Читать книгу Motylek - Katarzyna Puzyńska - Страница 8

CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 4

Оглавление

Lipowo. Środa, 16 stycznia 2013, rano

Starszy sierżant Marek Zaręba utrzymywał równe tempo. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Mięśnie miał dobrze rozgrzane. Mróz trochę zelżał, a przez noc napadało świeżego śniegu. Buty zapadały się w nim miękko. Uwielbiał tak biegać rano przez zimowy las. Nie chodziło tylko o sposób na zachowanie kondycji i zdrowia. Traktował to bardziej jako chwile całkowitego wyciszenia. Właściwie to o niczym szczególnym wówczas nie myślał. Słuchał tylko swojego miarowego oddechu i rytmicznych uderzeń stóp o ziemię. Ogarniał go wówczas niemal mistyczny spokój, chociaż pewnie nigdy by się przed nikim nie przyznał, że myśli o bieganiu w tych kategoriach.

Tego ranka młody policjant biegł swoją ulubioną trasą wokół jeziora Strażym. Turyści, którzy zjeżdżali tu latem z wielkich miast, pewnie uważali, że dróżka jest malownicza. Wiła się to w górę, to w dół wzdłuż wysokiego brzegu. Wokół rozciągał się majestatyczny widok na spokojną taflę wody. Dla niego jednak była to po prostu ścieżka. Od urodzenia mieszkał w Lipowie i cuda natury trochę mu się opatrzyły. Był oczywiście dumny ze swoich okolic, ale to nie znaczyło, że miał popadać w nadmuchiwany zachwyt. Raczej twardo stąpał po ziemi. Musiał. Kiedy w osiemnaste urodziny Ewelina zakomunikowała mu, że wpadli, musiał przejść błyskawiczny kurs dorastania. Pamiętał, jak tamtego wieczoru przyszedł pobiegać właśnie tu, na tę ścieżkę. Musiał to wszystko w spokoju przemyśleć. W końcu, spocony od szaleńczego biegu, doszedł do wniosku, że chce stanąć na wysokości zadania. Dzisiaj, z perspektywy czasu, wyglądało na to, że chyba mu się udało. Ich córka skończyła już dziesięć lat i Marek miał cichą nadzieję, że był dla niej lepszym ojcem niż ten, którego sam zapamiętał z dzieciństwa.

Wybiegł na drogę prowadzącą skrajem lasu. Zwolnił trochę, pozwalając mięśniom odpocząć. Mimo zimna czuł spływający po plecach pot. To był dobry trening. Droga ciągnęła się wzdłuż ogołoconej teraz z liści ściany drzew. Po lewej stronie rozpościerała się ogromna posiadłość Kojarskich. W wiosce mówiło się o niej „dwór”. Jemu osobiście dom niezbyt przypadł do gustu. Za duży. Ogrzanie takiego monstrum to pewnie koszmarne pieniądze. Wolał zbierać na remont zakładu fryzjerskiego Eweliny. Chociaż gdyby był taki bogaty jak ten cały Senior Kojarski, jego żona w ogóle nie musiałaby pracować. Zasługiwała na to. Już dosyć namyła się głów.

Ponownie przyspieszył kroku. Czuł, jak serce dostosowuje się do nowego rytmu. Uspokoił oddech i poddał się uczuciu radości. Wydawało się, że nikogo nie ma w pobliżu, więc zamknął oczy i biegł na oślep po prostej drodze. Czuł się jak dziecko, które właśnie wymyśliło nową, doskonałą zabawę. Zabawę, której na pewno nie pochwaliłoby żadne z dorosłych. Rozłożył ręce na boki, jakby leciał.

Niespodziewanie poczuł uderzenie. Wpadł na kogoś. Otworzył szybko oczy, przeklinając się w duchu za idiotyczny pomysł.

– Przepraszam! Bardzo przepraszam!

Przed nim na ziemi, przewrócony impetem biegacza, leżał młody ksiądz z kijkami do nordic walkingu w dłoniach. Na jego twarzy malował się wyraz skrajnego zdumienia.

– Strasznie księdza przepraszam – powtórzył Marek Zaręba zmieszany. – Biegłem i nie wiem, co mnie napadło, ale zamknąłem oczy i widocznie wtedy ksiądz wyszedł na drogę.

– Nic się nie stało – ksiądz wstał z trudem, opierając się na kijkach. Otrzepał czarną kurtkę ze śniegu. – Jestem Piotr.

– Marek Zaręba – przedstawił się młody policjant. Nadal czuł się trochę niezręcznie. – Pracuję na posterunku we wsi.

– Aha. Wczoraj rozmawiałem z jednym z was – wyjaśnił ksiądz. – Zapomniałem nazwiska… chyba jest tam u was szefem.

– Pewnie mówi ksiądz o Danielu Podgórskim – odparł zdziwiony Marek. Daniel nie mówił, że ma zamiar rozmawiać z księdzem. – Taki bardzo wysoki, trochę przy kości?

– Tak, tak. Ale proszę, mów mi na ty, jesteśmy pewnie w tym samym wieku, nie ma co być takim formalnym. To, że noszę koloratkę, nie oznacza, że jestem z innej planety – zaśmiał się ksiądz serdecznie. – U mnie w parafii wszyscy mówią mi po imieniu.

– Jasne. – Marek Zaręba uznał, że nie będzie wypytywać się o wizytę Daniela w kościele. Szef wszystko pewnie wyjaśni w swoim czasie. Głupio by było wypaść na niedoinformowanego już na początku znajomości. – Przyjechałeś do naszego księdza Józefa?

Marek trochę dziwnie się czuł, mówiąc po imieniu do młodego kapłana. W Lipowie nikt, oprócz pani Solickiej, która jako opiekunka plebanii miała szczególne przywileje, nie mówił do starego księdza Józefa inaczej niż „proszę księdza”. Po prostu nie wypadało.

– Tak. Józef to mój daleki krewny – wyjaśnił ksiądz Piotr. – Przyjechałem tu do was trochę odpocząć. U mnie w parafii dużo się ostatnio dzieje… Właściwie to u nas cały czas coś się dzieje. Trudno o leniwy dzień. Miałem nadzieję, że trochę się od tego wszystkiego oderwę. No, ale widzę, że niestety wydarzenia przyjechały za mną.

