Читать книгу Zgadnij, kim jestem - Kamila Cudnik - Страница 11

Rozdział 3

Оглавление

Co jakiś czas Iza chodziła na cmentarz. Nie lubiła tego robić, nie czuła w tym miejscu obecności zmarłych, ale miała poczucie obowiązku.

Włożyła do torebki aparat fotograficzny, zapakowała kilka zniczy i wyszła z domu. Miała do pokonania około pięciuset metrów, więc po kilku minutach minęła zabytkową kutą furtkę, Chrystusa na krzyżu z klęczącą u jego stóp Marią Magdaleną i kawałek dalej skręciła w prawo.

Marmurowa płyta rodzinnego grobowca została przez nią wyszorowana kilka dni temu. Stały na niej bordowe chryzantemy, teraz dostawiła znicze i przeżegnała się. Nie znosiła tu przychodzić, bo świadomość, że cała jej rodzina leży w grobie, była zbyt okrutna. Może nie cała, Iza miała jeszcze przyrodniego starszego brata, ale on nie odwiedzał grobu rodziców, mieszkał daleko, czasami tylko przysyłał Izie pieniądze na jego utrzymanie, zupełnie jakby były jej potrzebne. Skrzywiła się z niechęcią, cóż warte są pieniądze, kiedy jest się samemu na świecie. Matka była jedynaczką, siostra ojca, sporo od niego starsza, też już nie żyła. Iza została sama. Miała tylko dom, o wiele dla niej za duży, i oszczędności po ojcu.

Rozejrzała się po cmentarzu. Był bardzo ładny, głównie za sprawą drzew, których sporo rosło między zabytkowymi nagrobkami. Wciąż chowano tu zmarłych, ale sama nekropolia była dość wiekowa.

Wzrok Izy przykuła mała dziewczynka w białej kurtce, która przykucnęła i kijkiem przenosiła ogień do niepalących się już zniczy. Była bardzo skupiona, najwyraźniej zajęcie ją fascynowało. Iza wyjęła aparat, ustawiła obiektyw i zrobiła zdjęcie, po czym usiadła na ławce i zamyśliła się. Bordowe kwiaty chwiały się lekko, były wielkie i piękne, bardziej przypominały pełne astry niż chryzantemy. Sięgnęła po słoik, schowany zawsze za krzyżem, i przyniosła wody z pobliskiego kranu, żeby podlać roślinę. Potem znowu usiadła i przyglądała się płonącym zniczom. W końcu spojrzała na zegarek i ruszyła do wyjścia. Znów zobaczyła przed sobą dziewczynkę w białej kurtce. Miała może siedem lat, była więc w wieku, gdy jeszcze się nie rozumie, że bliscy odchodzą i że każdego czeka śmierć. Trzymała rodziców za ręce, podskakując radośnie i ciesząc się beztroską.

Iza minęła bramę. Rozejrzała się, wokół było pusto. Nagle zza pobliskiego garażu wyszedł chłopak niepozornej postury. Miał na sobie niebieską ortalionową kurtkę, tyle zapamiętała. Podszedł do niej blisko, bardzo blisko. Przystanęła zaciekawiona.

— Ej, chcesz zarobić? — zagadnął śmiało, a jego oczy przewiercały ją na wylot.

— Ale na czym? — Pomyślała o narkotykach, przez ułamek sekundy, choć potem nie była pewna, czy myślała, że chłopak ma narkotyki, czy że jest naćpany.

— Obciągniesz mi. — Zbliżył się jeszcze bardziej. — Dam ci stówę.

— Ale ja nie chcę — powiedziała szybko, cofając się o krok. Odwróciła się, żeby odejść.

— Hej, kolego! Czego chcesz od tej pani?! — Słowa padły gdzieś za jej plecami.

Rozejrzała się w panice. Szybkim krokiem zbliżał się do niej dość wysoki, nieco przygarbiony mężczyzna o wyglądzie typowego inteligenta, może naukowca. Chłopak, który ją zaczepił, zniknął, jakby nigdy nie istniał naprawdę, tylko uchylona żelazna brama od garażu wskazywała kierunek jego ucieczki. A ona nagle zaczęła się głośno śmiać, jakby dopiero teraz dotarła do niej absurdalna propozycja. Ciekawe, czy wyglądała na dziwkę, czy ten niepozorny chłopaczek gustował w takich, co jednak na dziwki nie wyglądają.

— Nic pani nie zrobił? — Mężczyzna odgarnął opadającą na czoło grzywkę charakterystycznym gestem. Mogła się założyć, że robił to często. Wyglądał bardzo sympatycznie, zwłaszcza kiedy się uśmiechał, i dotarło do niej, że był zabójczo, wręcz żurnalowo przystojny.

Zbliżył się. Miał w oczach tyle troski, że rozbawił ją jeszcze bardziej. Przywołała się w myślach do porządku i spoważniała.

