Читать книгу Zgadnij, kim jestem - Kamila Cudnik - Страница 8
Rozdział 2
ОглавлениеIza przekręciła klucz w zamku i weszła do domu. Było zimno jak w psiarni. Wspomnienie ostatniej nocy uwierało ją jak za ciasny but. Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Przymknęła oczy, powtarzając w myślach, że za chwilę napali w piecu i znowu wszystko będzie w porządku. Policzyła do dziesięciu i osunęła się na podłogę. Fala bezradności znów atakowała umysł. To wina zmęczenia, powtarzała w myślach, próbując się skoncentrować na jakiejkolwiek czynności. Najważniejszy był zawsze początek, pierwszy krok, malutki kroczek, a potem już jakoś się kulało. Objawy depresji atakowały ją coraz częściej. Zaczęły się od śmierci ojca rok temu, ale powracały w coraz krótszych odstępach czasu.
W końcu wzięła wiadro, zeszła do piwnicy i z wprawą napełniła je węglem. Przytarganie tego ciężaru do salonu było sporym wyczynem, choć już do tego przywykła. Przykucnęła obok brązowego pieca kaflowego, który sięgał prawie do sufitu. Odgarnęła popiół, wrzuciła kilka drobnych kawałków węgla, podpaliła starą gazetę z leżącego obok stosu i wrzuciła do pieca. Kiedy się rozpaliło, dołożyła czarnych bryłek i z ulgą zamknęła drzwiczki. Usiadła na kanapie i czekała, aż ciepło rozejdzie się po wnętrzu. Oparła się o wezgłowie kanapy. Powieki powoli zaczęły opadać ze zmęczenia…
*
Rozejrzała się zdumiona, usiadła i opuściła stopy na podłogę. Najwyraźniej zasnęła w ubraniu, bo cały czas miała na sobie płaszcz i buty. Wspomnienie wracało powoli, skrzywiła się na myśl o wczorajszej przygodzie. W końcu poszła do łazienki, uporała się ze spóźnioną toaletą, zrobiła sobie śniadanie i zabrała je do pracowni, żeby nie tracić czasu.
Postawiła talerz na okrągłym drewnianym stoliku na jednej nodze, wtuliła się w pluszowy fotel w kolorze gorzkiej czekolady i wzięła kanapkę z ogórkiem. Dopiero teraz poczuła się nieco spokojniejsza. Chleb był mięciutki, rozpływał się w ustach, a ogórek pachniał wiosną. Włożyła ostatni kęs do ust, strzepnęła okruszki nad talerzykiem i sięgnęła po szkicownik. Pierwsze pociągnięcia ołówkiem uświadomiły jej, że nie zapomni tej twarzy zbyt szybko. Po kilku chwilach patrzył na nią z kartki mężczyzna około trzydziestki o drapieżnych rysach, a jednocześnie bardzo pociągający. Miał zmrużone oczy, lekki zarost i zmarszczki mimiczne wokół oczu. Niezbyt szerokie usta zaciskały się w grymasie ironii połączonej z pewnością siebie.
W końcu odłożyła szkicownik na stolik i zabrała się do prawdziwej pracy, niedokończonego obrazu, który stał na sztalugach.
Dźwięk telefonu wytrącił ją z równowagi. Podskoczyła z wrażenia, ręka na moment zastygła bez ruchu, odłożyła pędzel i podeszła do aparatu. Podniosła słuchawkę. Po raz kolejny usłyszała ciszę, nawet nie czyjś oddech, tylko ciszę, jakby tam, po drugiej stronie, nie było nikogo. Ktoś dzwonił i się nie odzywał, tak było już od roku, ale tym razem coś się musiało zmienić, bo nagle usłyszała:
— Lilly?
Rzuciła słuchawką. To był męski głos. Tak nazywała ją tylko mama, a ona nie żyła od dawna. I od dawna Iza nie słyszała tego zdrobnienia. Zaczerpnęła duży haust powietrza, aż zabolały ją płuca. Najwidoczniej przez chwilę nie pamiętała o oddychaniu. Potem podeszła szybko do drzwi wejściowych i nacisnęła klamkę. Ustąpiły, więc szybko je zatrzasnęła i przekręciła zamek. Oparła się o nie. Musi pamiętać, że trzeba je zamykać. Łzy szczypały ją pod powiekami. Przymknęła oczy i po chwili otworzyła. Już było normalnie. Podeszła do telefonu i odłożyła słuchawkę na widełki. Trzeba będzie zmienić numer i go zastrzec.
