Читать книгу Motylek - Katarzyna Puzyńska - Страница 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеLipowo. Wtorek, 15 stycznia 2013, po południu
Weronika Nowakowska postanowiła zacząć sprzątanie dworku od parteru. Wkrótce będzie się musiała zająć przygotowaniem boksu w starej stajni za domem. Za kilka dni mieli przywieźć Lancelota, jej ukochanego konia. Była to trochę przerażająca wizja, zważywszy na to, że nic właściwie nie było jeszcze gotowe. Kiedy umawiała się z przewoźnikiem, wydawało jej się, że prace pójdą znacznie szybciej. Okazało się jednak, że nie tak łatwo jest zajmować się remontem, sprzątaniem i żałobą po zakończonym małżeństwie. Za dużo jak na jedną osobę, uznała w duchu. W rezultacie boks dla konia nie był gotowy, padok też nie. Ściemniało się już, więc postanowiła zająć się tym jutro z samego rana. W ciemności i tak niczego nie zrobi. W oddali usłyszała syrenę, jakby jechała karetka na sygnale, ale zaraz wszystko ucichło. Może tylko jej się zdawało. Tymczasem postanowiła skupić się na domu.
Na parterze znajdowała się duża kuchnia połączona z przestronną jadalnią, wielki hol ze szklanymi drzwiami, gabinet oraz łazienka. Praktycznie wszystko nadawało się do generalnego remontu. Stara podłoga skrzypiała pod ciężarem lat. W niektórych miejscach deski się wypaczyły, w innych lakier, pokrywający niegdyś luksusowy parkiet, zupełnie się wytarł. W kuchni na szczęście ktoś zamontował już najnowsze zdobycze techniki, czyli lodówkę i kuchenkę, ale inne sprzęty pozostawiały wiele do życzenia. Jadalnia przedstawiała się nieco lepiej, ze starym pięknym stołem i serwantką. Weronika była z niej dumna. W przyszłości, jak będzie miała więcej czasu i mniej problemów na głowie, zajmie się renowacją tych pięknych mebli. Zawsze o tym marzyła.
Nuciła pod nosem ulubione piosenki, a sprzątanie szło coraz szybciej. W mgnieniu oka uporała się z kuchnią, jadalnią i holem, potem przeniosła się do gabinetu. Okna pomieszczenia wychodziły na zachód, więc w pogodne dni jego ściany tonęły w złotych barwach zasypiającego słońca. Stare meble ktoś przykrył prześcieradłami dla ochrony przed kurzem. Odsłaniała je po kolei, a spod materiału wyłaniały się prawdziwe skarby. Pięknie zdobione stare sprzęty, marzenie każdego kolekcjonera. Niestety większość, tak jak komplet z jadalni, wymagała solidnej pracy, żeby przywrócić im dawny blask. Wszystko w swoim czasie, uznała. Weronika prawie żałowała, że nie ma tu z nią Mariusza. Chciała się pochwalić, jaki interes zrobiła. Ciekawe, czy teraz by się z niej śmiał.
Pośrodku gabinetu stało solidne staromodne biurko. Miało mnóstwo mniejszych i większych szufladek. Weronika otwierała wszystkie po kolei w nadziei na kolejne odkrycia. Nie zawiodła się. Znalazła kilka interesujących bibelotów oraz stary notes. Dotknęła delikatnego zamszu oprawy i ostrożnie zajrzała do środka. Wyglądało to na staromodny pamiętnik. Wpisy pochodziły nawet z 1914 roku. Prawdziwa perełka, zachwycała się Weronika. Ileż wspaniałości można znaleźć w takim domu.
– Weronice ku pamięci wpisała się Adela. Czerwiec tysiąc dziewięćset czternaście – przeczytała na głos. – Igor! To niesamowite! Ten pamiętnik należał do jakiejś Weroniki!
Pies podniósł głowę zdziwiony i przyglądał się jej przez chwilę. Wydawał się zupełnie niewzruszony tym zbiegiem okoliczności.
– Coś pięknego! – entuzjazmowała się dalej Weronika. Większość wpisów wykonana była starannym kaligraficznym pismem, którego nikt już teraz nie umiałby podrobić. Wokół nich sprawne ręce młodych artystek rysowały to kwiaty, to ozdobne wzory.