– Mówisz pewnie o zakonnicy? – Marek nie wiedział, czy może rozmawiać z księdzem na temat śledztwa. Z drugiej strony wszyscy przecież wiedzieli o wczorajszym wypadku. – O tej, którą przejechano?

– Tak. – Ksiądz Piotr smutno pokiwał głową. – Znałem ją.


Dziś rano czuła się wyjątkowo dobrze. Mimo wczorajszej przygnębiającej wizyty w dziwacznym domu sąsiadów Weronika miała wrażenie, że wreszcie opadł z niej ciężar rozwodu. Ze zdziwieniem odkryła, że nagle może myśleć o tym bez zbędnych emocji. Czuła się wręcz lekko.

Normalnie zadowalała się jogurtem z müsli, ale dzisiaj postanowiła zrobić sobie wyjątkowe śniadanie. Dziś był szczególny dzień, więc chciała to uczcić. Zdecydowała się przygotować jajecznicę ze szczypiorkiem. Nie była dobrą kucharką, ale miała nadzieję, że z tą potrawą da sobie radę. Znalazła patelnię w jednym z nierozpakowanych pudeł i z zapałem zabrała się do roboty.

Nagle usłyszała mocne pukanie do drzwi. Igor zaczął wesoło szczekać. Uwielbiał gości. Weronika na wszelki wypadek wyłączyła gaz, już nieraz udało jej się coś przypalić. Wyjrzała przez kuchenne okno. Próbowała zobaczyć, kto czeka na ganku, ale nikogo nie dostrzegła. Gość był poza zasięgiem jej wzroku.

Otworzyła drzwi i powoli wyjrzała na zewnątrz. Na ganku stał opalony mężczyzna, którego spotkała wczoraj rano w sklepie u Wiery. „Chłopak ze dworu, człowiek do wszystkiego”, tak go chyba wtedy nazwała sklepikarka. Ubrany był w niebieską puchową kurtkę i robocze bojówki.

– Dzień dobry – przywitała się grzecznie Weronika.

Mężczyzna zdjął czapkę na powitanie i zaczął niezręcznie miąć ją w dłoniach. Zaskoczyło ją to, ponieważ nie wyglądał na wstydliwego. Jego włosy były koloru pszenicy. Miał kilkudniowy zarost i zawadiackie spojrzenie. Weronika musiała przyznać sama przed sobą, że od razu jej się spodobał. Stanowił całkowite przeciwieństwo jej eksmęża, który zawsze był gładko ogolony i do bólu elegancki.

– Jestem Tomek Szulc. Przyszedłem zobaczyć, co jest do zrobienia – wyjaśnił przybysz. – Kojarscy mówili mi, że chodzi o remont stajni.

– Tak! – ucieszyła się Weronika. Ogarnęła ją euforia. Tomek rzeczywiście wyglądał na złotą rączkę. Może jednak uda się wszystko przyszykować na czas. Lancelot miał przyjechać już w sobotę. – Dziękuję, że pan przyszedł. Boję się, że sama sobie nie poradzę.

– Nie ma problemu, naprawdę.

Stali przez chwilę w otwartych drzwiach.

– Może mi pani pokaże, co i jak? – zaśmiał się Tomek.

– Ach, no tak – zreflektowała się Weronika. – Chodźmy do stajni. Jest za domem.

– Widziałem – uśmiechnął się. – Przyszedłem na skróty przez las, więc przechodziłem obok. Pozwoliłem sobie już trochę obejrzeć budynek z zewnątrz.

Weronika zaczęła szybko wkładać czapkę, żeby ukryć rumieniec. Strasznie nie lubiła w sobie tej przejrzystości. Jeżeli tylko mężczyzna wydawał jej się choć trochę atrakcyjny, od razu się rumieniła. Źle się z tym czuła, ale nie umiała nad tym zapanować. Mariusz wielokrotnie żartował, że od razu wie, kto jest jego potencjalnym rywalem. Co nie przeszkadzało mu uważać, że w rzeczywistości nie ma sobie równych. Weronika nie mogła teraz uwierzyć, że ta buta wydawała jej się kiedyś tak pociągająca.

Tomek ruszył za nią w kierunku stajni. Znajdowała się tuż pod ścianą lasu. Drzewa wyciągały do niej swoje sękate ramiona, ale ciągle nie mogły jej dosięgnąć. Weronika dowiedziała się z dokumentacji, którą dostała podczas kupna, że stajnię wybudowano nieco później niż dom. Mimo to była chyba w gorszym stanie. Tynk w wielu miejscach odpadał, a w głównej części budynku przydałby się remont zapadniętego dachu. Na razie jednak Lancelot będzie musiał się tym zadowolić.

– W czasach świetności mogło się tu zmieścić ponad dwadzieścia koni – wyjaśniła. – Ja na razie potrzebuję przynajmniej jednego boksu, dla mojego konia.

W przyszłości Weronika planowała rozbudować stajnię i wynajmować boksy właścicielom koni z pobliskich miast. Latem mogłaby też organizować lekcje jazdy dla klientów ośrodków wczasowych nad jeziorem. Nawet nie zauważyła, kiedy opowiedziała Tomkowi o swoich planach.

– Mam nadzieję, że to będzie dobry biznes – zakończyła opowieść zawstydzona swoją otwartością. Nie znali się przecież w ogóle.

– Jest sporo do zrobienia – odpowiedział, rozglądając się wokoło.

W jego głosie pobrzmiewała teraz lekka nutka niepewności. Weszli do środka. Wewnątrz stajnie również nie wyglądały za dobrze. Ściany działowe boksów ledwo się trzymały. Grube deski dawno przegniły. Właściwie wszystko nadawało się do wymiany.

– To prawda, jest sporo do zrobienia. Niedługo przywiozą z Warszawy mojego Lancelota. Nie przemyślałam tego – przyznała się Weronika. Czuła się głupio. Była pewna, że rumieniec powrócił na jej policzki. – Wydawało mi się, że jest mniej pracy. Oprócz boksu przydałby się też padok, żebym mogła go wypuszczać… nie wiem, czy zdążymy z tym wszystkim. Nie chcę panu zabierać za dużo czasu.

– Proszę się nie martwić. Damy radę. Na pewno. – Tomek Szulc rzucił jej kolejny czarujący uśmiech. – Mam teraz trochę pracy we dworze, ale postaram się wpadać do pani codziennie, żeby coś tam pogrzebać. Skoro na razie jest do przygotowania tylko jeden boks i padok, nie ma powodu do obaw. Szybko mi pójdzie.