Odwróciła się, żeby wrócić do pracowni, gdy telefon zadzwonił ponownie. Przez moment słuchała natarczywego dźwięku, aż w końcu ostrożnie podniosła słuchawkę. Przez chwilę znowu trwała cisza, a potem odezwał się ten sam głos:
— Lilly? Nie chciałbym, żebyś gziła się z jakimś gliną. Pamiętaj o tym. — Słyszała, jak odłożył słuchawkę. Przez moment odrętwiała wsłuchiwała się w przerywany sygnał.
*
O dwudziestej pierwszej pracę przerwała jej Marzena, przyjaciółka mieszkająca w sąsiedniej kamienicy, którą znała od dzieciństwa. Marzena miała zwyczaj pojawiać się u Izy właśnie wieczorami, kiedy jej schorowana apodyktyczna matka zastygała przed telewizorem, zbyt zmęczona, żeby dalej tyranizować córkę. Zazwyczaj zasypiała w ciągu godziny, a Marzena zyskiwała kilka bezcennych chwil tylko dla siebie.
Iza podniosła głowę, gdy usłyszała ciche kroki na korytarzu, i uśmiechnęła się. Marzena miała klucz i nie zawracała sobie głowy dzwonieniem do drzwi, bo doskonale wiedziała, że szalone artystki czasami zapominają o całym świecie i w życiu nie przyjdzie im do głowy, że właśnie ktoś przyszedł je odwiedzić i wali w drzwi. Pomyślą, że to im się wydaje. Dawniej, gdy jeszcze żył pan Zaniewski, to on wpuszczał Marzenę do domu, robił przepraszającą minę i informował, że córka jest w pracowni.
Iza spojrzała na przyjaciółkę. W eleganckim kostiumie w kratkę, w krótkiej spódniczce, szytej ze skosu, wyglądała niezwykle pociągająco. Powinna mieć mnóstwo adoratorów, a tymczasem od zawsze była sama.
— Nie ruszaj się — powiedziała Iza, tknięta nagłym impulsem. Szybko wyszła do przedpokoju i sięgnęła po aparat fotograficzny, który zawsze leżał pod ręką. Wróciła i przyklękła, zniżając się do poziomu modelki.
— Jesteś wyjątkowo piękna, nie zmieniaj pozycji — powiedziała.
— A ty wyjątkowo stuknięta. — Marzena wzruszyła ramionami. Wytrzymała chwilę i klapnęła na fotel. — Wystarczy, że matka mi rozkazuje, ciebie nie będę słuchać, nawet jeśli jestem według ciebie najpiękniejsza na świecie.
Iza się uśmiechnęła i zerknęła na wyświetlacz aparatu cyfrowego. To były dobre zdjęcia.
— I nie myśl, że znowu będę ci pozować. Nie mam na to czasu.
— Wiem, dlatego robię zdjęcia. Wystarczy, że posiedzisz trochę, resztę namaluję z fotografii. Co u mamy?
— To, co zwykle. Dzisiaj ma akurat migrenę. Nie chcesz wiedzieć, co miała wczoraj i przedwczoraj.
— A co będzie miała jutro?
— Ogólne osłabienie. Zapowiadają silny wiatr, a ona zawsze tak reaguje na zmianę pogody. — Marzena komicznie przewróciła oczami. — Nieważne. Co u ciebie?
— Spędziłam noc w komisariacie.
Marzena zastygła, patrząc na przyjaciółkę, która w tym czasie kręciła się wokół stołu, zupełnie nie zauważywszy, jakie zrobiła wrażenie.
— A co tam robiłaś?
— Głównie siedziałam na krześle i cierpłam. Jakiś stary policjant uparł się, że mnie nie puści, bo się zabiję.