Nagle rozległ się dźwięk telefonu, przerywając zachwyty Weroniki. Drgnęła przestraszona nagłym powrotem do nowoczesności. Schowała pamiętnik do szuflady i wybiegła z gabinetu. Nie pamiętała, gdzie zostawiła telefon. Jak na złość przestał dzwonić. Pewnie włączyła się poczta głosowa. Weronika zawsze chciała zrezygnować z tej usługi, nie cierpiała odsłuchiwania nagrań. Była to irracjonalna niechęć, ale nic nie mogła na to poradzić.
Wreszcie, po dłuższej chwili gorączkowych poszukiwań, telefon znalazł się pod prześcieradłami, które po zdjęciu z mebli rzuciła na podłogę w holu.
– Igor?! Maczałeś w tym palce. – Weronika spojrzała na psa groźnie, drapiąc go czule za uchem. Dyszał ucieszony jej atencjami. – No dobrze. Zobaczmy, kto do nas dzwonił.
Przez chwilę stała z telefonem w ręce, pełna lęku, że może to Mariusz próbował się z nią skontaktować. Mimo porannego postanowienia, że trzeba zacząć żyć dalej, czuła, że jeszcze nie jest gotowa usłyszeć głos byłego męża. Telefon w jej drżącej dłoni zdawał się teraz ważyć kilka ton. W końcu jednak przemogła się i spojrzała na wyświetlacz. „Masz wiadomość w poczcie głosowej” – przeczytała. Westchnęła i wystukała podany numer. Rozległ się słodki głos sąsiadki:
– Cześć, kochana. Tu Blanka, Blanka Kojarska! Żona Seniora Kojarskiego! Mam nadzieję, że pamiętasz o dzisiejszej kolacji, złotko?
Weronika przewróciła oczami. Szczebiot blondynki nie stał się ani trochę mniej irytujący. Słysząc zaproszenie dziś rano na spacerze, miała nadzieję, że Blanka zaproponowała kolację jedynie przez grzeczność. Okazało się jednak, że pani Kojarska była zdecydowana naprawdę ugościć sąsiadkę.
– Przyjdę po ciebie około osiemnastej, żebyś nie musiała sama iść przez las! – mówiła dalej Blanka. – Nie ma co jechać samochodem, jest taka piękna zima! Do zobaczenia o osiemnastej u ciebie. Buziaki!!!
Weronika spojrzała na zegarek. Z przerażeniem stwierdziła, że jest już piąta. W międzyczasie zimowe ciemności zupełnie zasłoniły widok z okna. Została jej godzina, żeby się przygotować. Spojrzała na siebie w lustrze w holu. Włosy pokryte warstwą szarego kurzu tworzyły coś w rodzaju gniazda na czubku głowy. Zdjęła gumkę i rude pukle otoczyły jej twarz. Nie było tak źle. Gorzej przedstawiała się sprawa stroju. Ubrana była w roboczy dres, który raczej nie nadawał się do wizyt u nikogo, a zwłaszcza u tak bogatych ludzi jak Kojarscy. Była pewna, że gospodyni włoży komplet Channel czy coś równie drogiego.
Popędziła do łazienki na piętrze, przeskakując niebezpiecznie chybotliwe stopnie. Igor pobiegł za nią wesoło. Myślał chyba, że to zaproszenie do zabawy. Zaszczekał radośnie. W jakimś kącie znalazł swoją zapomnianą zabawkę i zaczął podrzucać ją zachęcająco. Weronika zignorowała jego zaczepki i wskoczyła pod prysznic. Woda była nieprzyjemnie chłodna. Kolejna rzecz do zrobienia. Weronika drżała z zimna, kiedy wycierała się ręcznikiem. Suszyła głowę, jednocześnie próbując zrobić makijaż oczu.
– Nie wyszło to idealnie, ale nie jest też tragicznie – podsumowała.
Wyszła z łazienki, spoglądając na zegarek. Zostało piętnaście minut do przyjścia Blanki. Mariusz na pewno skomentowałby to odpowiednio drwiącym tonem. Powiedziałby pewnie coś w rodzaju: „Jesteś spóźniona, musisz się jeszcze ubrać”. Weronika wzruszyła ramionami.