— Nie, nic. — Pokręciła głową. — Zaskoczył mnie. Potraktował mnie jak prostytutkę. — Spojrzała w dół na siebie, jakby chciała ocenić swój wygląd. — Chyba nie wyglądam na dziwkę. — Skrzywiła się z niesmakiem.

— Zupełnie nie. — Przyznał jej rację, przyglądając się, jakby oceniał, na kogo wygląda. Po chwili poczuła się nieswojo, ale starała się tego nie okazać.

— Ulżyło mi — powiedziała. — Co za zarozumiały szczyl. Zboczony już w tym wieku albo się naćpał. — Poczuła, że powoli odzyskuje poczucie panowania nad sytuacją. — Co za tupet mają dzisiaj te dzieciaki. Naoglądał się w internecie i myśli, że naprawdę tak można.

— Wiktor. — Nieznajomy wyciągnął rękę.

Podała mu dłoń.

— Izabella.

— Bardzo mi miło. Odprowadzę cię, jeśli pozwolisz.

— Dziękuję. Mieszkam niedaleko. Masz kogoś bliskiego na tym cmentarzu?

— Matkę, niestety.

— Przepraszam. Bardzo mi przykro. Wiem, jak to jest.

— Umarła wiele lat temu. Prawie jej nie pamiętam. Ojciec ożenił się po raz drugi i dziś mam drugą matkę. Kocham ją jak własną.

— W takim razie jesteś szczęściarzem — powiedziała zamyślona.

— Czasami tak — odpowiedział. — Może zamiast samotnego popołudnia wolałabyś obiad ze mną? Zapraszam cię, pod warunkiem, że zaproponujesz jakiś interesujący lokal. Rzadko bywam w Toruniu, więc nie znam knajp. Co prawda wynająłem tutaj niedawno mieszkanie, ale na razie nie miałem okazji za często w nim bywać. Może w przyszłości to się zmieni.

Spojrzała na niego bystro, ponieważ zaskoczyło ją, że wspomniał o samotności. Może zauważył, że była sama na cmentarzu, i wyciągnął stosowne wnioski.

— Bardzo chętnie. — Uśmiechnęła się uprzejmie.

— W takim razie wracamy po samochód.

Robiło się coraz zimniej. Zapadał zmrok, gałęzie drzew tańczyły poruszane wiatrem. Nowa czarna honda z daleka rzucała się w oczy. Oprócz niej na parkingu pod delikatesami stał jeszcze tylko jeden samochód, raczej niepozorny, bo Iza nie zapamiętała nawet, jakiego był koloru. W głębi duszy poczuła podziw, w końcu był dość młody, a takie auto musiało sporo kosztować.

Jechał ostrożnie, z wyczuciem, nie spieszył się, nie szarpał samochodem. Odwróciła głowę, żeby popatrzeć na Wisłę, spienioną od wiatru.

— Piękny widok. — Usłyszała.

— Tak, to prawda. — Spojrzała w stronę nowego znajomego.

— Dokąd mam jechać? — spytał, gdy zjeżdżali już z mostu.

— W prawo, kawałek Bulwarem. Zaraz pokażę ci, gdzie skręcić. — Po chwili dodała: — To tutaj, w lewo, przejedź przez tę bramę i w górę pod Gdaniskiem. Tutaj jest parking. Pokażę ci fajne miejsce.

Wrócili kawałek, żeby przejść wzdłuż nowo otwartego hotelu, wkomponowanego w stare zabudowania zamkowe. Zielone okiennice na tle białych ścian przyciągały wzrok. Stanęła na wybrukowanym mostku.

— Spójrz.

Kaskada wody spływającej po wielkich kamieniach pieniła się wściekle.

— Podoba ci się?

Odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na mężczyznę z roziskrzonymi oczami.

— Jest w tym mieście kilka miejsc, które lubię. To jedno z nich.

Nic nie mówiąc, wyjął telefon i cofnął się o kilka kroków. Uśmiechnęła się niepewnie, kiedy robił zdjęcie. Nie zapytał jej o zdanie. Po chwili schował telefon do kieszeni, jakby zupełnie nic się nie stało.

— Ładnie wyszło? — spytała.

— Bardzo ładnie — odpowiedział.

Nie pokazał jej zdjęcia. Poszli w stronę centrum starego miasta. Zastanawiała się, czemu nie potrafi upomnieć się o skasowanie fotografii, na której zrobienie nie wyraziła zgody. Pomyślała, że zrobi to później, przy obiedzie.