— Możesz jaśniej?
— Czy ja wiem? — Iza zawahała się. Sama nie wiedziała do końca, jak to się stało. — Kiedy poszłaś do domu, to ja dla odmiany wyszłam na spacer. Było mi zbyt samotnie, urodziny są tylko raz w roku, a moje były do tego bardzo smutne. Właściwie bardziej logiczne byłoby pójść spać albo się upić, żeby o tym smutku zapomnieć, ale jakoś tak inaczej się potoczyło. Poszłam na most, żeby popatrzeć na toruńskie stare miasto nocą, i nagle pomyślałam sobie, że fajnie byłoby poczuć, jak to jest, gdy stoi się wysoko nad głęboką wodą. Weszłam na barierkę i przeszłam kilka metrów. Pech chciał, że przejeżdżał tamtędy policjant, który zatrzymał się i zabrał mnie do komisariatu, a potem nie chciał wypuścić aż do rana. Wyobraź sobie, że odwiózł mnie do domu.
— Stary ten policjant? Co się tak przejął?
— Tak koło trzydziestki. Mogę ci nawet pokazać, bo zanim przyszłaś, naszkicowałam go sobie.
Marzena spojrzała na kartki z portretem policjanta.
— Może i koło trzydziestki, ale bardzo staro nie wygląda.
— No nie wiem. — Iza znowu się zawahała. — Jakiś taki marudny. Daj dokumenty, nigdzie nie pójdziesz i takie tam. I jeszcze: dlaczego chciałaś się zabić. A guzik, wcale nie chciałam. Jak taki mógłby zrozumieć, że zrobiło mi się smutno, że jestem sama? Trzy miesiące temu obroniłam dyplom i nawet nie mogłam się nikomu pochwalić, bo komu? — Wzruszyła ramionami. — Miałam pójść z tym papierem na cmentarz i zaprezentować nad grobem?
— Powiedziałaś mu to?
— Po co? Ma pewnie ojca, matkę, siostrę albo brata i jeszcze kilka ciotek. I jest ode mnie starszy o kupę lat. A ja co? Mam dwadzieścia trzy lata i jestem sama jak palec.
— Masz brata — powiedziała cicho Marzena.
— Jasne. Mam przyrodniego brata, który od dawna mieszka we Francji, jest żonaty i ma własne życie.
— Ja mam tylko matkę.
— Wiem. — Podeszła i objęła przyjaciółkę. — Przepraszam, że się tak nad sobą użalam. Za dużo mi się przytrafiło i jeszcze te głuche telefony. Dzisiaj po raz pierwszy się odezwał, wiesz? Jak usłyszałam, że zapytał Lilly?, o mało nie padłam trupem. Moja mama nie żyje od dawna, a tylko ona tak mnie nazywała.
— Żartujesz, prawda? — Marzena odsunęła ją na długość ramienia i lustrowała jej twarz badawczym wzrokiem, jakby nie mogła się zdecydować, na co patrzeć: na oczy, usta, nos czy jeszcze jakiś inny punkt.
— Przestań! Oszaleję od twojego rozbieganego wzroku. I wcale nie żartuję. Musiałabym mieć niezłą wyobraźnię, żeby coś takiego wymyślić.
— No właśnie. Co jeszcze? Mów!
— Skąd wiesz, że jest coś jeszcze?
— Znam cię.
— Czasami wydaje mi się, że zamknęłam drzwi, a one potem są otwarte.
— Matko. Dzwoń do ślusarza.
— Marzena, zmiłuj się. Nie dzisiaj. Jest późno.
— A jeśli to jakiś szaleniec? Zabije cię dzisiaj i co wtedy?
— Bajki opowiadasz.
*
Rano znalazła numer w internecie. Ślusarz przyjechał w niecałą godzinę, a kolejne dwa kwadranse później Iza trzymała komplet nowych kluczy.
— Proszę — powiedziała, odczepiając jeden i podając Marzenie, która czekała z niecierpliwością na finał wymiany zamka, ponieważ spieszyła się do pracy, a z drugiej strony nie chciała zostawić Izy samej z obcym mężczyzną.