Tysiące razy obiecywała sobie, że przygotuje zestawy na każdą okazję i ubieranie będzie jej zajmowało minutę. Nigdy jej się nie udało. Teraz było znacznie gorzej, ponieważ wszystkie części garderoby tkwiły jeszcze w walizkach i kartonach przywiezionych z Warszawy. Otworzyła pierwszy z brzegu w nadziei na ubraniowy przełom. Jej oczom ukazał się czarny sweter i zwinięte w rulon dżinsy. Za mało formalnie, uznała. Z drugiej strony jest zima, a to chyba nie jest jakieś wielkie przyjęcie. Zaczęła wyjmować ubrania i rozkładać je na łóżku. Na samym dnie znalazła krótką czarną sukienkę, której używała tylko na specjalne okazje.
– Jeśli ją włożę, mogą pomyśleć, że za bardzo się wystroiłam – powiedziała Weronika do psa. Ostatnio dużo rozmawiali. – Zresztą raczej nie dojdę w niej do nich przez las. I to w nocy.
Usłyszała, że ktoś puka do drzwi. Chwyciła sweter i spodnie. Pierwszy wybór zawsze jest najlepszy, stwierdziła. Zaczęła się ubierać, zbiegając jednocześnie ze schodów. Na ostatnim stopniu potknęła się i upadła na kolana. Przeszył ją świdrujący ból. Krzyknęła rozdzierająco.
– Co się stało? – usłyszała zza drzwi. – Weronika!!! Tu Blanka. Nic ci nie jest?
– Nie, nie. W porządku. Potknęłam się tylko. – Drzwi zaskrzypiały złowieszczo, kiedy je otwierała. Trzeba będzie naoliwić. Kolejny punkt do zapamiętania. – Wejdź, proszę!
Blanka Kojarska nadal ubrana była w swój różowy kombinezon narciarski. Spojrzała na siebie krytycznie.
– Przepraszam za mój strój, ale wiesz, w lesie…
W jej głosie pobrzmiewała kokieteria. Weronika zastanawiała się przez chwilę, czy Blanka ją podrywa, tak jak Juniora Kojarskiego, ale szybko odrzuciła tę myśl. Widocznie to był jej zwykły sposób mówienia.
– Przebiorę się, jak dojdziemy na miejsce – obiecała Blanka.
– Pilnuj domu, Igor – nakazała psu Weronika, zamykając drzwi. Pies wyglądał na bardzo zawiedzionego, że zostaje sam, ale Weronika nie była pewna, czy byłby mile widziany na proszonej kolacji u Kojarskich.
Ruszyły przez zaspy w stronę lasu. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność, rozświetlana tylko bladym światłem księżyca odbijającym się od śniegu. Każdy dźwięk wydawał się spotęgowany ciszą i ciemnością. Niepokojący.
– Nie boisz się chodzić po lesie w nocy? – zapytała Weronika towarzyszkę.
– Coś ty. Nie ma czego się bać. Można tu najwyżej spotkać sarnę albo zająca – zaśmiała się Blanka. – Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Codziennie wieczorem spaceruję co najmniej pół godziny. Pomaga mi to na bezsenność. Jeżeli też masz taki problem, powinnaś spróbować. Moim zdaniem to działa idealnie. A uwierz, wypróbowałam już chyba wszystkie metody.
Tu, w lesie, ton Kojarskiej znowu się zmienił. Na ciemnej ścieżce pojawiła się ta druga Blanka. Weronika nie mogła się nadziwić, jak szybkie są te zmiany i jak inną osobą staje się ta kobieta. Dotychczas spotkała się z czymś takim tylko w swoim gabinecie.
– Mam ostatnio dużo stresów – kontynuowała Blanka, idąc szybko przed siebie. Śnieg skrzypiał pod jej butami. – Niestety.
Ściszyła głos, jakby mówiła do siebie. Weronika musiała przyspieszyć, żeby ją słyszeć.
– Jedno jest pewne, kobieta nie powinna nigdy ufać nikomu, a zwłaszcza mężczyznom – podsumowała Blanka i odwróciła się nagle.