Mijając witryny, przystawała chwilami. Wystawy fascynowały ją niemal na równi z kościołami, choć do sztuki było im daleko. Były kolorowe, modne, czasami kiczowate, a jednak fascynujące. Androgeniczne manekiny przybierały czasami najdziwniejsze pozy, chociaż najczęściej stały prosto wpatrzone w jakiś punkt przed siebie, obleczone w najmodniejsze ubrania, w których zawsze wyglądały świetnie. W kolejnej przeszkolonej wystawie przyjrzała się swojemu towarzyszowi. Miał w sobie coś z przedwojennego amanta, jakiś nieuchwytny czar i wyniosły spokój, a jednak coś ją w nim niepokoiło.

Restauracja, którą wybrała, nie była szczególnie zatłoczona, ale przy większości stolików siedzieli goście. Wiktor wszedł pierwszy, usiedli przy stoliku w kącie sali, który szczęśliwie dla nich ktoś właśnie opuścił. Kiedy pojawił się kelner, Wiktor zamówił butelkę wina, zanim zdążyli złożyć zamówienie.

— Masz samochód. — Spojrzała zdziwiona.

— Nie szkodzi. Może będziesz miała ochotę. Ja wypiję tylko kieliszek. — Uśmiechnął się uspokajająco.

Wyglądało na to, że miał i gest, i pieniądze. Doszła do wniosku, że nie warto się tym zajmować, i wzięła do ręki kartę dań.

— Na co masz ochotę? — spytał.

— Sola z ziemniakami i surówką. — Zdecydowała szybko i odłożyła kartę. — A ty?

Zamówił kaczkę z modrą kapustą, splótł dłonie przed sobą i patrzył, jak Iza unosi powoli kieliszek i popija wino.

— Świetne.

— Cieszę się, że ci smakuje.

— Czym się zajmujesz? — zapytała po chwili niezręcznej ciszy.

— Niczym szczególnym. Przejąłem firmę informatyczną po ojcu, kiedy zaczął chorować i doszedł do wniosku, że czas się wycofać.

— Brzmi nieźle.

— Nie zaczynałem od zera. Smacznego — dodał, spoglądając znacząco na kelnera, który właśnie wniósł ich zamówienie i żonglował talerzami jak zawodowy magik. Pomyślała, że ładnie z jego strony, że podkreślił rolę ojca w założeniu firmy. Przyglądała mu się ukradkiem, jak jadł. Robił to elegancko, jego ruchy były oszczędne i pełne gracji. Od czasu do czasu się do niej uśmiechał. Jednakże cała ta sytuacja wydawała jej się nieco abstrakcyjna.

— A ty czym się zajmujesz?

Czekała na to pytanie. Powinna sama zacząć mówić o swojej pasji, przynajmniej tak pewnie mu się wydawało, na zasadzie ja powiem ci o sobie i ty też się rozgadasz.

— Maluję — powiedziała, wkładając do ust małego okrągłego ziemniaczka.

— Jesteś więc artystką.

— Chciałabym. Brałam udział w kilku wystawach, ale na razie bez spektakularnych sukcesów.

— Przyjdą z czasem, nie martw się. Chciałbym zobaczyć twoje prace.

Zatrzymała się w pół ruchu na ułamek sekundy. Trochę za szybko się to działo. Spotkanie, obiad, za chwilę wylądują w łóżku, przynajmniej jemu się nieco spieszyło.

— W takim razie dam ci znać o kolejnej wystawie. Oczywiście, jeśli dasz mi swój numer.

— Tylko jeśli odwdzięczysz mi się tym samym.

— Nie mam komórki.

— Oczywiście. — Roześmiał się. — Artyści nie dbają o takie rzeczy. — Wziął papierową serwetkę, napisał na niej numer telefonu i swoje imię i podał jej. — Liczę na to, że nie zapomnisz.

— Zapewniam cię, że nie.

Było już ciemno, kiedy wychodzili. Izie lekko szumiało w głowie, chociaż wypiła zaledwie dwa kieliszki wina. Stała na szczycie schodów i patrzyła na pustą ulicę, której mrok rozpraszały jedynie mdłe światła latarń. Zmrużyła oczy nie do końca pewna, czy wzrok jej nie myli. To był on, policjant, który przyczepił się do niej na moście, a potem w kościele. Szedł w jej stronę. Myślała, że to przypadek, że przejdzie obok, ale nie. Zatrzymał się na moment, a potem wszedł na schody i stanął naprzeciwko niej.

— Znowu się spotykamy — powiedział.

Iza spojrzała przez ramię na Wiktora.

— Mam wrażenie, że często jest pan tam, gdzie ja się pojawiam.

— Robert. — Wyciągnął dłoń do Wiktora.

— Wiktor.

— Jadę za most. Mogę ją podrzucić.

Wiktor obrzucił Izę pytającym spojrzeniem.

— Nie jestem przedmiotem, ale dziękuję za propozycję — zwróciła się do policjanta, a potem do Wiktora i dodała: — To mój znajomy. Odwiezie mnie do domu, skoro i tak ma po drodze. Zadzwonię.

Zobaczyła, że odchodzi, i poczuła dziwną ulgę.