– To by było wspaniale. Wszystko tu jest otwarte, tak że może pan przyjść nawet, jakby mnie nie było. Nie wiem, jak panu dziękować.

– Nie ma sprawy, naprawdę. W końcu to moja praca. – Puścił do niej oko. Weronika nie była pewna, czy to próba podrywu. Byli z Mariuszem małżeństwem przez pięć lat, więc dawno z nikim nie flirtowała. Jak to mawiała jej przyjaciółka Magda, Weronika wypadła z obiegu. – Myślę, że zacznę od razu. Najpierw zrobię boks. Trzeba pozbijać deski, bo te przegrody trochę się posypały. Nie chcemy przecież, żeby pani koń się zranił ani nic z tych rzeczy.

Zaczął przyglądać się z uwagą ściankom działowym boksów.

– Sama się pani będzie zajmować koniem?

– Tak. To nie problem przy jednym zwierzaku. Poza tym mam trochę doświadczenia.

– Nigdy nie pracowałem w stajni, ale jestem ze wsi. – Tomek zdjął kurtkę i podwinął rękawy, mimo że w stajni było zimno. Weronika zerknęła przelotnie na jego muskularne przedramiona. – Trochę się na tym znam.

– Jest pan z Lipowa? – zapytała, żeby nie myśleć o jego wyglądzie. Dopiero co się rozwiodłam, skarciła się w duchu. Sprawy damsko-męskie powinnam zostawić za sobą. Daleko za sobą.

– Nie – pokręcił głową. – Jestem z okolic Torunia, ale też z takiej małej wioski.

– Pewnie jadł pan dużo pierników w dzieciństwie – zażartowała Weronika sztywno.

Beznadziejny dowcip, westchnęła w duchu. Nigdy nie umiała prowadzić błyskotliwej rozmowy, zwłaszcza kiedy za bardzo się starała. Tomek zaśmiał się mimo to. Chyba chciał być miły.

– Sporo. To prawda.

– No cóż, nie będę przeszkadzać – stwierdziła Weronika zawstydzona i czym prędzej skierowała się do wyjścia.

– Proszę się nie martwić – powtórzył Tomek Szulc. – Myślę, że może już nawet dziś skończę naprawiać boks. Jeżeli na razie jest potrzebny tylko jeden. Potem zrobię padok.

Weronika podziękowała raz jeszcze i wyszła z powrotem na mróz.


Czterej policjanci i Maria zgromadzili się w pokoju konferencyjnym, który, trzeba przyznać, najczęściej pełnił funkcję jadalni. Teraz mieli jednak poważniejsze zadanie na głowie niż jedzenie. Rozpoczynał się drugi dzień śledztwa w sprawie potrąconej przez kogoś zakonnicy.

Młodszy aspirant Daniel Podgórski odchrząknął znacząco i rozmowy ucichły natychmiast. Byli w piątkę, ponieważ uznał, że Maria też powinna uczestniczyć w odprawie. Formalnie była jedynie pracownicą biurową, ale doskonale wiedział, że matka miewa świetne pomysły. Może i tym razem wymyśli coś błyskotliwego.

Spojrzał po twarzach kolegów. W oczach młodego Marka Zaręby malowało się wyczekiwanie, wąsaty Janusz Rosół był jak zwykle apatyczny, a Paweł Kamiński trzymał się za głowę, jakby miał ciężką migrenę. W bladym świetle dnia twarz Pawła wydawała się teraz chorobliwie blada. Generalnie ich mała grupa nie przedstawiała się zbyt imponująco. Ale pozory przecież mogą mylić, pocieszył się Daniel w duchu.

– Zdaje się, że mamy już pewien przełom – zaczął Podgórski. – Wczoraj wieczorem odwiedziłem księdza Józefa. Okazało się, że jest u niego w gościnie inny ksiądz.

– Stary Józek napierdalał o tej wizycie chyba od kwietnia. Nie rozumiem, co nam to daje?

W głosie Pawła słychać było wyraźną niechęć. Zapowiadał się kolejny dzień złego humoru. Daniel zastanawiał się, czy właściwie ma ochotę dłużej to znosić. Bohaterski ojciec czy nie, Paweł działał mu na nerwy. Chwilami chciał, żeby Kamiński został przeniesiony gdzieś daleko od Lipowa, a może nawet, dla pewności, gdzieś za granicę.

– Jeżeli pozwolisz mi dokończyć, to powiem, co nam to daje. – Daniel nie mógł pohamować irytacji w głosie. Odchrząknął i kontynuował: – Ten młody ksiądz ma na imię Piotr i przyjechał na jakieś leczenie. Czy może po prostu odpoczywać. Nie mówili o szczegółach, a ja na razie nie pytałem. Rzeczywiście wygląda nie najlepiej. W każdym razie, co najważniejsze, kiedy pokazałem im zdjęcie, od razu rozpoznał zakonnicę.

– Tak – wtrącił Marek Zaręba. – Podobno była z jego parafii.

Daniel Podgórski spojrzał na młodszego kolegę zdziwiony. Zaręba wyglądał na zadowolonego z efektu zaskoczenia, który wywołał.

– Wpadłem na niego dziś w lesie – dodał Marek tonem wyjaśnienia. – Dlatego wiem.

Daniel kiwnął głową.

– Ksiądz zidentyfikował zmarłą jako siostrę Monikę z parafii w Warszawie. Wypadek miał miejsce wczoraj, a my znamy już tożsamość ofiary. Mimo że nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Uważam, że to jest spory postęp. Teraz trzeba już tylko znaleźć sprawcę.

– Chyba nie musimy zbyt daleko szukać – przerwał znowu Paweł Kamiński lekko zachrypniętym głosem. – Najprostsze rozwiązanie jest zawsze najlepsze. Tak mówił mój ojciec, a sami wiecie, że on znał się na tych sprawach. Gadałeś już ze swoim synem, Janusz? Co? Gadałeś?

– Co sugerujesz? – Janusz Rosół spojrzał na Pawła gniewnie i pochylił się ku niemu przez stół.

Daniel znowu poczuł od Rosoła alkohol. Zaczynał się bać, że kolega ma z tym problem. W ich wsi zdarzało się to niestety dość często.