Weronika zatrzymała się przestraszona tym nagłym ruchem. W oddali wśród drzew rozległo się pohukiwanie samotnej sowy. Księżyc zniknął na chwilę za chmurami, więc zrobiło się zupełnie czarno. Ciemność wydawała się niemal namacalna.
– Tak, kochana – stwierdziła Blanka, patrząc Weronice prosto w oczy. – Każdy może ufać tylko sobie.
Szeroki słodki uśmiech na jej twarzy mocno kontrastował ze słowami i tonem głosu. Weronika zaczęła się zastanawiać, czy rozmówczyni nie ma jakichś kłopotów psychicznych. Nagle przeszedł ją dreszcz. Były same w środku lasu, a Blanka patrzyła na nią tak dziwnie. Nie było to przyjemne uczucie. Gdybym teraz zawołała o pomoc, i tak nikt by mnie nie usłyszał, pomyślała Weronika. Znowu przeszedł ją dreszcz. Nie wiedziała, czy z zimna, czy z niepokoju. Po chwili jednak Blanka jakby się uspokoiła.
Ruszyły dalej nieco wolniej.
– Lubisz dostawać listy? – zapytała Kojarska bez związku z poprzednim tematem.
– Nie wiem – odparła Weronika zbita z tropu szybką zmianą wątku. – Ostatnio nie dostałam chyba żadnego. Teraz wszyscy raczej piszą maile.
– Ja dostaję ich całkiem sporo.
Przecięły Polanę Czarownic. Księżyc pojawił się wreszcie wśród gołych gałęzi, rozświetlając mrok. Dalej coś zaszeleściło niepokojąco. Weronika zadrżała. Ta nocna wędrówka niezbyt przypadła jej do gustu. Na szczęście zbliżały się już do skraju lasu, między drzewami prześwitywały światła rezydencji Seniora Kojarskiego.
– Nie ma czego się bać. W lesie możesz spotkać najwyżej sarny – pocieszyła ją jeszcze raz Blanka, jakby odgadła myśli Weroniki.
Jej oddech zmieniał się na mrozie w obłoki pary.
Aspirant Janusz Rosół kroił marchewkę w równe kostki. Przyglądał się pracy własnych dłoni, jakby stał obok i wcale nie był sobą. Starał się pozbierać rozbiegane myśli. Szło mu to z trudem, ponieważ płochliwe przemyślenia uciekały ciągle nie w tym kierunku, co trzeba.
Fakt pierwszy. Ktoś przejechał zakonnicę i najprawdopodobniej uciekł z miejsca wypadku. Paweł Kamiński sugerował ze złośliwym uśmieszkiem, że to jakiś dzieciak stracił panowanie nad samochodem. Pewnie wpadł w poślizg na zaśnieżonej leśnej szosie i potrącił zakonnicę. Potem przestraszył się i wziął nogi za pas. Janusz był prawie pewien, że kolega spojrzał na niego znacząco. Rosół zaczerwienił się, kiedy to zauważył.
Fakt drugi. Syn Rosoła rzeczywiście w czasie ostatnich wakacji „pożyczył sobie” samochód i potrącił turystkę. W żaden sposób nie można było zaprzeczyć, że chłopak jechał po pijanemu. Teraz trudno było nie powiązać tych dwóch faktów, ale Janusz Rosół nie mógł uwierzyć, że to jego dziecko jest winne śmierci zakonnicy. Nie tym razem.
Całe popołudnie komisariat pracował pełną parą. Daniel Podgórski chciał chyba dobrze wypaść przed ludźmi z Brodnicy. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym samych zainteresowanych, prokurator Czarnecki powierzył w całości zadanie znalezienia sprawcy wypadku policjantom z Lipowa. Daniel wreszcie doczekał się tego, czego chciał, pomyślał Rosół, kończąc krojenie warzyw. W ich cichej wiosce coś się działo. Janusz nie był z tego zadowolony. W najmniejszym stopniu. Wystarczyło mu własnych problemów.
– Co gotujesz?