— Pójdę już — powiedziała.

— Nic z tego. — Policjant pokręcił głową. Zirytował ją tą swoją butą. Poprzednio zatrzymał ją na całą noc w komisariacie, a teraz znowu miał inne plany co do niej niż ona sama. Spróbowała go wyminąć. — Powiedziałaś przecież, że cię odprowadzę. Czuję się zobowiązany.

— Pojadę taksówką — odpowiedziała pośpiesznie.

— Nie ma mowy.

— Mam zamiar jechać taksówką! — rozzłościła się, czując, że kolana dziwnie jej miękną, a ona coraz bardziej zbliża się do chodnika. Mocny uścisk pozwolił jej wrócić do pionu, chociaż przed oczami wirowały wszystkie światła latarni, które docierały do tego zakątka. Przechodzący w pobliżu mężczyzna przyglądał im się ciekawie.

— Powoli, nie lubię mdlejących dziewic. — Usłyszała cichy głos sączący się jej wprost do ucha.

— Nie jestem dziewicą — wysyczała i od razu powstydziła się swoich słów. Co też jej przyszło do głowy? — I zazwyczaj nie mdleję.

— To bardzo interesujące, naprawdę.

— Nie sądzę.

— Co piłaś? — spytał, gdy szli już w stronę samochodu zaparkowanego w wąskiej brukowanej uliczce. Przytrzymywał ją, bo nagle się okazało, że wcale nie jest jej łatwo iść.

— Wypiłam dwa kieliszki wina. To chyba niezbyt wiele?

— Zależy. — Spojrzał na nią z troską, przynajmniej tak jej się wydawało. — Nie wyglądasz najlepiej.

Policjant uchylił tylne drzwi samochodu. Iza zauważyła, że na miejscu kierowcy już ktoś siedzi.

Robert usiadł po stronie pasażera.

— Nieplanowany kurs na Poznańską — powiedział i samochód sprawnie wycofał się z wąskiej uliczki pomiędzy starymi kamienicami.

Nie odzywali się przez całą drogę. Mijane miejsca zlewały się Izie w jedno i jedyne, na co miała ochotę, to znaleźć się we własnym łóżku. Przymknęła oczy. Wino musiało jej zaszkodzić, bo żołądek zaczął podchodzić do gardła.

— Zatrzymaj się. — Usłyszała i ktoś w samą porę wyciąg­nął ją na chodnik, w przeciwnym razie zwymiotowałaby w samochodzie.

Kiedy już się wyprostowała, okazało się, że tym razem zaopiekował się nią mężczyzna, który prowadził. Tamten pewnie nie zdążyłby wysiąść. Teraz stał dwa metry dalej i palił papierosa, patrząc na nią, jakby chciał prześwidrować ją na wylot. Znowu zrobiło jej się niedobrze i szybko wciągnęła chłodne powietrze.

— Akcja nam się udała. — Roześmiał się jego towarzysz. — Jak nie rzyga, to jest całkiem niezła.

— Tak, ale teraz odwieziemy ją do domu. Nie nadaje się na dalsze imprezowanie.

— Raczej nie — potwierdził jego kolega, mierząc Izę uważnym spojrzeniem.

Zastanawiała się, dlaczego mówią o niej, jakby niczego nie słyszała. Czuła się niezręcznie. Wsiadła z powrotem do auta i sama zamknęła drzwi. Kierowca ruszył dość gwałtownie. Źle się czuła, przymknęła oczy, modląc się, żeby dojechali jak najszybciej. W końcu zasnęła.

— Śpi. Myślisz, że ten facet dosypał jej czegoś do wina? — Robert zerknął na swojego współtowarzysza.

— Raczej nie, nie ma piętnastu lat i nie wygląda na idiotkę.

Iza obudziła się przed własnym domem. Przez moment była zdezorientowana, bo nie bardzo pamiętała, co się z nią działo. Najbardziej zdziwiły ją dwie pary wlepionych w nią męskich oczu i fakt, że siedzi w jakimś samochodzie, ale pamięć wróciła dość szybko.

— Jesteśmy na miejscu. — Usłyszała od tego, którego znała dłużej. — Proponuję, żebyśmy weszli na chwilę. Źle się czujesz?

— Chyba tak, ale dam sobie radę.

Obrzucił ją uważnym spojrzeniem i wyciągnął rękę po klucz, który trzymała w dłoni.

— Daj, otworzę.

Patrzyła, jak otwiera drzwi, i zastanawiała się, czy nie zwariowała. Wpuszczanie do domu dwóch obcych mężczyzn nie było najmądrzejszym pomysłem.

Zostawiła ich w salonie i poszła do kuchni nastawić wodę i poszukać tabletek, które przyniosłyby jej ulgę. Oprócz tego, że wciąż ją mdliło, rozbolała ją głowa.