– To nie byłby pierwszy raz, kiedy twój popieprzony synalek coś przeskrobał. Tylko tyle. Nic więcej nie mówię. Sami wyciągnijcie wnioski – zaśmiał się Paweł, bujając się na krześle. – Do tego należy do bandy Ziętarskiego. Jeśli o mnie chodzi, to podejrzewam, że rozprowadza prochy w szkołach w Brodnicy. Zapamiętajcie, kurwa, moje słowa.

– Skup się lepiej na sobie! – krzyknął Janusz Rosół, zrywając się gniewnie z krzesła. Od dawna nie był tak ożywiony. – Bartek nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. I na pewno nie sprzedaje żadnych narkotyków! Nie pozwolę obrażać mojej rodziny!

Daniel Podgórski westchnął. Przepychanki słowne do niczego dobrego ich nie doprowadzą.

– Panowie – powiedział uspokajająco, zanim Kamiński miał szansę coś dodać. – Musimy się skupić na bieżącej sprawie. Przeanalizujmy po kolei fakty, zamiast się niepotrzebnie emocjonować.

Rosół usiadł skrzywiony, nie patrząc na Kamińskiego. Paweł zaśmiał się tylko szyderczo w odpowiedzi.

– Podsumowując – kontynuował rozważania Daniel. – Mamy zakonnicę, siostrę Monikę. Kobieta została przejechana niedaleko przystanku autobusowego. Zastanówmy się, czy możemy coś z tego wywnioskować. Potem będziemy posuwać się naprzód krok za krokiem.

Podgórski już wcześniej postanowił podejść do tego wypadku, jakby mieli do czynienia ze sprawą kryminalną, ponieważ coś cały czas mu mówiło, że nie było to zwykłe potrącenie. Miejsce popełnienia przestępstwa prawie zawsze miało znaczenie i mogło stać się punktem wyjścia do dalszych rozważań.

Kamiński przewrócił oczami niezadowolony.

– Po co nam takie idiotyczne pieprzenie – mruknął teatralnym szeptem. – To tylko strata czasu.

– Możliwe, że przyjechała pekaesem. Szła w kierunku wsi, kiedy z tyłu nadjechał samochód – analizował Marek Zaręba, nie zważając na kolegę. Młody policjant jako jedyny wydawał się skupiony na sprawie. Może czuł się odpowiedzialny, ponieważ wypadek miał miejsce w jego dzielnicy. – Ktoś stracił panowanie nad kierownicą i w nią uderzył?

Podgórski pokiwał głową.

– Dokładnie. Na razie nie mamy powodów podejrzewać celowej zbrodni. Jeżeli założymy, że to wszystko stało się niechcący, tak jak mówi Młody, skupianie się na osobie zakonnicy niewiele nam da. Jeżeli to był przypadek, to najprawdopodobniej nie jest ona w ogóle powiązana ze sprawcą. To nam utrudni zadanie, bo nie mamy pierwszego punktu zaczepienia. Mimo wszystko uważam, że powinniśmy przesłuchać tego księdza z Warszawy. Lepiej, żebyśmy nie zaniedbali żadnego tropu już na początku śledztwa. Ksiądz Piotr obiecał, że przyjdzie tu koło dziesiątej. – Daniel zerknął na zegarek. – Czyli będzie za jakieś piętnaście minut. Nie wiem, czy rozmowa z nim coś nam da. Wczoraj twierdził, że nie wie, czemu zakonnica mogła przyjechać do Lipowa. Wydawał się pewny swego.

– Mimo wszystko możemy chyba założyć, że w jakiejś sprawie do niego – zasugerował Marek Zaręba. – Po co inaczej by tu miała przyjeżdżać? To nie ma sensu. Zwłaszcza że byli z jednej parafii.

Marek wstał i nalał sobie trochę wody z butelki.

– No i znowu się z tobą zgadzam, Młody – przyznał Podgórski. – Pierwsze wytłumaczenie, które się nasuwa, to że przyjechała do Piotra. Nie możemy jednak niczego z góry zakładać. Równie dobrze mogła znać tu jeszcze kogoś innego. Trzeba będzie to sprawdzić.

– Pieprzenie. Podejrzewam, że wszyscy widzieli jej zdjęcie na naszym-lipowie – wtrącił Paweł Kamiński. – Jeżeli ktoś inny by ją znał, już by się do nas zgłosił. Albo zgłosiłby się ktoś inny, kto słyszał, że ktoś tam ją znał. Sami wiecie, jak to u nas jest.

– Niekoniecznie. Ludzie mogą na przykład myśleć, że to nie ma znaczenia. Często tak jest. Sam dobrze wiesz.

– Sam przed chwilą mówiłeś, że to nie ma znaczenia – zadrwił znowu Kamiński. – Zresztą tu się z tobą zgadzam, bo tak naprawdę nieważne, kim była ta siostrzyczka. Na moje, przejechał ją ktoś stąd. Wszyscy znacie moje zdanie, kto to konkretnie mógł być. W każdym razie to był pieprzony przypadek albo głupawy dowcip. Nie musimy nagle badać jej przeszłości do piątego pokolenia. Strata pieprzonego czasu. I pieniędzy podatników. Ja się pytam, kurwa, po co tracić czas i pieniądze? Na moje, to powinniśmy po prostu poprzyglądać się samochodom i zobaczyć, czy nie ma gdzieś jakiegoś śladu po zderzeniu. Proponuję zacząć od samochodu Janusza.

Rosół rzucił Pawłowi mordercze spojrzenie.

– Czemu w takim razie po prostu nie zadzwoniła? – odezwała się po raz pierwszy tego ranka Maria Podgórska.

Na jej twarzy malowało się skupienie. Wpatrywała się w blat stołu, jakby nie zważała na to, co właściwie dzieje się w pokoju. Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.

– Co masz na myśli, mamo?

– Czemu po prostu nie zadzwoniła? – powtórzyła pytanie Maria. – No, gdybym miała sprawę, na przykład do kogoś w Brodnicy. No weźmy na przykład do Zośki Helskiej. To taka moja znajoma – dodała tonem wyjaśnienia. – Pamiętasz ją, Danielku? To ta, która ma tego starego jamnika. Taki siwy calutki.

– Tak, tak – uciął Podgórski. – I?

– No to gdybym miała do niej sprawę, tobym po prostu do niej zadzwoniła, i tyle. Nie jechałabym do niej przez pół Polski.

– Mamo, Brodnica jest piętnaście kilometrów stąd.

