Читать книгу Motylek - Katarzyna Puzyńska - Страница 5
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеLipowo. Wtorek, 15 stycznia 2013, rano
Weronika Nowakowska obudziła się nagle. Przetarła oczy leniwym ruchem. Wydawało się, że dzień jeszcze nie wstał na dobre. Wokół panowała zaspana cisza poranka przerywana jedynie błogim chrapaniem psa. Brak jakichkolwiek dźwięków wydawał się nienaturalny. Mieszkała na wsi dopiero od tygodnia i jeszcze nie przywykła, że za oknem nie ma warszawskiego szumu. Odgłosy miasta były tłem, którego się nie zauważało, dopóki ich nie zabrakło. Nie było szmeru samochodów ani stukotu tramwajów. Nie było głosów ludzi spieszących do pracy. Cisza.
Powoli wystawiła rękę spod kołdry. Było zimno. Trzeba będzie zrobić coś z ogrzewaniem. Może poprosić kogoś miejscowego, żeby wytłumaczył jej zasady działania pieca w kotłowni. Jak na razie była to dla niej czarna magia. Uważała się za mieszczucha. Całe życie mieszkała w bloku, gdzie nie musiała się martwić ogrzewaniem. Działało samo. Tym czy innym magicznym sposobem.
Podniosła się powoli, odwlekając jak najdłużej moment wyjścia spod pierzyny. Wzdrygnęła się, kiedy jej stopy dotknęły zimnej posadzki. Koniecznie trzeba będzie podkręcić ogrzewanie. Chuchnęła na próbę ciekawa, czy jej oddech zmieni się w parę pod wpływem zimna. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Może przesadzała. Miejscowi pewnie śmialiby się, gdyby ją teraz zobaczyli.
– Cześć, piesku! Dobrze spałeś? – Weronika poklepała psa po głowie. Zamachał niechętnie puchatym ogonem i zamknął oczy, podkreślając, że nadal śpi. On też nie był przyzwyczajony do porannego wstawania. – Igor, jesteś chyba najbardziej leniwym psem na świecie!
Wyjrzała na zewnątrz. Za oknem las tonął w śnieżnej bieli. Nigdy nie lubiła zimy, ale tu na wsi nagle zaczęła patrzeć na nią inaczej. Zaśnieżone gałęzie, ślady zwierząt odciśnięte w białym nieskazitelnym puchu. Wszystko wyglądało tak romantycznie.
– Romantycznie – prychnęła, upinając rude loki w luźny kok. Pies przekrzywił głowę zdziwiony jej wybuchem. – Widzisz, Igor, zostaliśmy sami, ty i ja. Gdzieś na końcu świata! Zakopana po pas w śniegu. Z leniwym psem do towarzystwa. To naprawdę bardzo romantyczne!
W ciągu ostatniego tygodnia, podczas samotnych ciemnych wieczorów zakrapianych czerwonym winem o cierpkim smaku, tysiące razy roztrząsała swoją decyzję rozwodu z mężem i kupna tego starego, nieco podniszczonego wiejskiego dworku. Jakby to była moja decyzja, zaśmiała się w duchu. Jakby to nie Mariusz postanowił wybrać pierwszą lepszą. Tylko nie mnie.
Podpisali papiery rozwodowe, ot, czysta formalność, a były już wtedy mąż wpłacił jej na konto pokaźną sumę pieniędzy. Taki good-bye gift jako zadośćuczynienie, jak powiedział tym swoim irytująco pewnym siebie tonem człowieka z wyższych sfer. Nie należał do biednych i chyba się przyzwyczaił, że za pieniądze kupi wszystko. W tym wybaczenie byłej żony. Wydawał się zdziwiony, że nadal jest na niego zła.
Z pieniędzmi na koncie Weronika mogła kupić mieszkanie w Warszawie i żyć jak dotąd. Codziennie rano otwierać gabinet i uśmiechać się do kolejnego pacjenta. Podtrzymywać wizerunek wesołej, pełnej energii pani psycholog. Gdzieś w środku czuła jednak krzyk, który stopniowo narastał – aż miała wrażenie, że dłużej nie wytrzyma. W końcu zdecydowała, że czas pójść za tym wewnętrznym głosem bez względu na konsekwencje.
Paradoksalnie to były mąż pomógł jej ruszyć z miejsca. Okazało się, że ojciec Radka Juniora Kojarskiego, dobrego znajomego Mariusza, miał do sprzedania dworek wraz z trzema hektarami ziemi we wsi Lipowo. Mimo początkowej niechęci zadzwoniła pod naskrobany na skrawku papieru numer telefonu. Oferta była nadal aktualna. Podpis. Przelew na konto. I została dumną właścicielką starego wiejskiego dworku na Mazurach, mając za sąsiada Seniora Kojarskiego wraz z rodziną. Jego majątek szacowano podobno na miliardy złotych. Pieniądze, które zapłaciła mu za dom, stanowiły tylko kroplę w morzu jego codziennych inwestycji.
Mariusz śmiał się początkowo z jej zamiarów, ale ona postanowiła nie zwracać na to uwagi. Jego śmiech nie dotyczył już przecież jej. Raczej Kamili, Anety czy Klaudii. Czy z kim tam teraz był. Dumnie odmówiła pomocy przy przeprowadzce. Da sobie radę sama, dziękuję bardzo. Tak, da sobie radę także z remontem. Tak, zdaje sobie sprawę, że to ciężka praca. Tak, da sobie radę ze wszystkim sama. Sama!
Tylko dlaczego przez ostatnie wieczory nie mogła powstrzymać łez? Leżała na łóżku wtulona w puchatego Igora i czuła się najbardziej samotną istotą na świecie.
– Igor! – krzyknęła, porzucając depresyjne wspominki. Golden retriever zerwał się z posłania, oczekując na swoje ulubione słowo. „Śniadanko” było hasłem, które mogło go wybudzić z najgłębszego snu. – Koniec z tym użalaniem się! Pani bierze się w garść. Musimy żyć na nowo. Sami. Damy radę!
Wesołość w jej głosie brzmiała sztucznie, ale na razie to musi wystarczyć.
