejsze podzbiory – na przykład Oggiego i jego zamienników, którzy wybrali się do Nowego Jorku z Jetteksem na wycieczkę (dwie noce jeden dzień), licząc na jakiś odlot, ale bez powodzenia. Świat tak się skurczył, że nie dało się go wciągnąć bez zdejmowania butów, a mimo to z wybrzeża na wybrzeże było ciągle tak daleko...

Z całej tej ponad setki ludzi wyłowił cztery laski warte bliższego zogniskowania: jedna odleciała na wysoką orbitę – w tej chwili nie miała pojęcia nie tylko, w jakim budynku się znajduje, ale nawet, który wymiar astralny zamieszkuje; dwie przyszły z ziomkami, których uwiesiły się w sposób zupełnie nieodczepialny; a czwarta wyglądała jakby przywiało ją prosto z RUNG, z tymi afrykańskimi włosami i skórą jak czarne jagody – nie wypadało, żeby ktoś przyłapał go na wspólnym odliczaniu z taką dziunią.

Ale reszta to była taka mierzwa, że głowa mała, włącznie z taką jedną w udającym ubranie bezkształtnym, burym worku, z ciężką, rozepchaną torebką, włosami przyciętymi na jeża i nerwowym grymasem na świecącej twarzy, dziobatej i popękanej – pewnie jakaś Boża Córa. Tylko religia mogła przekonać normalną dziewczynę, żeby zrobiła z siebie takie paskudztwo.

– Kurżeszmać, gdzie są prawdziwe laski? – mruknął pod nosem Oggie.

Pracują w korporacjach, naturalnie. Ze wszystkich megalopolis to właśnie Nowy Jork najwięcej zjadał i najlepiej płacił. Podobnie rzecz się miała z LA, z tą tylko różnicą, że tam pracodawcą był rząd, który ściągał rekrutów do Strefy Konfliktu Pacyficznego. A kto jest bogatszy od rządu?

Stąd zabijanie czasu. Stąd pomierzwiony pomysł włóczęgi po zimnej komorze. Stąd wyczekiwanie na jutrzejszy samolot, który zabierze Oggiego i jego zamienników z powrotem nad Zatokę.

– Powiedz no, gdzie oni trzymają Teresę? – mruknął Zink Hodes, zamiennik stojący najbliżej Oggiego.

Była to aluzja do legendarnej dziewczyny Salmanasara, będącej źródłem niekończących się sprośnych żartów. Oggie nie raczył odpowiedzieć. Zink, który w nocy zaliczył mały sklepobskok, miał teraz na sobie nowy strój, taki nowojorski. Oggie był niezachwycony.

Przed nimi – para ciągnąca za sobą nie jedno i nie dwa, ale policzcie sami, aż trzy progeny. Zażenowani zainteresowaniem ze strony zazdrosnych sąsiadów w tłumie, głośno tłumaczący, że nie cała trójka jest ich, tylko dwoje, bo trzecią źrenicęokamego podrzuciła im kuzynka, żeby się nią zajęli, grzeczni i układni dla wszystkich dookoła, ale nie aż tak, żeby od razu się uciszyć, kiedy przewodnik w końcu przywołał do siebie gości.

– Dzień dobry państwu, witam w wieżowcu General Technics. Nie muszę chyba nikomu przedstawiać GT...

– To może byś sobie po prostu zaszył gębę? – szepnął Zink.

– ...która jest siłą środowiskotwórczą dla wszystkich mieszkańców tej półkuli i nie tylko, od Bazy Księżycowej Zero po Środkowoatlantycki Projekt Górniczy głęboko na dnie oceanu. Jest jednak taki aspekt naszej wszechstronnej działalności, który nieodmiennie odbiera mowę państwu Uniwersalnym. Z tym właśnie aspektem zamierzam państwa teraz zapoznać.

– Zapnij twarz lepiej – burknął Zink. – Ryja se zaspawaj.

Oggie pstryknął na dwóch zamienników idących krok za nim i gestem kazał im zajść Zinka z flanki.

– Bo cię tu zostawimy – zapowiedział – jak ci się tak Nowy Jork podoba. Albo wysadzimy cię z samolotu na dziesięciu kilometrach, bez poduszki pod dupę przy lądowaniu.