– Wiem przecież, synku. Chodzi mi o samą zasadę. Rozmawiałam z Gienią Solicką. Mówiła, że ten ksiądz Piotr przyjechał z Warszawy. To jest pół Polski stąd. Czemu zakonnica nie zadzwoniła do niego, że jedzie? Albo po prostu nie przedyskutowała sprawy przez telefon? Dla mnie to dziwne. Nie rozumiem, po co tu jechała. Dla osoby w jej wieku to nie jest takie łatwe jak dla was młodych.

Poprawiła siwiejące włosy.

– Na razie nie możemy nawet założyć, że jechała do niego. Już o tym mówiliśmy.

– Ja myślę, że pani Maria ma rację – poparł kobietę Marek Zaręba. – Zresztą Paweł też ma rację, że każdy by nam powiedział, gdyby wiedział, że jechała do niego. Wszyscy w wiosce tylko o tym mówią. Nikt by nie ukrywał, że miała być jego gościem. Chyba że miałby coś na sumieniu. Trzeba będzie koniecznie przycisnąć Piotra! Może nie powiedział wszystkiego.

Słowo „przycisnąć” Zaręba wymówił z wyraźną lubością. Daniel uśmiechnął się w duchu.

– Tak zrobimy – powiedział. – Młody, wypadek zdarzył się w twojej dzielnicy, więc pogadamy z nim we dwóch. Będziemy też musieli porozmawiać z Eweliną.

– Jak to? Ewelinka jest podejrzana? – zaperzył się Zaręba.

Jego dobry humor zniknął w jednej chwili.

– Nie, oczywiście, że nie jest – zapewnił go Daniel Podgórski. – Ale przecież to ona znalazła ciało i musimy spisać jej zeznania. Wszystko musi być dobrze udokumentowane. Prokurator Czarnecki był w tej sprawie nieugięty. My się tym zajmujemy, ale musimy zrobić to wszystko porządnie.

– Moim skromnym zdaniem trzeba pogadać z dzieciakami z wioski. Jestem pewien, że to któreś z nich. Mieliśmy już tu taki przypadek – zaczął znowu Paweł, jakby nie dopuszczał do siebie innego rozwiązania. Wydawało się, że czerpie radość ze zdenerwowania Rosoła, ale Janusz tym razem mruknął coś tylko pod nosem, nie reagując na kolejną zaczepkę. Zapasy jego energii chyba się wyczerpały. – To jest cholernie prosta sprawa. Tak jak mówiłem. Pogadamy z małolatami, sprawdzimy samochody i mamy winnego zaraz jak na dłoni. Kurwa, że też muszę strzępić język bez potrzeby.

– To oczywiście też zrobimy – pojednawczo orzekł Daniel. – Przygotowałem już listę mieszkańców i rozdzieliłem ją na cztery. Każdy z nas ma z kim rozmawiać. Od tego zaczniemy. Musimy sprawdzić, czy ktoś coś widział i czy ktoś może zna powód przyjazdu siostry Moniki do Lipowa. Przy okazji możecie się też poprzyglądać samochodom.

Rozdał wydrukowane listy nazwisk każdemu z policjantów. Dom autora bloga nasze-lipowo przypisał sobie. Nie zaszkodzi delikatnie i dyskretnie wybadać, czy bloger wie coś na temat sprawy. Bez wzbudzania niepotrzebnych podejrzeń mieszkańców wsi i pozostałych policjantów.

– Czekamy jeszcze na wyniki obdukcji. Może sekcja przyniesie jakieś dodatkowe wskazówki. Podobno mają zadzwonić z wynikami w ciągu kilku dni. Zobaczymy. Najlepiej, gdyby można było jednoznacznie stwierdzić, jaki samochód potrącił zakonnicę. Nigdy nie wiadomo, co technicy znajdą na ciele. To by nam pomogło zawęzić krąg poszukiwań.

– Dla mnie nadal jest dziwne, że ona tak po prostu tutaj przyjechała – powiedziała w zamyśleniu Maria. – Bez powodu. Nic nie dzieje się tak po prostu, bez powodu!

– Pani Mario, z całym szacunkiem, ale nie demonizowałbym – odparł Paweł Kamiński. – Mamy tu śmiesznie prosty przypadek, więc po co komplikować sprawę niepotrzebnie? Co to kogo obchodzi, po co ona przyjechała? Przyjechała, kurwa, i tyle. To któryś z naszych dzieciaków. Nie wskazuję na nikogo, ale co? Nie ma tu dużego ruchu. Przyznacie sami. Raczej nie przejeżdża tamtędy nikt obcy. Wszyscy raczej wybierają główną szosę na Brodnicę, a nie przedzierają się przez las. Z tego wynika, że to ktoś od nas. Zapamiętajcie moje słowa. Tylko miejscowi tamtędy jeżdżą.

Daniel znowu westchnął.

– Bartek nic nikomu nie zrobił – wydusił z siebie Janusz Rosół.

– Widziałem tego twojego Bartusia. Wczoraj wieczorem! Kręcił się po wsi z kilkoma innymi typkami. Nie wiadomo, co robili. Też mi rodzinna kolacyjka. Tak się chwaliłeś, i co? Pieprzenie. Zwykłe, kurwa, pieprzenie.

– A ty co robiłeś? – odparował Janusz Rosół z niespodziewaną determinacją. – Wczoraj w nocy, w taki mróz, na dworze, we wsi? Co ty robiłeś, zamiast siedzieć z rodziną w domu? Będzie mi tu wykłady robił! Masz piątkę dzieci, to się nimi zajmuj!

Kamiński zaśmiał się tylko nieprzyjemnie.

– Paweł ma trochę racji – przerwał im Marek Zaręba. – Chodzi mi o to, że rzeczywiście nie ma u nas zbyt dużego ruchu. Ja też spodziewałbym się raczej miejscowego samochodu przy tym akurat wjeździe do wioski. Obcy z reguły wjeżdżają z drugiej strony.

– No dobrze. Myślę, że zaczniemy od rozmowy z księdzem Piotrem, potem każdy przepyta swoją grupę osób ze wsi. Jeżeli ktoś coś widział, to będziemy mieli punkt zaczepienia – podsumował Daniel. – Potem będziemy szli dalej. To do roboty!