— Cholera, zimno. — Wymruczała do siebie, szukając wzrokiem wiadra na węgiel, które wyłoniło się nagle z piwnicy, przyczepione do czyjejś ręki. Przeniosła wzrok na ciało, do którego należała ręka, i z radością stwierdziła, że pan aspirant, tyle zapamiętała z pierwszego spotkania, świetnie odnalazł się w jej domu i przyniósł węgiel.

— Zaraz rozpalę. — Schyliła się przy piecu, ale poczuła ciepło, więc ogień już płonął.

— Już to zrobiłem. Trzeba tylko dorzucić.

— Nieźle — pochwaliła, gdy przykucnął obok niej. Popatrzyła na spokojny leniwy półuśmiech i nagle dostrzegła ciepło w zielonych zmrużonych oczach, otoczonych prawie niedostrzegalną siateczką zmarszczek. Poczuła, że komuś na niej zależy. Może tylko przez chwilę, ale i tak świadomość cudzej troski sprawiła jej przyjemność. Poczuła rozczarowanie, gdy odwrócił wzrok i zajął się wrzucaniem węgla do pieca.

Podniosła się. Drugi mężczyzna siedział rozparty na kanapie i z zainteresowaniem czytał „Elle”, którą zostawiła na stoliku. Uniosła brwi ze zdziwienia, w życiu nie podejrzewała, że policjant może czytać babskie gazety, zwłaszcza że ten wyglądał na totalnego macho.

— Zaparzę herbaty — powiedziała i wycofała się do kuchni, chociaż wciąż kręciło się jej w głowie i wolałaby, żeby sobie poszli.

Ledwie zdążyła wyjąć filiżanki, w kuchni pojawił się policjant, który przed chwilą napalił w piecu.

— Zostaw, nie trzeba — powiedział. — Powinnaś się położyć.

— Pewnie tak. — Zastygła w pół ruchu.

— Jak ty masz na imię? — Zmarszczył czoło. — A tak, Izabella. — Przypomniał sobie. — Musimy iść. Cezary, odłóż tę gazetę i chodź! — krzyknął do kolegi, nie odrywając wzroku od Izy.

Ona tymczasem stała jak posąg, trochę przestraszona i zbita z tropu. Kto mu pozwolił ją tak usidlać wzrokiem? Gonił ją jak lis ofiarę, przygważdżał spojrzeniem i patrzył, patrzył tak długo. Poruszyła się.

— Już nikt tak do mnie nie mówi — powiedziała.

— Ładne imię — odpowiedział.

Znowu się speszyła. Cezary podniósł się z kanapy, odłożył gazetę i wstał. Wyszli, zamykając starannie drzwi. Podeszła, żeby przekręcić klucz w zamku, a potem słuchała, jak sprzed domu odjeżdża samochód.

Kiedy drzwi się zamknęły, Robert przystanął. Zastanawiał się, dlaczego powiedziała, że już nikt tak do niej nie mówi. Dotychczas nie sprawdzał jej w bazie, ale teraz go zaciekawiła. Był w niej jakiś smutek, który go wzruszał. Ogarnęła go ochota, żeby wrócić, ale nie zrobił tego, tylko po prostu wsiadł do samochodu, zapiął pas i przetarł dłońmi zmęczone oczy. Zapowiadała się długa noc.

— No i co? — Cezary spojrzał z wyczekiwaniem.

— A czego się spodziewałeś?

— Że zostaniesz u niej przez jakąś godzinkę.

— A ty w tym czasie poczytasz „Elle”?

— Znalazłbym sobie lepsze zajęcie, nie martw się.

— Daj już spokój i jedź.

*

A jednak wtedy wrócił. Gdy skończył służbę o szóstej rano, poszedł na odprawę, zdał broń i wyszedł z komisariatu, wciąż było ciemno. Oświetlone latarniami drzewa stały zupełnie nieruchomo. W oddali mignęła postać kobiety, spieszącej w stronę miasta. Podrzucił w ręku kluczyki, złapał je i wsiadł do auta. Zatrzymał samochód na chodniku przed domem Izabelli Zaniewskiej, teraz już wiedział, że mieszkała sama. Wysiadł i zapalił papierosa. Przeszedł się w jedną stronę, potem wrócił, rozejrzał i zaczął swój spacer od nowa. Wyrzucił niedopałek, wyjął kolejnego papierosa, podpalił, chroniąc ogień przed podmuchem powietrza, i znów zrobił kilka kroków w jednym i w drugim kierunku. Po przeciwnej stronie ulicy był przykościelny parking. Stały na nim dwa samochody. Na parkingu pojawił się ksiądz, nagle się zatrzymał i zaczął bacznie mu się przyglądać. Robert też go zauważył. Ksiądz był stary, choć poruszał się sprawnie, bez charakterystycznej dla późnego wieku opieszałości. Staruszek postał chwilę, jakby o czymś rozmyślał, a potem odszedł w stronę kościoła. Po kilkunastu minutach nieliczni wierni zaczęli się schodzić na mszę o siódmej. Kiedy się nad tym zastanawiał, Iza przebiegła przez ulicę, zupełnie nie zwracając uwagi na nadjeżdżający samochód, i szybko zniknęła wraz z innymi za bramą kościoła. Stał zaskoczony, nie wiedząc, jak zareagować. Miała prawo być wierząca i chodzić na mszę o każdej dowolnej porze, ale nie miała prawa przebiegać przez ulicę tuż przed samochodem. Ciarki przebiegły mu po plecach, bo tak naprawdę była o włos od wypadku, a pisk opon jeszcze teraz świdrował mu w uszach. I zrobiła to po raz drugi na jego oczach. Oparł się o maskę i czekał z założonymi na piersiach rękami, żeby się choć trochę ogrzać. Zmęczenie po nieprzespanej nocy powoli dawało o sobie znać.