Pies pognał po schodach do kuchni na parterze. Złoty ogon zniknął na dole. Cały dom nadal był pełen nierozpakowanych jeszcze pudeł z warszawskimi rzeczami. Stały niedbale wśród starych mebli, które kupiła wraz z dworkiem. Wszędzie unosił się lekki zapach kurzu i stęchlizny, typowy dla domów, gdzie długo nikt nie mieszkał. Schody skrzypiały pod jej stopami, kiedy schodziła ostrożnie na parter. Niektóre stopnie były nieco niepewne, ale nauczyła się już je omijać.
Postanowienie na nowy rok – pomyślała, wsypując psu karmę do miski. – Właściwie to postanowienie na nowe życie: posprzątać!
Wyjęła jogurt z lodówki i zjadła go w zamyśleniu. Dom wymagał gruntownych porządków, tak jak jej życie. Igor pochłonął swoją karmę i pobiegł do przedpokoju w poszukiwaniu smyczy. To był ich codzienny rytuał. Śniadanie, spacer. Nie mogła go zawieść. Nawet kiedy cały jej świat walił się przygniatany imionami kolejnych kochanek męża, spacer Igora był świętością. Wepchnęła bujne włosy pod czapkę i zapięła puchową kurtkę. Nie chciała ryzykować. Na wsi było znacznie zimniej niż w mieście.
Tak jak się spodziewała, na dworze panował siarczysty mróz. Najlżejszy wiatr nie przebijał ściany zmarzniętego powietrza. Wszystko jakby zastygło w lodowym śnie. Śnieg błyszczał w zimowym słońcu, które było niemal tak ostre jak latem. Czuła się tak, jakby wkroczyła we wnętrze obrazu przedstawiającego skandynawskie pejzaże, a może nawet odległą Syberię. Wesołe szczekanie Igora obudziło ją z zamyślenia. Ruszyła dziarsko w stronę lasu. Teraz tylko ruch mógł uratować ją przed zimnem.
Jej dom stał na wysokim wzniesieniu kawałek drogi za wsią, na skraju lasu należącego do Brodnickiego Parku Krajobrazowego. Za lasem, który w tym miejscu nie był zbyt szeroki, leżała posiadłość Seniora Kojarskiego i jego rodziny. Weronika lubiła chodzić leśną ścieżką w stronę jego olbrzymiego domostwa. Rezydencję Kojarskich można było równie dobrze nazwać pałacem. To określenie chyba nawet lepiej pasowało do jej strojnego charakteru i gigantycznych rozmiarów.
Ścieżka, która prowadziła wśród brzozowego młodniaka do rezydencji, musiała przepięknie wyglądać wiosną i latem, kiedy drzewa tonęły w delikatnej zieleni. Mniej więcej w połowie drogi znajdowała się niewielka okrągła polana, którą Weronika nazywała w myślach Polaną Czarownic. Była bajkowo okrągła, zupełnie jakby została specjalnie wytyczona przez człowieka. Brakowało na niej tylko domku z piernika.
Nagle Weronika zorientowała się, że nie jest sama. Beztroski nastrój ustąpił miejsca zaniepokojeniu. Pośrodku polany stał mężczyzna w grubej zielonej kurtce i futrzanej czapie. Jego twarz tonęła pod karykaturalnie dużą brązową brodą. Gdyby był nieco grubszy, a broda siwa, można by go wziąć za Świętego Mikołaja.
Na jej widok podniósł rękę do czapki w uroczo staroświeckim geście powitania.
– Dzień dobry. Edward Gostyński, leśniczy – przedstawił się. Z bliska wyglądał na młodszego, niż początkowo myślała. – Czy to pani pies?
– Tak, to mój pies – przyznała się ostrożnie. Jego ton nie wróżył nic dobrego. – Jestem Weronika Nowakowska. Niedawno się tu wprowadziłam. Mieszkam w tym dworku obok lasu.
– Wiem, kim pani jest – uciął. – Czy pani wie, że w lesie nie można spuszczać psa ze smyczy?
– Naprawdę? – postanowiła udawać, że nie zdaje sobie sprawy z istnienia takiego przepisu, co było właściwie prawdą. – Dopiero przyjechałam w te strony i nie wiedziałam…
– Pies może płoszyć zwierzynę. To jest park krajobrazowy – stwierdził z urażoną godnością leśniczy. – Proszę wziąć psa na smycz. Tym razem nie będę wyciągał konsekwencji. Ale proszę się pilnować na przyszłość. Pani przyjechała z Warszawy, prawda?
– Tak – przyznała Weronika.
Wolała nie wnikać, skąd to wiedział. Powinna się przyzwyczaić, że tu wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Tak było w każdej małej społeczności. Podobno.
– W stolicy może macie inne zasady, ale my tutaj przestrzegamy prawa. Czy ktoś jest miejscowy, czy przyjezdny, jak pani. Życzę udanego dnia – dodał leśniczy Gostyński, ale nie wyglądało na to, żeby był w swoich życzeniach zbyt szczery.
Potulnie zapięła smycz Igora i ruszyła niespiesznie dalej. Pies wydawał się zawiedziony nagłą utratą wolności.
– Nie martw się, piesku, za chwilę pobiegasz – zapewniła go Weronika szeptem. – Zostawimy tylko pana leśniczego daleko za sobą.
Ciało zakonnicy leżało porzucone na poboczu szosy, jak popsuta lalka. Tylko kilkaset metrów i zakręt leśnej drogi dzieliły ją od wsi. Krew poplamiła świeży śnieg jaskrawą czerwienią. Kończyny i tułów były właściwie zmiażdżone, odsłaniając groteskowo poskręcane narządy wewnętrzne. Poły czarnego habitu otaczały umęczone ciało jak wielkie skrzydła. Tylko twarz pozostała nienaruszona. Malował się na niej wyraz zaskoczenia pomieszanego z bólem.
Zdziwiony kruk przysiadł obok. Oglądał ciało zmarłej z zainteresowaniem. Rzadko widywał coś takiego w swoim lesie. Krew pachniała zachęcająco. Zakrakał gardłowo, nawołując swoją partnerkę. Wśród drzew rozległa się dźwięczna odpowiedź.
Nagle na drodze pojawił się człowiek. Kruk odleciał zawiedziony.