– Wreszcie porządna policyjna robota – ucieszył się Marek Zaręba i ruszył, ściskając swoją listę w dłoni. – Przygotuję ten pusty gabinet na przesłuchanie księdza Piotra. Wreszcie się nam do czegoś przyda ten dodatkowy pokój.

Janusz Rosół wstał bez słowa i skierował się do wyjścia, nie patrząc na wciąż rozpartego na krześle Pawła. Maria poszła do swojego biurka w recepcji ciągle zamyślona.

Daniel Podgórski i Paweł Kamiński zostali sami. Może nastał dobry moment na kilka słów na temat pożycia małżeńskiego kolegi.

– Paweł – zatrzymał go Daniel, kiedy Kamiński wstał i zasunął za sobą krzesło. – Co jest z tobą i Grażynką?

– A co ma być? Tylko nie mów, że stara miłość nie rdzewieje i moja żonka nadal ci mąci w głowie? – zaśmiał się Kamiński. – Trochę na to za późno, bo, kurwa, ona teraz jest moja.

– Wszystko w porządku? – naciskał Daniel, ignorując zaczepkę. – Między wami?

Podgórski czuł się niezręcznie. Siniak na twarzy kobiety nie musiał oznaczać od razu, że mąż ją bił. Mogło być przecież wiele innych przyczyn. Poza tym Daniel nie widział dokładnie. Było ciemno. Może to w ogóle nie był siniak. Grażyna chybaby mu powiedziała, gdyby coś się działo. Nie był już pewny, co ma właściwie zrobić. Nagle pożałował, że w ogóle zagadnął o to Pawła.

– A co ma być nie w porządku? – zapytał Kamiński otwarcie.

– Nie wiem… – wycofał się Daniel. Postanowił, że wróci do tematu kiedy indziej. Może porozmawia najpierw z Grażyną. – Byłem po ciebie wczoraj wieczorem. Chciałem, żebyś poszedł ze mną na przesłuchanie do kościoła. Nie zastałem cię, więc się zastanawiałem, gdzie byłeś. Tylko tyle.

– Wyszedłem, szefie – zarechotał Kamiński. – Chyba nie jesteś moim świętej pamięci tatusiem, żebym ci się musiał spowiadać z tego, gdzie chodzę? Śmiać się chce. Teraz pozwolisz, że skupię się na poważnych sprawach i pójdę pracować. Ktoś to, kurwa, musi robić.


Bartek Rosół zgasił papierosa czubkiem buta. Dymiący się jeszcze niedopałek zniknął w brudnym śniegu, ale chłopak nadal czuł w ustach nieprzyjemny posmak nikotyny. W gruncie rzeczy wcale nie lubił palić. Splunął i spojrzał niezdecydowany na ceglany budynek swojego liceum w Brodnicy. Nie wiedział, czy ma ochotę iść na zajęcia. Właściwie to od trzech dni formalnie trwały ferie zimowe. Ich województwo zaczęło odpoczynek jako pierwsze w całym kraju. Jeden z nauczycieli wymyślił jednak dodatkowe lekcje dla tych, którzy nie wyjeżdżają. Miał to być rodzaj korepetycji przed maturą. Bartek czuł się słaby z matematyki, więc w przypływie dobrych chęci i niecodziennego pracoholizmu uznał, że warto pójść. Na prawdziwe korepetycje przecież nie miał szans. Policyjna pensja ojca starczała na tyle co nic.

Chociaż może to już i tak nie miało sensu, pomyślał Bartek, grzebiąc butem w śniegu. Przygotowania do matury i cała reszta. Po tym wszystkim, co się zdarzyło wczoraj, nie wiedział już, czy cokolwiek ma jeszcze jakikolwiek sens. Niby był już w ostatniej klasie. Gdyby wytrzymał jeszcze pół roku, byłby wolny, ze świadectwem dojrzałości w kieszeni. Mógłby wtedy zrobić, co mu się żywnie spodoba. Kłopot polegał na tym, że chłopak nie do końca wiedział, co by to właściwie miało być. Za dużo niewiadomych.

Z braku konkretnej decyzji co do czekających go lekcji i życia w ogólności zapalił kolejnego papierosa i zaciągnął się głęboko. Dym wypełnił mu płuca.

– Dasz jednego? – zagadnęła go niska dziewczyna.

Nie zauważył nawet, kiedy podeszła. Kojarzył ją z autobusu, więc musiała mieszkać gdzieś w okolicach Lipowa. W każdym razie na pewno nie tu. Znałby ją. Kiedy o tym myślał, przypomniał sobie mgliście, że była córką jednego z nauczycieli. Chyba tego od polaka. Może od histy. Patrzyła na niego wyczekująco wielkimi oczami.

– Takie jak ty chyba nie powinny palić – zbył ją Bartek.

Nie miał ochoty się dzielić. W paczce zostały mu już tylko dwa papierosy. Za dużo ostatnio palił. Trzeba będzie trochę pooszczędzać.

– Takie jak ja? – nie zrozumiała.

– Małolaty – wyjaśnił Bartek znudzony. – Takie jak ty małolaty.

– Skąd wiesz, ile mam lat? – oburzyła się dziewczyna. – Może jestem starsza od ciebie!

– Taaa. Jasne – zaśmiał się Bartek głośno. – Nie pal, bo nie urośniesz. I tak jesteś niska.

– Ty palisz i jakoś urosłeś.

– Ja to ja.

Nagle zauważył, że przez szkolne boisko idzie w ich stronę Ziętar ze swoją świtą sługusów. Bezmyślne twarze ubrali w zacięte miny. Sam Ziętar również nie wyglądał na zadowolonego. Nie przedstawiało się to najlepiej. Przynajmniej dla Bartka.

– Zmywaj się lepiej, mała – rzucił do dziewczyny.

– Dasz tę fajkę czy nie? – nie ustępowała.

– Masz – podał jej papierosa. – Ale spływaj już. Jestem zajęty.

– Dzięki. Jestem Majka Bilska, jakby co – rzuciła i poszła w kierunku miasta.

Patrzył za nią przez chwilę. Chyba też nie miała ochoty iść do szkoły, a może w ogóle nie po to przyjechała do Brodnicy. Kto ją tam wie. Wydawało mu się, że kręciła swoim małym tyłeczkiem specjalnie dla niego. Działało.

– Twoja lalunia?