Ludzie zaczęli wychodzić z kościoła po czterdziestu minutach. Miał wrażenie, że przez moment się zdrzemnął. W oddali między blokami pokazało się słońce. Zaczynał się ładny dzień.

Iza wyszła prawie na samym końcu. Miała na sobie czarny krótki płaszcz, czarne spodnie i wysokie kozaki. Niezapięty płaszcz przytrzymywała dłonią. Spod spodu widać było cienką ciemnoczerwoną bluzkę na guziki, zbyt strojną na wczesny ranek. Rozpuszczone włosy opadały jej na twarz. Szła powoli. Tym razem się rozejrzała. Nie patrzyła na niego, choć był pewien, że doskonale zdawała sobie sprawę z jego obecności. Poczekała, aż przejadą wszystkie samochody, i podeszła wprost do niego. Przystanęła naprzeciwko i dopiero wtedy podniosła głowę. Popatrzyli sobie w oczy.

— Nabrałaś rozumu? — spytał.

— Zawsze miałam go aż za wiele — odpowiedziała, mrużąc powieki, jakby słońce świeciło jej prosto w twarz, a nie za plecami.

— Czyżby? Ten samochód mógł cię przejechać, wystarczyło, żeby było bardziej ślisko, to by nie wyhamował.

— Co pan tutaj robi? Zauważył mnie pan i zatrzymał się, żeby się przywitać, jak wtedy, gdy weszłam do kościoła Najświętszej Marii Panny? Cóż za zbieg okoliczności — obróciła się i machnęła ręką — teraz też byłam w kościele.

— Wiem. Robert. — Wyciągnął rękę.

— Izabella.

Był ciekaw jej dotyku i nie rozczarował się. Miała ciepłe suche dłonie, a uścisk zdecydowany, choć nie za mocny.

— Kiedyś też przebiegłam przez ulicę tuż przed samochodem, miałam może dziesięć albo jedenaście lat i moja babcia kazała mi za karę przepisać dość obszerny fragment dzieła O wieczności świata Tomasza z Akwinu. Wyobrażasz sobie? — Iza uśmiechnęła się szeroko, rozbawiona wspomnieniem.

— Musiała być bardzo pobożna.

Iza spoważniała i zastanawiała się przez moment, zanim odpowiedziała.

— Nie bardzo. Była artystką o swobodnych i nowoczesnych poglądach, raczej po prostu znalazła coś dostatecznie nudnego dla dziecka, żeby kara była dotkliwa. Niczego nie zrozumiałam, ale jak skończyłam, bolała mnie i ręka, i głowa.

Odsunął się od samochodu, włożył ręce do kieszeni i przyglądał się jej.

— Skąd się tu wziąłeś? — spytała w końcu speszona jego zainteresowaniem.

— Przejeżdżałem tędy.

Nie uwierzyła mu, ale zaprosiła go na śniadanie, na co z chęcią przystał. Był zmęczony i pewnie gdyby wrócił do domu, nie jadłby, tylko położył się spać.

— Pójdę po świeże bułki i zaraz będę — powiedział.

Odsunął ją, łapiąc za ramiona, jakby naprawdę stała mu na przeszkodzie. W rzeczywistości bardzo chciał jej dotknąć. Poszedł, nie odwracając się za siebie. Stała chwilę na chodniku, a potem weszła do domu.

Zdjęła płaszcz, pod którym miała cienką prześwitującą bluzkę z topem na ramiączkach w tym samym kolorze, i zastawiła stół wszystkim, co wydało jej się odpowiednie na śniadanie, począwszy od dżemu truskawkowego, a skończywszy na wędzonych plastrach łososia.

— Nieźle — powiedział, gdy wrócił. — Nie wyglądasz na kogoś, kto lubi dobrze zjeść.

— Uwielbiam — zapewniła go. — Szkoda tylko, że zazwyczaj muszę jadać sama.