– Ale ja...

– Zapnij twarz – uciął Oggie.

Zink go posłuchał. Ze strachu oczy miał okrągłe jak spodki.

– Proszę zwrócić uwagę na ten granitowy blok, pod którym w tej chwili państwo przechodzicie. Widoczne na nim litery zostały wyryte za pomocą opracowanej przez GT techniki wybuchowej. Panowało powszechne przekonanie, że nie da się w ten sposób obrabiać naturalnego kamienia, ale my postanowiliśmy spróbować... i udało się nam. Potwierdziliśmy w ten sposób treść motta naszej firmy.

Stojący obok Oggiego odpad poruszał ustami i szeptał pod nosem, mozoląc się z odczytaniem oglądanego pod kątem pisma.

– Poniżej wypisane są najbardziej znane twierdzenia dowodzące ludzkiej krótkowzroczności, takie jak „Człowiek nie może oddychać przy prędkości powyżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę”, „Trzmiel nie może latać” oraz „Przestrzeń międzyplanetarna to stworzony przez Boga mechanizm kwarantanny”. Trzeba to koniecznie powtórzyć ludziom z Bazy Księżycowej Zero!

Kilka przypochlebnych wybuchów śmiechu. Stojąca kilka osób przed Oggie’em Boża Córa przeżegnała się na dźwięk Imienia.

– Dlaczego tu jest tak cholernie zimno?! – zawołał ktoś bliżej przewodnika.

Figuranci, mierzwa ich mać... Ciekawe, ilu gości w tym tłumie to w rzeczywistości pracownicy GT, zatrudnieni na polecenie rządu i z braku lepszego zajęcia utrzymywani na sztucznie utworzonych posadkach?

– To pytanie prowadzi nas prosto do kolejnego przykładu tego, jak bardzo możemy się mylić w naszych ocenach. Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu inżynierowie twierdzili, że zbudowanie komputera, który mógłby się równać z ludzkim mózgiem, wymagałoby drapacza chmur, żeby pomieścić sprzęt, oraz wodospadu Niagara, żeby go schłodzić. Tego akurat twierdzenia nie znajdziecie na granitowej płycie, ponieważ w kwestii chłodzenia nie do końca się pomylili: Niagara by nie wystarczyła, nie jest dostatecznie zimna. My stosujemy tu ciekły hel, całe tony. Za to mylili się całkowicie co do drapacza chmur. Proszę się rozproszyć tutaj, po tej galerii, to pokażę państwu dlaczego.

Sto dziewięć osób rozstawiło się apatycznie na podkowiastym balkonie obiegającym komorę przypominającą jajo ze ściętym czubkiem. W dole, na głównym poziomie, krzątali się identycznie wyglądający mężczyźni i kobiety; od czas do czasu któreś z nich zadzierało głowę z wyrazem kompletnego niezaciekawienia na twarzy. Kolejna mniej więcej dwudziestka zwiedzających poczuła się niemile dotknięta i doszła do wniosku, że obojętne, co będzie dalej, nie będą tym zainteresowani.

Oggie nie mógł się zdecydować. Wyeksponowany na dole sprzęt przyciągał jego wzrok – było tego co najmniej dwadzieścia pięć, może trzydzieści metrów: przewody, rury, klawiatury, ekrany, zespoły czytników, półki uginające się pod ciężarem lśniących metalowych przyrządów.

– Może nie zajmuje całego drapacza chmur, ale i tak jest dość spory – zauważył ktoś.

Co za mierzwa... Pewnie następny figurant. Oggie powstrzymał się od komentarza, gdy Zink zaszurał głośno stopami.

– Bynajmniej – odparł przewodnik.

Przekręcił zainstalowany na wysokości jego głowy reflektor. Snop światła prześliznął się po aparaturze i ludziach, aż spoczął na niepozornym ściętym stożku z białego matowego metalu.

– To właśnie – obwieścił uroczystym tonem – jest Salmanasar.

– To coś? – podsunął usłużnie figurant.