Weronika Nowakowska przeszła wąskim mostkiem przez wartki leśny strumień. Woda szumiała przyjemnie. Stanęła na chwilę, rozkoszując się sielską atmosferą poranka. Kawałek dalej las przerzedzał się i można było zobaczyć olbrzymią działkę, na której stało okazałe domostwo Kojarskich. Rezydencja otoczona była wspaniałym ogrodem, który latem podobno tonął w kwiatach. Weronice najbardziej podobał się wielki labirynt z równo przyciętego żywopłotu. W ciągu ostatniego tygodnia często stawała na skraju lasu, bojąc się naruszyć teren bogatego sąsiada, a zarazem pragnąc zagłębić się w ten niesamowity cud ogrodnictwa.
Spuściła Igora ze smyczy. Uznała, że byli wystarczająco daleko od trzymającego się litery prawa leśniczego.
– Dzień dobry! – słodki dziewczęcy głos dochodził od strony ogrodu.
Weronika wzdrygnęła się, przestraszona nagle obecnością innego człowieka. Znowu. Poranna cisza wydawała się jej własnością. Na szczęście to nie leśniczy, zaśmiała się w duchu. Nie miała ochoty na dalsze dyskusje.
– Och, jaki śliczny pieseczek!!!
Kobieta ubrana była w obcisły różowy kombinezon narciarski dla ochrony przed mrozem. Igor łasił się do niej bezwstydnie. Zagłębiła w złotej sierści małe dłonie w różowych rękawiczkach. Pies był zachwycony tymi pieszczotami.
– Jestem Blanka! – przedstawiła się kobieta, poprawiając tlenione włosy. – Przyszłam stamtąd. – Wskazała w kierunku okazałego budynku.
Mimo mrozu nie miała na głowie czapki. Weronika podejrzewała, że to z obawy przed zepsuciem misternej fryzury. Końce jej uszu były czerwone z zimna, a szczęka jakby lekko drżała.
– Jestem żoną Ryszarda Kojarskiego – wyjaśniła Blanka. – Ale wszyscy mówią na niego Senior. Żeby go odróżnić od Radka, jego syna. Jego nazywają Juniorem. No i wszystko jest zupełnie jasne, prawda? Poza tym Senior i Junior to takie arystokratyczne, prawda? Normalnie powinni mieć tak samo na imię, żeby mówić Junior i Senior, ale oni się tym nie przejmują.
Blondynka przerwała swój wywód perlistym śmiechem.
– Pamiętam panią. Dzień dobry. Przestraszyłam się, bo nie spodziewałam się nikogo tak wcześnie tu w lesie – wyjaśniła Weronika, żeby coś powiedzieć.
Żona sąsiada nie przypadła jej za bardzo do gustu. Spotkały się już raz przy zakupie domu Weroniki. Kobieta wyglądała na jej rówieśniczkę. Właściciel majątku natomiast, Senior Kojarski, musiał mieć co najmniej sześćdziesiąt lat. Weronika pomyślała wówczas, że stereotyp bogacza z młodą atrakcyjną żoną znalazł właśnie swoją doskonałą ilustrację.
Blanka Kojarska uśmiechnęła się przepraszająco. Jej oddech był szybki i niespokojny, jakby przejęła się całą sytuacją.
– Jak miło, że się spotkałyśmy! Często tu pani spaceruje? Może pójdziemy kawałek razem? – Igor zdawał się zachwycony szczebiotem atrakcyjnej blondynki.
Weronika przytaknęła tylko, bojąc się, że głos zdradzi jej niechęć do tego pomysłu. O samotnym spacerze w ciszy i kontemplacji zaśnieżonego lasu mogła zapomnieć.
– Myślę, że możemy sobie mówić na ty! – wykrzyknęła Blanka, jakby uważała to za najlepszy w świecie pomysł. – Chyba jesteśmy w tym samym wieku…
– Weronika Nowakowska. – Weronika uścisnęła wyciągniętą do niej drobną dłoń.
– Blanka! A jak ty się nazywasz, pieseczku? – zagruchała blondynka, zwracając się do Igora.
Pies wydawał się całkowicie oczarowany. Jak pewnie każdy samiec w obecności tej laluni – pomyślała zgryźliwie Weronika. Od razu jednak poczuła wyrzuty sumienia. Sama zawsze powtarzała, że nie wolno oceniać ludzi po pozorach, a tymczasem od razu zaszufladkowała sąsiadkę.
– Pieseczek nazywa się Igor – mimo wszystko nie potrafiła powstrzymać sarkazmu.
Blanka Kojarska nie zwróciła na to uwagi. Chwyciła dużą spróchniałą gałąź i rzuciła ją w kierunku skraju lasu. Patyk wylądował niedaleko, zanurzając się w śniegu.
– On nie… – zaczęła Weronika. Ku jej zaskoczeniu Igor ochoczo pobiegł po patyk i przyniósł go Blance dumny z siebie. – On nie umie aportować…
– Och, jaki mądry! – zachwycała się blondynka. Igor z entuzjazmem merdał ogonem. Weronika zagryzła zęby. Była zazdrosna nawet o psa, a przecież od dziś miała zacząć nowe życie. Wolne od użalania się nad sobą i negatywnych emocji. – Uwielbiam spacerować po lesie!
A nie wyglądasz, chciała dodać Weronika. Zamiast tego zacisnęła usta i ruszyła szybszym krokiem naprzód. Rozmówczyni niewątpliwie ją irytowała, jednak miała w sobie jakiś dziwny urok.
– Czasami robię nawet dziesięć kilometrów dziennie! – pochwaliła się Blanka. – To dobre ćwiczenie. Naprawdę!
Szły przez chwilę w ciszy przerywanej tylko odgłosem ich kroków na śniegu.
– Spaceruję też wieczorami, to mi pomaga zasnąć – kontynuowała niechciana towarzyszka, ale jej głos nagle się zmienił. Nie był już zalotnym szczebiotem. Brzmiał teraz, jakby Blanka była zmęczoną życiem staruszką. – Bo wiesz, ja często miewam kłopoty ze snem…
Weronika niemal stanęła zdziwiona tą nagłą zmianą. Miała wrażenie, jakby głupiutka blondynka gdzieś zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się zupełnie inna osoba. Spojrzała na rozmówczynię pytająco.
– Ja też – dorzuciła szybko na wszelki wypadek, żeby zachęcić Blankę do dalszego mówienia.