— W takim razie chyba dobrze się stało, że przyszedłem.

Nie odpowiedziała. Ułożyła bułki w koszyku, postawiła na środku stołu i usiadła naprzeciwko niego. Promienie jesiennego słońca padały na obrus w drobne niebieskie kwiatki.

— W jednym dzbanku jest kawa, a w drugim herbata. Nie wiedziałam, co będziesz wolał.

— Najpierw łyk kawy, a potem może być herbata.

Wyglądała wyjątkowo ładnie, wręcz elegancko, jakby siedziała w kawiarni, a nie rankiem przy własnym kuchennym stole. On sam, po dwóch nieprzespanych nocach, czuł się brudny i wymięty, nieogolony, w ubraniu przesiąkniętym dymem papierosowym i zapachem niezbyt interesujących miejsc, w których przez ten czas był.

Jedli w milczeniu, a jednak cisza nie była krępująca. Iza przypatrywała się swojemu gościowi z zaciekawieniem. Wyglądał na bardzo zmęczonego i albo miał wyjątkowy apetyt, albo też wszystko smakowało mu bardziej, niż chciałby się przyznać. Odsunęła się nieco od stołu, założyła nogę na nogę i wzięła filiżankę kawy.

— Smakuje ci? — spytała, uśmiechając się ciepło.

Odłożył bułkę na talerz i wypił łyk herbaty.

— Zawsze rano wyglądasz tak dobrze?

Roześmiała się, odrzucając jednocześnie dłonią zabłąkany kosmyk włosów.

— Nie, zazwyczaj o tej porze jestem w kompletnej rozsypce. Wstaję, robię sobie kawę i siadam w fotelu, który stoi w kącie specjalnie na moje poranki. Dopiero potem się rozkręcam. Dzisiaj wyjątkowo poszłam na mszę do księdza Michała. Znasz go?

— Skąd miałbym go znać? — Podniósł do ust napoczętą bułkę.

— No tak. Na pewno nie jesteś stąd.

— Skąd ta pewność?

— Znałbyś naszego proboszcza. — Wzruszyła ramionami.

— Czy to jakiś wyjątkowy facet?

Poruszyła się niespokojnie. Zniknął uśmiech, a pojawiło się zakłopotanie.

— Właściwie tak. Tutaj wszyscy go znają, bo Podgórz jest dość specyficznym miejscem, bardziej kameralnym niż reszta Torunia.

No tak, niewątpliwie Podgórz był jak małe miasteczko, ale nie powiedziała mu wszystkiego, coś ukryła. Na razie wolał w to nie wnikać. Skończył herbatę i sięgnął po dzbanek z kawą.

— Nalać ci jeszcze?

— Nie, dziękuję.

Kiedy wychodził, dochodziła dziewiąta, nad światem wstało piękne słońce, a on co prawda wciąż odczuwał zmęczenie, ale jednocześnie był odprężony i w dobrym humorze.

*

Iza zamknęła drzwi, przekręciła zamek i zamyślona skierowała się do pracowni. Uznała, że sprzątanie po śniadaniu może poczekać. Telefon zadzwonił w momencie, kiedy koło niego przechodziła. Serce podeszło jej do gardła. Bała się, że może znowu usłyszy męski głos pytający Lilly? Miała wrażenie, że dochodzi z zaświatów. W końcu podniosła słuchawkę.

— Słucham? — odezwała się.

— Dzień dobry, pani Izo. — Zabrzmiał stanowczy kobiecy głos. — Malwina Lewicka z tej strony.

— Ach, witam. Cieszę się, że pani dzwoni, bo to pewnie dobra wiadomość. — Odetchnęła z ulgą.

— Robimy wystawę, która być może panią zainteresuje. Ma pani czas jutro z rana, powiedzmy o dziewiątej?

— Tak, oczywiście.

— No to jesteśmy umówione, u nas w galerii, jak zwykle. Będę na panią czekała. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia.

Słuchawka powędrowała na swoje miejsce. Tym razem to nie był tamten człowiek. Może powinna o nim komuś powiedzieć oprócz Marzeny. Tylko że on nic więcej nie mówił poza Lilly?, a czasami w ogóle się nie odzywał. Zresztą głuche telefony mogły oznaczać po prostu, że ktoś się nie mógł dodzwonić. To nie musiał być ten mężczyzna.

*

Robert przystanął przed swoją klatką schodową i zawahał się. Może powinien był zostać. Przetarł zmęczone oczy palcami. Zadzwoniła komórka. Niechętnie wyciągnął ją z kieszeni i spojrzał na ekran. Numer zastrzeżony. Mógł się tego spodziewać.

— Tak? — Przycisnął zieloną słuchawkę.

— Cześć. Marek z tej strony. Możesz być w pracy na nocną zmianę?

— Mogę. Prześpię się i przyjdę. Stało się coś?