Głos Ziętara był jak zwykle nieco zbyt wysoki. Może pakować w swojej domowej siłowni, ile da radę, ale z piskliwym głosikiem nic nie zrobi, zaśmiał się w duchu Bartek. Oczywiście nigdy by się nie odważył zrobić tego na głos. Przynajmniej nie wtedy, kiedy Ziętar był w okolicy.

Przyboczni osiłka zarechotali głupawo. Bartek Rosół westchnął ciężko. Nie mógł zrozumieć, czemu kiedyś tak bardzo chciał należeć do paczki Ziętara. Cóż, chciał, to ma. Teraz było już za późno na zastanawianie się.

– To jakaś laska ze szkoły – wyjaśnił z udawaną nonszalancją. Najważniejsze to nie pokazać, że się boi. – Chciała szluga, to dałem.

– Te, twój stary i inne psy wypytują na wiosce – twarz Ziętara znalazła się tuż przy głowie Bartka. Jego oddech był nieświeży i nieprzyjemny. Pachniał cebulą i kiełbasą, jakby przed chwilą jadł. Bliskość sprawiła, że Bartek poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. – Nie. Podoba. Mi. Się. To. Dociera do tego tępego łba czy nie?

Chwycił Bartka za kurtkę. Chłopak poddał się temu bezwolnie. Uznał, że na razie lepiej było się nie stawiać.

– Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Ale koniec wypytywania, bo gorzko pożałujesz! Zrozumiano? To jest złe dla moich interesów. Niekorzystny market się robi.

– Ale przecież oni nie o ciebie pytają. Chyba że przejechałeś wczoraj tę starą – rzucił Bartek odważnie. Zabrzmiało to bardziej zaczepnie, niż planował.

Ziętar otworzył szeroko oczy zaskoczony.

– Chłopaki, czy ja dobrze słyszałem? Ja jemu dupę ratuję, a ten mi tak odpłaca – zwrócił się do swojej gwardii. – Tak to chyba wygląda.

Skinął na Łysego, który był najwyższy ze wszystkich. Dryblas podszedł, niespiesznie podwijając rękawy kurtki. Bartek próbował się wyrwać, ale Ziętar trzymał go mocno, dopóki Łysy nie skończył.

Bartek Rosół leżał chwilę na ziemi, krztusząc się. W ustach czuł krew, a całe ciało wydawało się jakby zdrętwiałe. Był pewien, że czucie wróci, ale wtedy akurat będzie tego żałował.

– Towar opyliłeś? – rzucił Ziętar tonem przyjacielskiej pogawędki, jakby nic się przed chwilą nie stało. – Opyliłeś czy nie? No powiedz Ziętarowi.

Bartek z wysiłkiem skinął głową.

– Zuch chłopak. – Ziętar poklepał go lekko po ramieniu. – Teraz są te pieprzone ferie. Zastój w interesie, ale niedługo i tak dam ci więcej. Tak że się szykuj. Komuś będziesz musiał sprzedać, nie obchodzi mnie komu. Jakoś sobie dasz radę. Chłopaki, wracamy na wioskę. Srać mi się chce.

Ruszyli ulicą w kierunku samochodu. Cała piątka z trudem zmieściła się do niewielkiego fiata Łysego. Bartek nie mógł się powstrzymać, żeby się nie uśmiechnąć. Zaraz tego pożałował. Bolała go cała twarz. Chyba już zaczęła puchnąć. Spróbował unieść się z ziemi. Nie szło to najlepiej.

Minęła go jakaś staruszka. Popatrzyła na niego zniesmaczona.

– Może byś mi, kurwa, pomogła, a nie się gapisz? – warknął Bartek.

Kobieta uciekła szybkim krokiem, ślizgając się po oblodzonym chodniku.

Nagle zobaczył, że od strony miasta wraca Maja Bilska. W ręku trzymała siatkę. Widocznie poszła tylko do sklepu za rogiem zrobić zakupy. Postawił kołnierz kurtki. Nie chciał, żeby widziała jego twarz. Dziewczyna podeszła do niego z uśmiechem.

– Co się tak szczerzysz? – burknął Bartek. Chciał ją jak najszybciej spławić. – Co tu w ogóle robisz?! Są ferie. Powinnaś siedzieć w domu!

– Zawsze taki jesteś? – zainteresowała się Majka. W jej głosie pobrzmiewał ton badacza zainteresowanego jakimś szczególnym przypadkiem. Chyba dopiero teraz zauważyła, w jakim jest stanie. – Ej, co się stało? Kto ci to zrobił?

– Nie twój pieprzony interes. Spływaj.

Niewzruszona jego reakcją wyciągnęła z kieszeni kurtki chusteczki do nosa i zaczęła wycierać krew z jego obolałej twarzy.

– Może zadzwonię po policję? – zapytała rzeczowo.

– Chyba nie wiesz, kim jestem – zaśmiał się Bartek Rosół gorzko.

– Ależ wiem doskonale – odpowiedziała Maja Bilska, patrząc mu w oczy. – Widziałam, co zrobiłeś.


Maria Podgórska zajrzała do gabinetu syna.

– Danielku, przyszedł ten ksiądz Piotr na rozmowę. Jest z Markiem w pokoju przesłuchań.

A więc mieli już nawet pokój przesłuchań, przeszło Danielowi przez myśl. To był jakiś postęp.

– Już idę – odpowiedział. – Dziękuję, mamo.

Kiedy Podgórski wszedł do gabinetu przerobionego na pokój przesłuchań, młody Marek Zaręba i ksiądz Piotr pogrążeni byli w rozmowie o zaletach nordic walkingu, biegania i generalnie uprawiania różnych rodzajów sportu. Wyglądało na to, że dobrze się rozumieją.

– Przepraszam, że przeszkadzam – zażartował Daniel. – Dzień dobry, proszę księdza.

– Ależ proszę mi mówić na ty – zaproponował znowu Piotr.

Uścisnęli sobie dłonie.

– No dobrze, zacznijmy. Będziemy nagrywać. Musimy mieć to wszystko do dokumentacji – wyjaśnił krótko Podgórski. – Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza, Piotrze?

– Nie, skądże – uśmiechnął się ksiądz. – Bylebym nie musiał potem słuchać swojego głosu. Nie podoba mi się, jak brzmi w nagraniach.

Daniel Podgórski włączył dyktafon i wyrecytował datę, godzinę i miejsce przesłuchania. Wymienił również wszystkie obecne osoby. Najwyższy czas zaczynać.