Kojarska spojrzała na Weronikę z nowym zainteresowaniem. Niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, oczekując dalszego ciągu. Zachowywała się, jakby pierwszy raz spotkała kogoś, kto ma ten sam problem co ona.
– To znaczy ostatnio – Weronika poczuła się zmuszona kontynuować swój wywód. – To znaczy, od kiedy się rozwiodłam…
– Tak, słyszałam o tym. – Nowa kobieta w ciele Blanki dotknęła współczująco jej ramienia. Ruszyły znowu wolnym krokiem. – Kobiety mają w życiu ciężej… Nic na to nie poradzimy. Taki nasz los.
– Och, tutaj spacerujecie. – Zza zakrętu niespodziewanie wyłonił się Radosław Junior Kojarski, przyjaciel byłego męża Weroniki. – Blanka, wszędzie cię szukałem!
Weronika poczuła się, jakby znowu była w Warszawie. Do kompletu brakowało jeszcze tylko jej męża. Chociaż był chyba ostatnią osobą, która wybrałaby się na przechadzkę po bezdrożach. Weronika nie przypominała sobie, żeby miał jakiekolwiek inne buty niż eleganckie lakierki z błyszczącej skóry. Nie najlepsze na takie śniegi, stwierdziła w duchu.
– Och, Radziu, nie udawaj, że nie znasz mojej trasy – kokietowała Blanka. Szczebiotliwy zalotny ton powrócił.
Radek Junior wzdrygnął się z niechęcią, ale kobieta zdawała się tego nie zauważać.
– Jakby wszyscy nie znali… – mruknął pod nosem. – Jak się masz, Weronika? – zwrócił się z udawaną troską do Nowakowskiej.
Weronika nie znała go zbyt dobrze. Podejrzewała jednak, że jeżeli był choć trochę podobny do jej męża, nie interesował go właściwie nikt poza nim samym.
– Słucham? – powiedziała Weronika z roztargnieniem, otrząsając się z zamyślenia.
– Jak sobie radzisz? Z nowym domem i… w ogóle – powtórzył Junior poirytowany.
Nie miał w zwyczaju się powtarzać. Zapiął mocniej kurtkę pod szyją.
– Wszystko w najlepszym porządku. Radzę sobie świetnie. Bez Mariusza życie stało się o wiele łatwiejsze – rzuciła pozornie beztroskim tonem. Miała nadzieję, że były mąż już dziś będzie wiedział, co powiedziała. Drobna uszczypliwość, na którą mogła sobie teraz pozwolić.
Igor podszczekiwał niezadowolony z braku zainteresowania i niechcianego postoju.
– Wracaj do domu – Junior Kojarski ostentacyjnie zwrócił się do Blanki, ignorując zupełnie wiszące jeszcze w powietrzu słowa Weroniki. – Zaraz będziemy jedli. Ojciec chciał, żebyś dołączyła. Planuje dla nas jakiś rodzinny obiadek. Przyjeżdżam z Warszawy i od razu coś takiego.
Wzdrygnął się zniesmaczony.
– Radziu, ty ostatnio tak rzadko u nas bywasz. – Blanka chwyciła mężczyznę za rękę. Ona też zapomniała o Weronice, która mimowolnie przysłuchiwała się ich rozmowie. – Wszyscy tu za tobą tęsknimy. Sam przecież wiesz.
– Mam dużo pracy – powiedział Junior sucho i odtrącił jej rękę.
Blanka wydawała się zaskoczona tym gestem. Spróbowała chwycić jego dłoń raz jeszcze. Napięcie między nimi stało się niemal namacalne. Weronika pomyślała, że tych dwoje coś łączy. Czyżby młoda żona romansowała na boku z synem Seniora? Myśli Weroniki znowu zaczęły krążyć wokół zdrady. Nie chciała tego.
– Cóż, ja chyba już pójdę. Jest zimno… i chcę jeszcze przejść się do sklepu – tłumaczyła się niezręcznie.
Niepotrzebnie. Junior Kojarski ruszył już w kierunku domu, nie zważając na żadną z kobiet. Blanka spojrzała za nim tęsknie.
– Musimy częściej się spotykać. Zapraszam do nas dzisiaj na kolację, zadzwonię – rzuciła i pobiegła za Juniorem Kojarskim.
Weronika spoglądała za nimi przez chwilę. W końcu Igor znacząco szturchnął ją nosem. Rozpierała go energia.
– Już dobrze, piesku, idziemy dalej.
Ruszyli we dwójkę w drogę powrotną przez las. Kiedy dotarli do Polany Czarownic, Weronika postanowiła skręcić w ścieżkę prowadzącą na skróty do wioski. Równie dobrze może zrobić zakupy od razu, naprawdę potrzebuje wielu rzeczy. Igorowi nic się nie stanie, jeśli poczeka chwilkę przed sklepem. Znając Wierę, to może nawet pozwoli mu wejść do środka i obdaruje smakołykiem spod lady.
Młodszy aspirant Daniel Podgórski, szef komisariatu policji w Lipowie, szedł raźno świeżo odśnieżoną szosą w stronę posterunku. Było mu wesoło w ten jasny, zimowy dzień. Jego dobrego nastroju nie psuł nawet fakt, że rano znowu musiał poluzować pasek o kolejną dziurkę. Wszystkie internetowe filmiki instruujące, jak zmienić swój brzuch w atrakcyjny „kaloryfer”, przegrywały sromotnie z kuchnią jego matki. Nic nie mógł na to poradzić. Miał trzydzieści trzy lata, a jego brzuch dawno już nie był płaski, nie mówiąc już o kaloryferze. W gruncie rzeczy, jak dobrze się nad tym zastanowić, to mięśnie jego brzucha nigdy nie były wyraźnie zarysowane. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i pogodzić się z rzeczywistością, zdecydował dzielnie. W zamian za płaski brzuch miał przecież pracę, którą lubił. Poza tym mógł, tak jak teraz, iść sobie spacerem przez spokojne Lipowo, pogwizdując ulubioną piosenkę.
Mieszkańcy okolicznych domów pozdrawiali go uprzejmie, kiedy ich mijał. W końcu to on pilnował, żeby ich wieś była taka beztroska i bezpieczna. Czego więcej chcieć od życia? No, może coś by się znalazło, przyznał niechętnie w duchu. Żona, dzieci, praca w policji kryminalnej w mieście, wyliczał z rozmarzeniem. Odkaszlnął, odpędzając te rojenia. Trzeba uważać, czego człowiek sobie życzy. W gruncie rzeczy było przecież dobrze tak, jak jest.