— Może lepiej zatrzymaj wszystkie. — Marzena zawahała się.
— Nie wygłupiaj się. — Iza spojrzała zaskoczona reakcją koleżanki. — Musisz mieć. A jak mi się coś stanie?
— Przestań. — Dziewczyna wyraźnie zadrżała i wyciągnęła rękę po mały metalowy przedmiot. Zamknęła go w dłoni.
*
Marzena przyszła do niej zaraz po pracy. Często tak robiła, jeśli udało jej się przyjechać wcześniejszym autobusem, miała wtedy dodatkowe dwanaście minut wolności przed powrotem do domu. Jak zwykle wyszła pięć po piątej.
Wieczorem Iza postanowiła zrobić obchód parteru. Zaglądała po kolei do wszystkich pomieszczeń ogromnego domu, który dawnej tętnił życiem, a teraz stał się jej mauzoleum, przynajmniej tak się czuła, jak mumia zasuszona w wielkim budynku pełnym wspomnień. Z ulicy wpadały od czasu do czasu smugi światła przejeżdżających samochodów, poza tym było ciemno i cicho. Na chwilę usiadła w salonie na kanapie, podciągnęła nogi pod brodę i wsłuchiwała się w nocną ciszę, wypełnioną dźwiękami, które giną w dziennym zgiełku. Zegar wiszący w przedpokoju tykał miarowo. Kiedy kładła się do łóżka, było już po drugiej.
Przewracała się w pościeli, nasłuchując każdego szmeru, próbowała skierować myśli na ostatnie dni. Przywołała w pamięci noc spędzoną na niewygodnym krześle w komisariacie. Coś było w tym policjancie, co ją poruszało. Dotknęła ciała w miejscach, gdzie chwycił ją, by ściągnąć z barierki. Jego ręce były silne, ale wyczuwała w nim jakąś delikatność. A może po prostu do obłędu łaknęła czyjejś bliskości. Westchnęła, takie myśli na pewno nie pozwolą jej zasnąć, za dużo było w nich niepokoju. W końcu zniecierpliwiona wstała i weszła na piętro, cicho jak kot skradając się po drewnianych schodach z kutą balustradą. Były piękne, jednak nie lubiła tu przychodzić. Stała przez chwilę niezdecydowana. W tym domu brakowało życia, był jak martwy. Zbudowany z myślą o licznej rodzinie, nie spełniał już swojej roli.
W końcu zbiegła po schodach i wpadła do pracowni. Zdyszana przesiedziała dłuższą chwilę na starym fotelu, a potem zziębnięta poszła z powrotem do sypialni i przewracała się niespokojnie w łóżku aż do rana.
*
Kolejny dzień spędziła samotnie, tak jak poprzednie. Kiedy jeszcze studiowała, musiała przynajmniej wychodzić z domu na zajęcia. Poza tym wtedy miała jeszcze ojca. Studenci jej nie interesowali, do innych mężczyzna nie miała głowy, no i czasu. Niekiedy miała wrażenie, że coś jej umyka, ucieka, ale malowanie było ważniejsze niż te wszystkie imprezy i pozy.
W tym dniu oprócz samotności było jeszcze coś irytującego. Kobieta w średnim wieku upierała się, że prawo nie przewiduje przedawnienia w przypadku kary dodatkowej nakładanej za brak biletu parkingowego. Iza tłumaczyła jej, że od czasu, gdy zaparkowała samochód ojca na starym mieście i kupiła bilet w parkometrze, ale przez nieuwagę położyła go za szybą odwrotnie, minęło prawie pięć lat. Rozumiała, że kontroler nie mógł odczytać kwitka za szybą, bo ten leżał zadrukowaną stroną w dół, ale kwestii braku przedawnienia już nie. Tłumaczyła, że wszystko ulega przedawnieniu, na przykład podatki po pięciu latach, mandaty po dwóch, więc opłata dodatkowa również, nawet jeśli prawo nie określa tego wprost. Wówczas należy się odwołać do przepisu, który reguluje podobny stan faktyczny.
— Ale to się nie przedawnia — upierała się urzędniczka.
— Jak to się nie przedawnia?