— Orłowskiemu córka zachorowała. Wylądowała w szpitalu. Chyba coś poważnego. Prosił, żeby go z kimś zamienić.

— W porządku. Będę przed dziesiątą. — Rozłączył się i wszedł do środka. Wbiegł po dwa stopnie, chociaż w bloku była winda. Jakoś nie bardzo lubił nią jeździć.

*

Iza odwróciła się. Jej wzrok padł na czasopismo, które niedawno przeglądał policjant o imieniu Cezary. Uśmiechnęła się sama do siebie na to wspomnienie. Kto by pomyślał, że policjant może interesować się damską modą. Może zastanawiał się, co kupić swojej żonie na Gwiazdkę? Powoli coraz bardziej ogarniała ją senność, niewątpliwy efekt dzisiejszej pośpiesznej pobudki. Podeszła do kanapy, wzięła do ręki „Elle” i usiadła.

*

Ledwie wszedł do domu, gdy po raz kolejny zadzwonił telefon. Z niedowierzaniem wpatrywał się przez chwilę w wyświetlacz. Matka dzwoniła niezwykle rzadko i to z tego powodu, że bardzo nie lubił jej telefonów. Była zbyt dociekliwa jak na jego gust.

— Cześć, mamo. Coś się stało? — odezwał się zniecierpliwiony.

— Zupełnie nic. Dawno nie dzwoniłeś ani nie przyjeżdżałeś, więc dzwonię.

— Nic się nie martw. U mnie wszystko dobrze. Jestem trochę zmęczony, bo wróciłem po nocy. Właśnie się kładłem.

— Może byś do nas wpadł, na obiad na przykład?

— Dobrze, ale nie dzisiaj, bo idę do pracy.

— Znowu?

— Tak, znowu. Daj spokój.

— Sylwia by na to nie pozwoliła.

— Przypomnij sobie, że ona już dawno się mną nie interesuje. Wyprowadziła się prawie dziesięć lat temu.

— Czemu jesteś taki zdenerwowany?

— Nie jestem. Chce mi się spać. Możemy tę rozmowę przełożyć na później?

— Oczywiście.

— Wpadnę w przyszłym tygodniu. Cześć.

Westchnął, matka wiecznie wspominała Sylwię, a on już dawno chciał zapomnieć o swojej byłej żonie. Może i była wyjątkowo ładna, zadbana, doskonale wychowana i… wyrachowana, czego akurat matka nie potrafiła zrozumieć. Dla niej Sylwia była ideałem, którego on nie potrafił zatrzymać.

— Niech to diabli! — Rzucił zniecierpliwiony kurtkę na półkę pod lustrem i poszedł do łazienki, żeby się wykąpać. Panujący tu idealny ład, ułożone porządnie ręczniki, kosmetyki pod właściwym kątem i we właściwym miejsca, równo ułożone dywaniki, sprawiał, że przynajmniej tu mógł się poczuć komfortowo, bo uwielbiał porządek. Zdjął ubranie, wrzucił je do kosza na pranie i wszedł pod prysznic.

*

Iza obudziła się z „Elle” pod głową, przykryta kocem. Jej uwagę przykuł dziwny hałas pod drzwiami, jakby drapanie. Wstała rozespana, narzuciła na siebie koc jak pelerynę i poszła otworzyć. Z niedowierzaniem patrzyła na kota, nie… kotkę, była tego niemal w stu procentach pewna. Kotka siedziała przed nią, jakby chciała coś powiedzieć. Była biała, jedynie grzbiet od ogona aż po głowę ozdabiał szarobury pręgowany pasek sierści.

— Wejdź, kochana. — Iza schyliła się, żeby pogłaskać zwierzątko. — Zgubiłaś się?

Kotka weszła do domu z podniesionym ogonem, rozejrzała się i pomaszerowała do kuchni, jakby doskonale znała rozkład domu. Iza podążyła za nią. Po chwili obie stały przy lodówce.

— Cwana jesteś. Myślisz, że mam tam kocie żarcie? No dobrze, ludzkie będzie nawet lepsze. — Otworzyła lodówkę i sięg­nęła po puszkę z pasztetem. — Może być?

Najwidoczniej mogło, bo kotka jadła zachłannie, mrucząc z zadowoleniem, a Iza rozglądała się za miską do wody. Znalazła porcelanowe cudeńko od dawno wytłuczonego kompletu.

— Myślę, że będzie odpowiednia.

Kotka mrugnęła leniwie oczami, najwyraźniej jej również odpowiadała taka miska, bo chętnie się z niej napiła.

*

Robert położył się wygodnie w pościeli i wziął do ręki pilota. Przerzucał bezmyślnie kanały, ale nie mógł się na niczym skupić. W końcu zniecierpliwiony wyłączył telewizor, położył się na wznak i gapił w sufit.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zgadnij, kim jestem

Подняться наверх