Ewelinie Zarębie zostało jeszcze pół godziny do otwarcia salonu fryzjerskiego, który prowadziła w Lipowie. Jej mąż Marek wyszedł już do pracy, a córeczka spała jeszcze smacznie, ciesząc się pierwszymi dniami ferii zimowych. Dzień wydawał się przepiękny, a ją czekało dzisiaj dużo pracy w zakładzie. Postanowiła przespacerować się trochę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Często tak robiła.
Spojrzała tęsknie na paczkę papierosów. Oboje z Markiem postanowili rzucić palenie. Walczyła chwilę ze sobą, po czym włożyła papierosy do kieszeni kurtki, tak na wszelki wypadek, i ruszyła szosą w kierunku lasu. Miała zamiar dojść do zakrętu i z powrotem. W sam raz na kilka minut relaksu. Nie za dużo, nie za mało.
Wiera, właścicielka jedynego obecnie sklepu w Lipowie, była chyba jedyną osobą, z którą Weronika Nowakowska do tej pory nawiązała jakieś stosunki towarzyskie w nowym miejscu. Jeżeli te kilka rozmów przy zakupach można nazwać stosunkami towarzyskimi. Wiera miała w sobie coś takiego, że człowiek od pierwszej chwili czuł, że zna ją od dawna. Przynajmniej tak uważała Weronika. Pozostali mieszkańcy Lipowa mogli mieć inne zdanie, ale ona zdążyła już polubić tę kobietę. Podobno tutejsi nazywali ją wiedźmą, Wiera opowiedziała Weronice o tym z rozbawieniem. Nie przeszkadzało im to jednak spędzać dużo czasu na plotkach w jej pachnącym przyprawami sklepiku. Wiera wielokrotnie chwaliła się Weronice, że jej sklep to centrum życia towarzyskiego całej wsi, a był to niemały powód do dumy.
Weronika przywiązała Igora przed pawilonem i weszła do środka witana przez dzwonki wiszące w drzwiach. Trzeba przyznać, że Wiera rzeczywiście wyglądała dość oryginalnie z długimi potarganymi czarnymi włosami i w ciemnych powłóczystych strojach. Weronika pomyślała, że wystarczyłby kapelusz i sklepikarka rzeczywiście mogłaby zostać uznana za czarownicę.
Najwyraźniej Wiera dopiero otworzyła. Nigdy nie trzymała się sztywno godzin. Na drzwiach powiesiła nawet kartkę z odręcznie napisanym komunikatem: „Otwarte, kiedy mi się podoba”.
W sklepie było wyjątkowo pusto. Przy ladzie stał tylko jeden mężczyzna. Mimo zimy jego twarz miała odcień brązu, który sugerował, że dużo czasu spędza na powietrzu. Wiera podała mu zamówione produkty. Mężczyzna podziękował grzecznie, kładąc na ladzie równo odliczone pieniądze. Kiedy mijali się z Nowakowską w drzwiach, lekko się jej ukłonił, chociaż Weronika nie przypominała sobie, żeby widzieli się kiedykolwiek wcześniej. Wydawało jej się, że mężczyzna przygląda się jej uważnie. Drugi raz tego dnia pomyślała, że w Lipowie wszyscy pewnie wiedzieli już wszystko na jej temat. Ot, tajemnica małych miasteczek i wiosek.
Wiera twierdziła, że Weronika spowodowała niemałą sensację swoim zamieszkaniem w tym ospałym miejscu, gdzie niewiele się działo. Sprowadzenie się Kojarskich kilka lat temu omawiane było tyle razy, że nie stanowiło już żadnej atrakcji. Weronika uratowała życie lipowskiej plotki.
– Cześć – przywitała ją Wiera.
Miała koło sześćdziesięciu lat i choć w jej włosach połyskiwały siwe pasma, oczy błyszczały młodzieńczą energią.
– A ten tam, co wyszedł, to ten chłopak ze dworu, co dogląda ogrodu i napraw. Zastąpił starego Tomczyka, bo on już nie mógł pracować – dodała tytułem wyjaśnienia. – Ze względu na reumatyzm. To taki człowiek do wszystkiego, jak to powiadają.
– Dzięki tobie niedługo ja też będę wiedziała wszystko o wszystkich w Lipowie – zaśmiała się Weronika.
Jeśli o to chodzi, Wiera była chodzącą encyklopedią, chociaż sama nie mieszkała tu długo.
– Toć taka moja rola, dziewczyno, taka moja rola. A Igora żeś zostawiła na takim mrozie. Weź go tu zaraz, coby sobie zadu nie odmroził! – zarządziła, sięgając po smakołyk.
Igor chętnie zamienił mróz na ciepły sklep. Zwłaszcza że czekała na niego niespodzianka w postaci kawałka mięsa spod lady. Rozsiadł się pośrodku i żuł smakołyk z miną pełną rozkoszy.
Zakupy zajęły więcej czasu, niż Weronika przypuszczała, ponieważ Wiera pogrążyła się w opowieści na temat lokalnych nowości. W końcu zapakowały wszystko do plastikowych reklamówek i Weronika wyszła z powrotem na mróz.
– Pomóc pani? – Przed sklepem stał młody policjant i kończył palić papierosa. Pewnie przyszedł z pobliskiego komisariatu. Rzucił niedopałek na śnieg i szybko przydeptał go butem. Wyglądał na nieco zawstydzonego, że został przyłapany na paleniu. – Te torby wyglądają na ciężkie. Jestem Marek Zaręba.
– Dziękuję bardzo, ale nie trzeba – zapewniła go Weronika, również się przedstawiając.
Uśmiechnęła się do siebie. Może mieszkanie w małej wiosce ma jednak swoje plusy. Z jednej strony obsesyjnie trzymający się litery prawa leśniczy i dziwni sąsiedzi w postaci rodziny Kojarskich. Z drugiej strony ludzie wydawali się tu bardziej pomocni niż w mieście.
Objuczona zakupami Weronika ruszyła pod górę w stronę swojego nowego domu przekonana, że przeprowadzka do Lipowa była doskonałym pomysłem.