Prawie osiemnastoletni syn Janusza Rosoła wetknął głowę do ciepłej, zaparowanej kuchni. Miał duże niebieskie oczy. Zupełnie jak Bożena. Bartek był tak podobny do matki, że Rosołowi przez chwilę zaparło dech z tęsknoty za zmarłą żoną. Kiedy była z nimi… wszystko wyglądało inaczej, i w domu, i w pracy. Odetchnął głęboko, żeby uspokoić bicie stęsknionego serca.
– Myślałem, że może dziś zjemy wszyscy razem kolację. – Policjant wskazał na gotującą się zupę i poprawił nerwowo wąsy. – Ty, ja i Ewa. Dawno nie robiliśmy nic wspólnie. Fajnie by było, nie? Jak za dawnych czasów. Co ty na to?
Bartek wziął łyżkę i nabrał trochę zupy prosto z garnka. Spróbował i skrzywił się lekko.
– Stary, nie ma nawet opcji. – Syn odrzucił długą grzywkę z czoła z młodzieńczą nonszalancją. Rosół zazdrościł mu tego w głębi serca. – Ja spadam z koleżkami. Mamy kilka spraw.
– Bartek, tyle razy ci mówiłem, że masz się tak do mnie nie odzywać – upomniał go cicho Janusz Rosół. – Bądź co bądź jestem twoim ojcem.
Wyglądało na to, że zupa nie wyszła tak, jak planował. Wziął łyżkę odrzuconą przez syna i sam spróbował. Był zawiedziony. Znowu zatęsknił za zmarłą żoną. Robiła wspaniały rosół.
– Taaa, jasne. – Syn chwycił jedną z butelek coca-coli, które stały na blacie kuchennym. – Nie ma czegoś mocniejszego? Co to za dom? Miałeś kupić piwo.
– Jesteś za młody, żeby pić. – Nawet Janusz słyszał, że zabrzmiało to słabo.
– I kto to mówi? – Bartek zaśmiał się z pogardą i zaczął pić colę prosto z butelki. – Sam raczej nie wylewasz za kołnierz, stary, co?
Zanim Janusz zdążył odpowiedzieć, do kuchni wkroczyła Ewa. Jego córka miała piętnaście lat, ale wyglądała znacznie doroślej. Może to przez te ubrania. Gdyby Bożena widziała, jak krótkie spódniczki nosi, chyba dostałaby zawału, pomyślał Rosół. Poczuł się winny, że na to pozwala. Z drugiej strony chyba nie miał wyjścia. Tak naprawdę żadne z dzieci od dawna go nie słuchało.
– Młoda, słyszałaś, co on powiedział? – Bartek śmiał się pełną piersią, aż zakrztusił się napojem. – Niezłe jaja. Ja pierdzielę.
– Daj coli – dziewczyna zignorowała komentarz brata.
Napiła się z butelki i wyciągnęła z kieszeni lusterko. To, co zobaczyła, chyba jej się nie spodobało, bo przeklęła cicho i sięgnęła do torebki po kosmetyki. Wprawnymi ruchami zaczęła poprawiać grubą warstwę makijażu. Rosół nie wiedział, czy powinien jej tego zakazać, czy nie. Czy piętnastolatka może się malować, czy nie? Czuł, że ten problem go przerasta. Bożena prawie nigdy się nie malowała. Nawet na ich ślub. Będzie chyba musiał z kimś o tym pogadać. Może z młodym Markiem Zarębą. Co prawda jego córka Andżelika miała dopiero dziesięć lat, więc co on tam może wiedzieć. Rosół poczuł się nagle bezbronny we własnej kuchni.
– Idę na randkę – oznajmiła Ewa, kończąc precyzyjną operację malowania ust.
– Znowu z tym palantem z Brodnicy?
– Dla twojej wiadomości, teraz się spotykam z kimś innym. – Wykrzywiła się do brata. – Jest starszy niż ty i zna się na życiu. Jestem teraz kobietą wy-ra-fi-no-wa-ną. Nie spotykam się już z podrostkami, którym chodzi tylko o jedno, a nawet nie wiedzą, jak się do tego zabrać.