– To coś. Wysokość: czterdzieści pięć centymetrów, średnica podstawy: dwadzieścia osiem centymetrów, i jest to najpotężniejszy komputer na świecie, a wszystko dzięki unikatowej, opatentowanej przez GT technologii znanej pod nazwą mikriogeniki. Co więcej, jest to pierwszy komputer zaliczany do kategorii megamózgów!

– To bezczelne kłamstwo – odezwał się ktoś z przednich szeregów.

Wytrącony z równowagi przewodnik zaniemówił.

– A K’ung-fu-tse? – mówił dalej ten sam ktoś.

– Słucham? Przykro mi, ale nie... – Przewodnik uśmiechnął się bez przekonania.

Oggie zdał sobie sprawę, że tym razem nie był to wtręt podstawionego figuranta. Wspiął się na palce, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

– Konfucjusz! Mówi się „Konfucjusz”! Na Uniwersytecie Pekińskim mają działający megamózg od...

– Zamknij się! Zdrajca! Przeklęty łgarz! Krwawiciel! Zrzućcie go na dół!

Krzyki podniosły się natychmiast, odruchowo, automatycznie. Zink przepchnął się do przodu i dołączył do krytykantów. Oggie zmrużył oczy, wyjął z kieszeni paczkę bay goldów i włożył sobie jednego w kącik ust. Zostały mu już tylko cztery. Potem będzie skazany na tę nowojorską mierzwę, zielone manhattańskie ścierwo. Najlepsze, co mieli na tym wybrzeżu.

Mocno zgryzł końcówkę automatycznego napowietrzacza. Co to kogo obchodzi, co robią Chińczycy, dopóki armia nie ucapi człowieka za jaja? Wiele hałasu o nic, i tyle.

Policja korporacyjna wyprowadziła czerwonego braciszka, zanim ktokolwiek zdążył mu sprzedać solidniejszego kuksańca, i przewodnik z ulgą wrócił do swojego standardowego planu lotu.

– Widzicie państwo, gdzie w tej chwili kieruję światło? To port wejściowy SKANALIZATORA. Tędy właśnie wprowadzane są wszystkie wiadomości ze wszystkich dużych agencji informacyjnych, po czym Engrelay Satelserv, dzięki Salmanasarowi, mówi nam, na czym stoimy w świecie tu-i-teraz.

– To jasne, ale to przecież nie może być jedyna funkcja Salmanasara – odezwał się inny figurant. Oggie’ego aż skręciło w środku.

– Naturalnie. Głównym zadaniem Salmanasara jest osiąganie tego co niemożliwe. Czyli nasz chleb powszedni tutaj, w GT. – Dla lepszego efektu przewodnik zawiesił na chwilę głos. – Zostało udowodnione teoretycznie, że w wypadku systemu logicznego o tak wysokim stopniu złożoności jak Salmanasar wystarczy wprowadzić do niego dostatecznie dużo informacji, żeby wykształcenie się świadomości i samoświadomości było tylko kwestią czasu. Możemy zresztą z dumą ogłosić, że pewne oznaki udało się już...

Zamieszanie. Kilkanaście osób, w tym Zink, naparło w przód, żeby lepiej widzieć. Oggie westchnął tylko, ale nie ruszył się z miejsca. Pewnie kolejny życzliwy figurant. Co za mierzwa... Dlaczego tym blokersom się wydaje, że ludzie nie będą umieli odróżnić prawdziwego wydarzenia od fałszywki?

Ale...

– Bluźniercy! Diabelski pomiot! Świadomość jest darem od Boga! Nie można wbudować duszy w maszynę!

...przecież nikt nie kazałby figurantowi wykrzykiwać czegoś takiego.

Jakiś blokers stał mu na drodze, starszawy ziom znacznie od niego niższy i wyraźnie lżejszy. Oggie odepchnął go, odgrodził się Zinkiem od ewentualnych pretensji i wychylił przez balustradę. Po jednym z sześciometrowych filarów, na których wspierała się konstrukcja galerii, zsuwała się laska w workowatym burym ubraniu: przekładała rękę za ręką, w końcu zeskoczyła z wysokości półtora metra na ziemię i odwróciła się do zaniepokojonych pracowników, którzy zamierzali ją złapać.