Młodszy aspirant Daniel Podgórski otrzepał dokładnie buty ze śniegu w drzwiach komisariatu. W budynku było przyjemnie ciepło. Odetchnął głęboko.
– Cześć, synku – powitał go głos matki.
Pomachała do niego zza biurka w recepcji. Jak zwykle panował na nim idealny porządek. Długopisy ułożone w kubku z uśmiechniętym kotem, różowe karteczki do notowania w pojemniku. Komputer odsunięty jak najdalej. Matka nadal była wobec niego nieufna.
Trochę się tego wstydził, bo nie dość, że wciąż mieszkał w domu matki, to jeszcze razem z nią pracował. Była kimś w rodzaju sekretarki i organizatorki, a także dostarczycielki domowych wypieków. Zaskarbiła tym sobie sympatię wszystkich policjantów pracujących w ich małym posterunku. Poza tym Maria była przecież żoną Romana Podgórskiego, lokalnego bohatera. Policjanta, który zginął podczas pełnienia służby. Dla wszystkich mieszkańców wsi było więc oczywiste, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Mimo swojej niechęci do komputeryzacji i wszelkich nowinek technicznych. Przecież tu w Lipowie nie były im do niczego potrzebne.
– O, cześć, szefie! – przywitał go Marek Zaręba, najmłodszy z dzielnicowych.
– Cześć, Młody.
Daniel doskonale wiedział, że kto jak kto, ale Marek miał pod mundurem ów mityczny kaloryfer. Zaręba był wielbicielem wielogodzinnych ćwiczeń, co zapewniało mu powszechny podziw wśród żeńskiej części mieszkańców Lipowa. Ale co tam, pod zimowymi ubraniami i tak nic nie widać, pocieszył się w duchu Podgórski.
– Szef przyszedł! – krzyknął Marek Zaręba donośnie.
Ich komisariat był niewielki, ale Daniel był dumny, że każdy z policjantów ma swoje własne biuro. Jego zdaniem wyglądało to profesjonalnie. Mieli też salkę konferencyjną. Co prawda pełniła ona jednocześnie funkcję pokoju socjalnego, ale to nie umniejszało przecież jej znaczenia.
Wkrótce na korytarzu ukazali się dwaj pozostali policjanci, Paweł Kamiński i Janusz Rosół. Razem z Danielem i Markiem Zarębą było więc ich tu w sumie czterech. Nie za dużo i nie za mało, uważał Podgórski. Podobnie jak w innych komisariatach w tej okolicy.
– Ale dzisiaj piździ, co? – krzyknął Paweł Kamiński bez ogródek.
Kamiński był synem drugiego lokalnego bohatera. Jan Kamiński zginął podczas tej samej akcji co tata Podgórskiego. Wszyscy w wiosce byli pewni, że synowie bohaterskich policjantów zajmą ich miejsce w lipowskim komisariacie. Z czasem właśnie tak się stało i jak dotąd wszyscy byli zadowoleni.
– Nie chcę słyszeć takich wyrażeń w moim komisariacie! – krzyknęła zza swojego biurka Maria. – Pawełku, tak zupełnie nie wypada.
Mimo swojego wyglądu dobrotliwej starszej pani Maria Podgórska miała swoisty autorytet. Paweł Kamiński wydukał cicho krótkie przepraszam.
– No, chyba rzeczywiście – pospieszył mu na ratunek młody Marek Zaręba. – Widziałem, że jest minus piętnaście, jak wychodziłem z domu. Prawdziwa zima. Tak jak trzeba.
Janusz Rosół, najstarszy z nich wszystkich, pokiwał tylko głową, poprawiając sumiaste wąsy. Wolał się nie odzywać. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić do jego małomówności.
– Coś nowego? – zapytał Daniel Podgórski i rozpoczął długi proces zdejmowania zimowej odzieży.
Paweł Kamiński i Janusz Rosół pokręcili głowami.
– Właściwie nic – podsumował w imieniu kolegów zawsze energiczny Marek Zaręba. – Gierot jak zwykle się napił i zasnął przy drodze. Odstawiłem go do domu. W taką pogodę to przecież nie jest zbyt bezpieczne. Poza tym to tylko trochę papierkowej roboty zostało z wczoraj. A właśnie, szefie! W sklepie widziałem tę nową. Tę ze wzgórza, co stajnie chce sobie u nas pobudować. Wiesz którą, co?
– Coś słyszałem – odparł wymijająco Podgórski.
Młodszy kolega wiecznie próbował go zeswatać ze wszystkimi możliwymi kandydatkami. Marek nie mógł zrozumieć, jak Daniel może być samotny. Sam ożenił się z miejscową fryzjerką w wieku osiemnastu lat i w tym roku miał obchodzić dziesiątą rocznicę ślubu.
– Niezła z niej babka. – Marek Zaręba mrugnął teatralnie. – Wysoka jak modelka, włosy rude, że widać ją z daleka. Ładna, zgrabna… i z Warszawy. Wiera mówi, że ona po rozwodzie jest, więc wiesz, Daniel… nic, tylko działać!
– Młody! Ty się lepiej skup na swojej rodzinie – zaśmiał się Daniel. – Podobno zostało jeszcze trochę roboty. Każdy chyba wie, co ma robić, nie? To dość gadania i zabieramy się do pracy.
Szybko wycofał się do swojego gabinetu, żeby uniknąć dalszej rozmowy o nowej mieszkance wsi.
– Też ją widziałem. Kurwa, niezła laska! Chociaż może trochę za wysoka jak dla mnie – usłyszał jeszcze słowa rozochoconego Kamińskiego.
Kiedy zamykał drzwi, Marek i Paweł pogrążeni byli w entuzjastycznych rozważaniach na temat atutów rudowłosej Weroniki z Warszawy. Janusz Rosół stał jak zwykle z boku, podkręcając wąsa, i kiwał tylko apatycznie głową.
Wiera lubiła czasem niespodziewanie zamknąć sklep, pójść na nieplanowany spacer do lasu, poszukać aromatycznych ziół na polach. Dobrze było wprowadzić element niepewności w nudne życie mieszkańców Lipowa. Niby dlaczego zawsze mieli wiedzieć, czy sklep jest otwarty, czy nie? Wiera nie uznawała sztywnych zasad w żadnej dziedzinie życia. A już na pewno nie chciała podporządkowywać własnego sklepu jakimś sztywnym regułom, od ósmej do szesnastej. Sklep był jej królestwem, i tyle. Niech inni się dostosują. W gruncie rzeczy mało ją obchodzili.