— Ani kodeks cywilny, ani żadna ustawa tego nie przewidują.
— Sprytnie. Wiedziałam, że nie przedawniają się zbrodnie przeciwko ludzkości i zbrodnie wojenne, ale o opłatach za parkowanie nie słyszałam.
Wyszła wściekła. To był jedyny raz, gdy prowadziła samochód. Nie był jej potrzebny, a kłopoty z parkowaniem skutecznie ją odstraszały.
Po sprzeczce w urzędzie, która ją zirytowała, ale i nieco rozbawiła, wsiadła do autobusu i wróciła na stare miasto. Zapatrzona w szarość za oknem, o mało nie zapomniała, żeby wysiąść na placu Teatralnym. Jesień wokół sprawiała, że w powietrzu unosił się szczególny smutek. Było ciepło i wilgotno. Iza minęła Stary Rynek, przeszła obok salonu Ery, księgarni diecezjalnej i poczty głównej. Zawahała się przy bramie kościoła Najświętszej Marii Panny. Nie było mszy. Nieliczni turyści kręcili się po wnętrzu. Weszła i przeżegnała się.
Przeszła główną nawą i skręciła w prawo, żeby znaleźć się w miejscu, gdzie stały stare konfesjonały. Ta część kościoła zachwycała ją najbardziej. Wrócił dobry nastrój. Usiadła na drewnianej ławce, oparła głowę o ścianę i miała wielką ochotę zostać tu na wieki. Nareszcie umysł odpoczywał, a emocje się wyciszyły. Lubiła sobie wyobrażać, jak przechodzą tędy ludzie z różnych epok, klękają w konfesjonałach, siadają w ławkach, modlą się. Czasami malowała takie właśnie sceny.
Ktoś wszedł. Wróciła do rzeczywistości. Miarowe kroki rozlegały się w wysokiej świątyni. Otworzyła oczy wprost na kolorowe witraże z żywotami świętych. Niechętnie przeniosła wzrok niżej i utkwiła spojrzenie w mężczyźnie, który zatrzymał się dwa metry od niej.
— Czyżbym znajdowała się w zainteresowaniu policji, czy też tylko pana? — spytała, marszcząc brwi.
— Po co tu przyszłaś? — Głos miał spokojny, stonowany, jakby mówił do dziecka. Wydawał się zaciekawiony.
— To moja obsesja, kocham kościoły. — Wzruszyła ramionami. — A pan?
— Na pewno ich nie kocham — odpowiedział. Rozglądał się bardzo uważnie, jakby lustrował pomieszczenie przed akcją. Przyjrzała mu się, zupełnie nie pasował do tego miejsca.
— Nie podoba się panu? — spytała. Wstała i podeszła bliżej niego. Dość wysoki, szczupły, o pociągłej twarzy, wydawał się wulkanem testosteronu, a jednak czuła przy nim dziwny spokój. Przyglądał się jej bez cienia uśmiechu.
— Aż ciarki przechodzą, prawda? — Dotknęła rzeźbionego drewna starej ławki. — Fascynują mnie, chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Jest w tym jakiś mistycyzm, jak w sztuce. — Odwróciła głowę, żeby znów zapatrzyć się w jakiś szczególny punkt. Podążył za jej wzrokiem, ale nic wyjątkowego nie zauważył.
— W prezbiterium jest grobowiec Anny Wazówny, bardzo ładny. Mogę panu pokazać. — Po chwili milczenia odezwała się znowu i ruszyła w stronę głównej nawy. Szedł o krok za nią. Zatrzymali się przed odgrodzoną sznurami częścią kościoła, w której znajdował się ołtarz. — Czarny marmur, piękny. Powinniśmy podejść bliżej.
Skinął głową, jakby chciał potwierdzić jej myśli, bo co mógł powiedzieć. W rzeczywistości patrzył na twarz dziewczyny o wyrazistych rysach i zupełnie nie miał głowy do marmurów, nawet czarnych. W końcu dotarło do niego, co zamierzała.
— Raczej nie powinniśmy — powiedział.