– To Teresa! – zawołał ktoś, siląc się na żart.

Parę osób roześmiało się bez przekonania, ale większość ludzi na galerii wykazywała oznaki przerażenia. Podczas wizyt państwa Uniwersalnych nigdy się coś takiego nie zdarzało.

Ci, którzy chcieli lepiej widzieć, przepychali się z tymi, którzy chcieli się wydostać. Niemal od razu wybuchły awantury i rozległy się podniesione głosy.

Oggie z zainteresowaniem rozważał i odrzucał kolejne możliwości. Żadna Boża Córa nie nosiłaby broni, która byłaby skuteczna z bezpiecznej odległości – nie wchodziły więc w grę żadne energetyki, pistolety ani granaty. A to znaczyło, że blokersi pędzący z wrzaskiem do wyjścia lub rzucający się plackiem na podłogę niepotrzebnie tracą energię. Z drugiej strony, w tej jej torbie zmieściłaby się całkiem niekiepska...

Teleskopowa siekiera z ostrzem równie długim jak złożone stylisko. No proszę!

– To dzieło diabła! Zniszczcie je i ukorzcie się, zanim zostaniecie na wieczność przeklęci! Jak śmiecie uzurpować sobie boskie...

Wyrżnęła najbliższego serwisanta torbą w twarz i rzuciła się w stronę Salmanasara. Jakiś ziom przytomnie rzucił w nią ciężką instrukcją obsługi i trafił ją w nogę; potknęła się i omal nie upadła. Tymczasem obrońcy zbili się w gromadę, uzbrojeni w bicze z wielożyłowych przewodów i półtorametrowej długości wsporniki do czekających na zainstalowanie półek. Zachowywali się jednak jak tchórze i zamiast się do niej zbliżyć, tylko ją okrążyli.

Skrzywiła się pogardliwie.

– Jedziesz ich, laska! – zawołał Zink.

Oggie milczał. Mógłby wykrzyknąć to samo, ale byłoby to niestosowne.

Zgrzyt metalu o metal poniósł się echem po komorze, gdy dziewczyna rzuciła się na najodważniejszego z przeciwników, wymachującego wspornikiem. Ziom kwiknął i upuścił broń, jakby ta sparzyła go w ręce, a wtedy Boża Córa cięła zamaszyście siekierą.

Odcięta dłoń – Oggie widział ją wyraźnie w locie – pofrunęła w powietrzu jak lotka do badmintona. Na ostrzu siekiery została krew.

– No, no... – mruknął i wychylił się pięć centymetrów dalej za balustradę.

Ktoś stojący za plecami laski smagnął ją kablem; na szyi i policzku pojawiło się czerwone piętno. Skrzywiła się, ale nie bacząc na ból, wyrżnęła siekierą w jeden z czytników danych. Pulpit roztrzaskał się w drobny mak, sypiąc dookoła kawałkami plastiku i błyszczącą elektroniką.

– No, no... – powtórzył Oggie z nieco większym entuzjazmem. – Kto następny?

– Wyjdźmy gdzieś dzisiaj wszyscy – zaproponował podekscytowany Zink. – Wieczorem. Skręcimy jakąś mierzwę! Od lat nie widziałem laski, która by miała taki wypierd!

Dziewczyna uniknęła kolejnego ciosu i lewą ręką chwyciła coś, co leżało obok na stoliku na kółkach. Rzuciła tym czymś w stronę Salmanasara. Z miejsca uderzenia trysnęły skry.

Oggie w zadumie rozważał propozycję Zinka. Był skłonny na nią przystać.

Krew skapywała z ostrza na brunatny strój dziewczyny. Ranny mężczyzna leżał na ziemi i wył z bólu.

Oggie zaciągnął się bay goldem. Czuł, jak krystalizuje się w nim decyzja, gdy dym – automatycznie rozrzedzony powietrzem w stosunku cztery do jednego – kłębił mu się w płucach. Długo go nie wypuszczał, potrafił bez wysiłku wstrzymać oddech nawet na półtorej minuty. I wtedy sceneria się zmieniła.

Wszyscy na Zanzibarze

Подняться наверх