Zamknęła sklep, mimo że właściwie dopiero go otworzyła. Ruszyła drogą w kierunku skraju lasu, gdzie stała tablica „Witamy w Lipowie”. Sołtys był z niej dumny, ale dla Wiery nie stanowiła niczego ciekawego. Ile już takich widziała w życiu? Nie pamiętała. Podniosła kamień z pobocza drogi. Miał ciekawy kształt. Włożyła go do kieszeni starej znoszonej kurtki. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda.
– Teraz wszystko się zacznie – powiedziała cicho do siebie.
Jakby w odpowiedzi usłyszała przeciągły krzyk. Dochodził od strony lasu. Wkrótce zza drzew wybiegła spanikowana dziewczyna. Wiera od razu poznała, że to fryzjerka Ewelina Zaręba, żona młodego policjanta. Sklepikarka nie miała o niej zbyt wysokiego mniemania. Takich dziewczyn też dużo widziała. Sztuczne paznokcie i obcisłe kuse kurteczki. Nie żeby Wierze to akurat przeszkadzało. Wydawało jej się po prostu głupie tak się stroić dla mężczyzn, z których i tak nie było właściwie żadnego pożytku. A już zdecydowanie nie było potrzeby dla nich marznąć.
Fryzjerka pędziła jak szalona. Obcisła puchowa kurtka szeleściła nieprzyjemnie. Wiera wzdrygnęła się, słysząc ten dźwięk. Obcasy wysokich kozaków stukały po oblodzonej szosie.
– Też mi buty na zimno – prychnęła na ich widok Wiera.
Dziewczyna poślizgnęła się, ale udało jej się utrzymać równowagę.
– Pani Wiero – wydusiła Ewelina. – Musimy zaraz iść po Marka albo Daniela… Musimy sprowadzić policję. Stało się coś strasznego.
Wiera pokiwała spokojnie głową. Już się zaczęło.
Maria Podgórska usiadła wygodniej przy swoim biurku w recepcji komisariatu i słuchała rozmów policjantów z pobłażliwym uśmiechem. Młody Marek Zaręba i Paweł Kamiński wciąż zachwycali się oryginalną urodą rudowłosej Weroniki Nowakowskiej. Oczywiście każdy entuzjazmował się na swój sposób. Marek szukał towarzyszki dla Daniela, w intencje Pawła wolała nie wnikać. Wszyscy wiedzieli, jaki był wobec kobiet. Janusz Rosół preferował ciche uczestnictwo w całej dyskusji, więc jego zdania w sprawie warszawianki nie można było na razie odgadnąć.
Maria westchnęła cicho. Bardzo chciała, żeby jej jedyny syn wreszcie znalazł towarzyszkę życia, więc była zadowolona ze starań Marka. Najlepiej, gdyby Daniel wybrał jakąś grzeczną dziewczynę z okolicy, ale warszawianka od biedy też mogłaby być. Podgórska zastanawiała się, czy gdzieś popełniła błąd. Włożyła przecież w wychowanie syna całą miłość, jaką miała w sercu. Ale strata ojca w tak młodym wieku nie mogła pozostać bez echa. Czy to właśnie dlatego Daniel ciągle był sam?
Jej rozważania przerwał telefon. Odebrała, używając zwyczajowej formułki. Znała ją tak dobrze, że mogłaby ją wyrecytować o każdej porze dnia i nocy.
– Och, to ty, Wiera. – Maria uśmiechnęła się, mimo że sklepikarka nie mogła jej widzieć. – Jak miło, że dzwonisz. Miałam właśnie ochotę porozmawiać z tobą o kilku sprawach.
Wiera dzwoniła do niej czasami, żeby wymienić najnowsze plotki. Stanowiło to miły przerywnik w pracowitym dniu na posterunku. Tym razem jednak Maria słuchała słów sklepikarki z przerażeniem. Uśmiech powoli znikał z jej twarzy.
Ostrożnie odłożyła słuchawkę.
– Jest wezwanie – powiedziała ledwo dosłyszalnie.
– Co pani mówi, pani Mario? – pierwszy na korytarzu pojawił się młody Marek Zaręba.
Widocznie ma najlepszy słuch, taki z niego jeszcze chłopak, pomyślała Podgórska irracjonalnie. Nie tak dawno skończył szkołę policyjną. Dobrze pamiętała jego dumny uśmiech, kiedy po raz pierwszy przekraczał próg komisariatu ubrany w nowiuteńki mundur.
– Co się stało? – powtórzył Marek, jakby podejrzewał, że nie dosłyszała.
Tymczasem pozostali policjanci zdążyli już zebrać się w recepcji. Paweł Kamiński i Daniel wpatrywali się w nią wyczekująco. Janusz Rosół poprawił wąsy automatycznym ruchem.
– Dzwoniła Wiera – wyjaśniła Maria powoli. – Znalazła przejechaną zakonnicę. Tam w lesie, tuż przy wjeździe do wsi. Ewelina też tam jest…
– Moja żona?! – krzyknął z niedowierzaniem Marek Zaręba. – Nic jej nie jest?!
– Młody, ubieraj się. Idziemy – zarządził Daniel Podgórski, biorąc kurtkę.
– Ja też idę, nie ma mowy – wtrącił się Paweł Kamiński, zacierając z zadowolenia dłonie. – Cała wieś pewnie już tam jest. Kurwa, też chcę to zobaczyć. Nie ma mowy, żebym to przegapił. W końcu nie codziennie mamy takie emocje.
Daniel zgromił go wzrokiem, ale Kamiński już wkładał kurtkę.
– Rosół, ty i Maria zostajecie tutaj.
Janusz pokiwał głową i poczłapał ospale do swojego gabinetu.
Schowała się między drzewami, zaciskając telefon komórkowy w zmarzniętych dłoniach. Teraz stara nokia stała się cenna. Nie miała dobrego aparatu, ale wystarczał, żeby zrobić kilka zbliżeń. Cennych zbliżeń. Można powiedzieć, że potencjalnie bardzo cennych, pomyślała ucieszona.