— Dlaczego nie? Nikogo tam nie ma. Kościół też jest pusty, proszę zobaczyć. — Powiodła dłonią, wskazując przestrzeń w tylnej części sakralnej budowli.
Dziewczyna uniosła sznur i zanim zdążył ją powstrzymać, podeszła szybko do wmurowanego w ścianę grobowca, znajdującego się po lewej stronie. Ledwie spojrzała na złote napisy, gdy dookoła jej głowy rozległ się donośny miarowy męski głos.
— Proszę opuścić prezbiterium! Proszę opuścić prezbiterium!
Drgnęła przerażona, odwróciła się i natychmiast wróciła do bezpiecznej strefy za sznurem.
Robert stał z założonymi na piersiach rękami i rozbawioną miną. Była przestraszona jak dziecko, które wymyśliło psotę i wpadło przez nieostrożność.
— Jezu, co to było? — jęknęła. — Chodźmy stąd. Kto im pozwolił tak straszyć ludzi?
Może właśnie w tamtej chwili stracił dla niej głowę. Rozśmieszyła go. Wydawała się zbyt poważna jak na swój młody wiek, mimo że na jego oczach przeszła po barierce mostu, narażając się bardziej, niż mógł sobie wyobrazić. Jeszcze teraz przeszywał go dreszcz na wspomnienie chwili, gdy chwycił ją w pasie i ściągnął na ziemię. Mógł nie zdążyć.
Po wyjściu z kościoła znaleźli się na niewielkim dziedzińcu, otoczonym murami, z którego boczną bramą można było wyjść na ulicę. Kiedy stanęli w cieniu arkad, oparł się o filar i z rękami w kieszeniach przyglądał jej się z zaciekawieniem.
— Skąd pan się tu wziął? Szedł pan za mną? — spytała.
— Nie.
Nie przyszło mu do głowy, żeby dodać coś więcej. Pochłonęło go patrzenie na nią. Nawet się nie wysilił po tamtej nocy, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Na moment o niej zapomniał, aż do dzisiaj, gdy zobaczył ją wchodzącą do kościoła.
— Zauważyłem cię na ulicy i wszedłem się przywitać. Zapadłaś mi w pamięć.
Znowu zamilkł, a Iza gorączkowo zastanawiała się, jak uciec. Nie chciała być niegrzeczna, tylko czuła się w tej chwili odrobinę nieswojo, jakby nagle straciła głowę.
— Muszę już iść — powiedziała w końcu, ale nie ruszyła się z miejsca.
— Odprowadzę cię kawałek, mam trochę czasu.
Nie pozbyła się go. Szedł obok w stronę placu Rapackiego i milczał. Odezwał się dopiero w przejściu pod Łukiem Cezara:
— Mówiłaś, że lubisz kościoły. Jesteś nawiedzoną katoliczką?
Niemal się zatrzymała z wrażenia. Co to w ogóle za pytanie?
— Oczywiście, że nie.
— To by się kłóciło z możliwością popełnienia samobójstwa. Tak sądzę.
Rozzłościł ją.
— Ile razy mam powtarzać, że nie chciałam skoczyć z tego mostu? A katoliczką jestem tylko dlatego, że rodzice mnie ochrzcili, jak prawie każdego w naszym kraju, jeszcze w niemowlęctwie, ale tak się składa, że lubię msze, bo są widowiskowe. Cudo. A dzisiaj potrzebowałam ukojenia po spotkaniu z urzędniczą głupotą. Generalnie cisza w kościele, monumentalność chłodnego wnętrza i przepiękna sztuka sakralna tak na mnie działają. I proszę, spotkałam się z następnym przejawem głupoty. Kto to widział tak mnie straszyć? Przez moment myślałam, że to święty Piotr przemówił do mnie z zaświatów. Przepraszam, muszę już iść. — I na jego oczach przebiegła przez pasy na czerwonym świetle.
Nie był szczególnie przewrażliwiony na punkcie niewielkich oznak braku praworządności, ale zagotował się ze złości, widząc, że z powodu przebiegającej przez ulicę dziewczyny musiały zahamować co najmniej trzy samochody. I to dosyć gwałtownie. Zapalił papierosa i poszedł w swoją stronę.
*