– Jaki był charakter twoich relacji z ofiarą? – zapytał Daniel oficjalnym tonem, mimo że właściwie znał już odpowiedź. – Znałeś ją?

– Tak, to siostra Monika. Była z mojej parafii w Warszawie, na Ursynowie.

– Rozumiem, że w takim razie znaliście się dość dobrze?

– Można tak powiedzieć. Pracowaliśmy też razem czasami w naszym przykościelnym ośrodku pomocy dla dzieci z rodzin patologicznych. Mimo to nie byliśmy jakoś szczególnie blisko. Nie łączyła nas przyjaźń. Byliśmy bardziej jak koledzy z pracy. Oczywiście nasza praca jest szczególna.

– Możesz nam coś powiedzieć o siostrze Monice? – poprosił Daniel.

– Wydaje mi się, że pochodziła z Warszawy albo z okolic. Nie wiem dokładnie, kiedy wstąpiła do zakonu. Na pewno otrzymała powołanie wcześniej niż ja. W końcu była te kilka lat starsza. – Piotr uśmiechnął się znacząco. – Kiedy zająłem miejsce w naszej parafii, ona już tam była od dawna. To pewne. Co jeszcze? Była przykładną katoliczką. Bardzo angażowała się w sprawy naszego ośrodka pomocy. Nic więcej o niej nie wiem. Przykro mi.

– Jest u was w parafii ktoś, z kim może była bliżej? – Podgórski szukał dobrego słowa. – Ktoś, kto mógłby nam udzielić bardziej szczegółowych informacji?

– Stawiałbym na siostrę Annę, która, można śmiało powiedzieć, zarządza naszą wspólnotą. I to twardą ręką. – Młody ksiądz Piotr zaśmiał się serdecznie. – Nawet proboszcz przed nią drży, chociaż siostra Anna jest małą niepozorną starszą panią.

Podgórski skinął Markowi, żeby zapisał informację.

– Czy wiesz, czemu siostra Monika przyjechała do Lipowa? – kontynuował przesłuchanie Daniel.

Ksiądz wzruszył nieznacznie chudymi ramionami.

– Przyznam się, że nie wiem. Na waszym miejscu pewnie zgadywałbym, że to do mnie miała jakąś sprawę. Ale ja nie mam pojęcia, co by to mogło być! Pytałem siostry Anny, kiedy rozmawialiśmy przez telefon wczoraj wieczorem. Ona też nie wiedziała. Ja i siostra Monika nie znaliśmy się dobrze, więc tym bardziej wydaje mi się dziwne, żeby jechała do mnie aż z Warszawy. Z drugiej strony, po co inaczej by tu była? Nic z tego nie rozumiem. Zupełnie nic.

Kapłan spojrzał na policjantów pytająco, jakby mieli gotowe rozwiązanie tej zagadki.

– Jeżeli nie jechała do ciebie, to może sprowadziły ją jakieś sprawy prywatne? – zasugerował Marek Zaręba, gryząc skuwkę od długopisu. – Może miała tu rodzinę albo przyjaciół? Wiesz coś na ten temat?

Ksiądz Piotr pokręcił przecząco głową.

– Nie. Też o tym myślałem. Zapytałem nawet wczoraj siostrę Annę. Powiedziała mi, że z tego, co wie, nikt z rodziny siostry Moniki już nie żyje. Więc ta możliwość odpada. Wychodzi więc na to, że to my, mam na myśli naszą parafię, zajmiemy się pochówkiem ciała – dodał ksiądz. – Skoro już o tym mówimy, kiedy będzie można je odebrać?

– To nie zależy od nas – wyjaśnił Daniel Podgórski. – W takich wypadkach lekarz sądowy musi najpierw obejrzeć zwłoki. On zdecyduje, kiedy można je zabrać.

– Rozumiem. Wiecie, gdzie mnie szukać. Zajmę się wszystkim, kiedy przyjdzie czas.

Daniel skinął głową na znak zgody.

– Wspominałeś kilka razy, że w twojej parafii dużo się ostatnio działo. Czy to może mieć jakiś związek ze śmiercią siostry Moniki?

– Raczej nie. Przynajmniej ja nie widzę związku. Mamy po prostu trochę zawirowań. Sprawy kościelne, że tak powiem. Żadnych gangsterów czy przestępców – wyjaśnił ksiądz Piotr ze śmiechem. – Muszę przyznać, że byłem zmęczony tym wszystkim i po ludzku postanowiłem trochę od tego uciec. Pomyślałem, że tydzień czy dwa urlopu nie zaszkodzi wiernym, a ja odpocznę. W końcu też jestem człowiekiem z krwi i kości. Miałem przyjechać w czasie wakacji, ale tak się złożyło, że latem nie mogłem. Czasem każdy potrzebuje odpoczynku – usprawiedliwił się raz jeszcze.

Siedzieli chwilę w milczeniu, jakby kontemplując tę myśl. Dyktafon szumiał ledwo słyszalnie. W oddali za oknem zapiał kogut, mimo że dzień już dawno się zaczął.

– Nic ci nie przychodzi do głowy? Coś, co mogłoby mieć związek z tą sprawą? Może być cokolwiek. Potrzebujemy jakiegoś punktu zaczepienia.

– Zupełnie nic, niestety. Dużo o tym myślałem wczoraj wieczorem. Nie mogłem spać. Nie po tym, jak zobaczyłem to zdjęcie! Nie rozumiem, jak ktoś mógł ją potrącić i tak po prostu zostawić na jezdni. Jakby była zwykłym śmieciem. Co się dzieje z tym światem? Co się dzieje? Przeraża mnie to. Co się dzieje z tym światem? – powtórzył.

Pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.

– Zostaw nam, proszę, adres twojej parafii i numer kontaktowy. Może będziemy musieli porozmawiać z siostrą Anną.

– Nie chciałbym, żebyście niepotrzebnie ją niepokoili. Jest już dość wiekowa.

– Nie martw się. Zrobimy to tylko w ostateczności. Na razie skupiamy się na innych wątkach.

Daniel Podgórski skarcił się w duchu. Nie powinien był tego powiedzieć. Za dużo zdradzał.

Ksiądz skinął głową w podziękowaniu.

– Siostra Anna nie zasłużyła na to. Śmierć siostry Moniki sama w sobie jest już straszna. Rozmowy z policją mogłyby ją tylko niepotrzebnie zdenerwować.

Motylek

Подняться наверх