Na pewno wkrótce na miejscu zjawi się policja. Słyszała, że nadchodzą już ludzie z wioski, ale tylko ona miała to wszystko udokumentowane. Opłacało się krążyć po okolicy z samego rana.
Nie do końca rozumiała, co tu się właściwie wydarzyło. Da sobie czas na przemyślenia, zanim coś z tym zrobi. Lepiej nie postępować pochopnie.
Komisariat znajdował się mniej więcej pośrodku wsi, więc trzej policjanci, okutani w zimowe kurtki, ruszyli w kierunku miejsca wypadku na piechotę. Plotki roznosiły się w Lipowie szybciej niż gdziekolwiek indziej, więc na drodze pojawiło się już wielu rozgorączkowanych mieszkańców. Wymieniali między sobą uwagi, spoglądając to w kierunku skraju lasu, to na maszerujących policjantów. Paweł Kamiński miał rację, we wsi rzadko coś się działo, więc teraz każdy chciał zobaczyć ich własny wypadek samochodowy. Kiedy mijali tablicę witającą ich w Lipowie, chyba każde domostwo miało już swojego przedstawiciela podążającego w zwartym tłumie za stróżami porządku.
– No, jesteście, chłopcy – przywitał ich poufale sołtys, który pojawił się jakby znikąd. – Wszystko tu dla was przypilnowałem. Nikt niczego nie dotykał.
Jego podwójny podbródek zafalował, kiedy zarechotał zadowolony z siebie. Szara czapka zsunęła mu się trochę na lewe oko. Poprawił ją szybkim ruchem.
– Gdzie jest Ewelina? – zaniepokoił się Marek. Na razie nie interesowało go nic innego oprócz bezpieczeństwa żony.
– U pani Wiery – odparł sołtys urażony nieco brakiem pochwał ze strony policjantów. – Z tego, co zrozumiałem, to ona ją znalazła. Biedaczka jest chyba w szoku…
Marek Zaręba spojrzał pytająco na Daniela. Podgórski skinął głową na znak, że młody policjant może pobiec do żony. Teraz, natychmiast. Rozumiał zdenerwowanie kolegi, a potrąconą zakonnicą może przecież zająć się sam. Nawet mając do pomocy Pawła Kamińskiego.
– Proszę się rozejść! – wołał tymczasem Kamiński, przybierając ton doświadczonego w bojach specjalisty. Oczy błyszczały mu z podniecenia. – Proszę zostawić tę sprawę osobom kompetentnym. Proszę nie podchodzić zbyt blisko!
Daniel ruszył dalej, nie zważając na zachowanie Pawła. Za zakrętem, niewidoczna od strony wsi, leżała ofiara wypadku.
– Kurwa! Nieźle ktoś przetrącił siostrzyczkę, nie powiem. – Paweł podążył za Danielem na miejsce wypadku. – No, no!
Podgórski sięgnął po telefon. Zakonnica nie żyła, a sprawca uciekł. Czas wezwać posiłki z Brodnicy. Oddalił się nieco, żeby móc spokojnie porozmawiać. Przerażone głosy zszokowanych mieszkańców Lipowa niosły się jednak po całym lesie. Podgórski bardzo chciał zrobić wszystko jak należy. Czuł, że dłonie mu się pocą. Mimo mrozu. Prokurator Czarnecki odebrał po najdłuższej na świecie chwili.
Tymczasem wrócił młody Marek Zaręba z przytuloną do boku Eweliną. Paweł Kamiński zerkał pożądliwie na fryzjerkę. Kobieta poprawiła krótką kurtkę, jakby chciała się zasłonić przed jego wzrokiem.
– Kiepsko to wygląda – podsumował Zaręba, patrząc na ciało przejechanej zakonnicy.
– To samo ja mówię. Pierdolony bałagan – przytaknął Paweł, nie spuszczając wzroku z fryzjerki. – A jak się ma nasza kochana pani Zaręba?
Ewelina wzdrygnęła się na to pytanie. Marek też nie wyglądał na zadowolonego z nadmiernego zainteresowania kolegi. Rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie i objął żonę mocniej.
– Rozmawiałem z prokuratorem Czarneckim – przerwał im Daniel, podchodząc spiesznym krokiem. – Wysyła nam techników. My się mamy zająć tą sprawą…
– Nie chcę nic mówić, ale my chyba… – Marek Zaręba nie wyglądał na przekonanego, że to ich skromna czwórka powinna zajmować się nieszczęśliwym wypadkiem zakonnicy. – No nie wiem, czy my powinniśmy…
– My się tym zajmiemy, Młody – uciął Daniel.
Podgórskiego przepełniały mieszane uczucia. Z jednej strony był przerażony tą bezsensowną śmiercią. Z drugiej czuł pewien rodzaj zadowolenia, że zajmie się sprawą poważniejszą niż zaginięcie kota pani Rudzkiej czy spór o kawałek miedzy pomiędzy Weredą a Nosowskim. Policjant trochę się wstydził swojej radości, ale od śmierci ojca zawsze marzył, żeby ścigać tych, którzy w ten czy inny sposób krzywdzą innych. Teraz miał właśnie taką szansę.
– Jasne, że my się tym zajmiemy – poparł go Paweł Kamiński. – Nie widzę w tym nic szczególnie skomplikowanego. Jakiś wyrostek potrącił siostrzyczkę i zwiał. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to synalek naszego własnego kolegi z komisariatu, drogiego Janusza. Kurwa! Nie byłby to pierwszy raz, oj nie! To Bartek i ta cała banda Ziętarskiego. Zapamiętajcie moje słowa.
Daniel Podgórski stał przy ciele ofiary aż do przyjazdu techników. Miał ochotę zasłonić zmarłą przed wścibskimi spojrzeniami gapiów. Na pewno zależałoby jej na skromności. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Nie wolno było niczego dotykać do przyjazdu ekipy kryminalistyków. Na ciele mogły być przecież jakieś ślady. Mimo że Paweł Kamiński prawdopodobnie miał rację i sprawa nie stanowiła zbyt wielkiej tajemnicy, Daniel wolał dmuchać na zimne.
To nie powinno być trudne, pomyślał, żeby pocieszyć sam siebie. Coś jednak nie dawało mu spokoju.