– Kobietą wyrafinowaną? Wszyscy na całym Lipowie wiedzą, kim jesteś… – zaśmiał się znowu Bartek. W jego głosie pobrzmiewała nuta okrucieństwa. – Kurwą jesteś, i tyle. Zwykłą kurwą – bawił się tym słowem chwilę, przeżuwał je jak gumę. Janusz Rosół miał ochotę zakryć uszy rękami. – Wszyscy wiedzą, z kim się pieprzysz. To żadna tajemnica.
– Bartek! Nie mów tak do siostry! W ogóle nie powinieneś używać takich słów!
Rosół czuł się śmieszny, wygrażając synowi wielką chochlą do zupy. Syn spojrzał na niego z góry. Przerósł ojca już dawno. W spojrzeniu Bartka pojawiła się teraz groźba. Janusz nie poznawał już własnego syna. To nie był jego mały słodki chłopczyk.
– Dobra, ja spadam. Biorę samochód – rzucił na odchodnym chłopak, pobrzękując kluczykami od ich starego opla.
Rosół znowu myślał gorączkowo. Czy to właśnie ich samochód uderzył zakonnicę dziś rano? Powinien był go obejrzeć. Jeżeli to Bartek potrącił kobietę, to Janusz miał nadzieję, że syn dobrze zatarł ślady. Przynajmniej tyle. Nie przeżyłby, gdyby Bartka zabrali.
– Poczekaj! Nie pozwalam! – krzyknął za synem na wszelki wypadek.
Zdawał sobie sprawę, że nie jest to najlepsza taktyka, jaką mógł obrać, ale nie wiedział, co właściwie mógłby jeszcze zrobić. Syn zniknął za drzwiami, nie zważając na jego krzyki. Ewa spojrzała na ojca z politowaniem.
– Nie czekaj na mnie… idę się spotkać z moim chłopakiem. Pa.
– Pa – odpowiedział szeptem Janusz Rosół.
Wokół zapanowała pustka, którą mogło zostawić po sobie tylko dwoje nastolatków. Spojrzał na zdjęcie wiszące nad kuchennym stołem. Przedstawiało całą ich rodzinę, kiedy żyła jeszcze Bożena. Zrobione zostało chyba jakieś dziesięć lat temu. Bartek skończył osiem lat. Patrzył w obiektyw z dumą. Właśnie strzelił decydującą bramkę w międzyszkolnym meczu. Grali chyba z jedną ze szkół z Brodnicy. Janusz nie pamiętał, z którą. Syn i ojciec stali obok siebie, ramię w ramię. Rosół nie posiadał się ze szczęścia, że jego syn jest takim doskonałym graczem. Może kiedyś trafi do polskiej reprezentacji i pociągnie ją do sukcesu. Rozglądał się po boisku, czy wszyscy widzą, że to jego dzieciak strzelił tak wspaniałego gola. Obok nich na drewnianej ławeczce siedziała Bożena z pięcioletnią Ewą na kolanach. Dziewczynka miała plastikową koronę na głowie. Była ich małą księżniczką. Rok później żona już nie żyła, a on został sam z dwójką małych dzieci i pracą. Odrzucił możliwość kierowania komisariatem, mimo że proponowano mu tę ciepłą posadkę kilka razy. Za dużo miałby na głowie. Czuł się osamotniony i wytykany palcami, kiedy jego syn coraz bardziej się od niego oddalał, a córka zmieniała w miejscową królową seksu.
W przypływie obezwładniającego gniewu Janusz zerwał zdjęcie ze ściany i cisnął nim z całej siły o ziemię. Szkło ramki rozbiło się na drobne, ostre kawałki. Ponieważ nadal nie poczuł ulgi, zepchnął gotującą się zupę na pokrytą szklanym śniegiem podłogę. Gorąca ciecz rozprysnęła się wszędzie, parząc mu nogi. To też nie pomogło. Kuchnia powoli zmieniała się w pobojowisko, a on stał pośrodku i płakał pełnymi goryczy łzami.
Najprawdopodobniej jakiś dzieciak przejechał zakonnicę, przeszło mu przez myśl raz jeszcze. Jeżeli tak, jego syn i córka na pewno wiedzieli, kto to był. Janusz bał się pomyśleć o najgorszym.
Róża Kojarska spojrzała na siebie krytycznie. Obróciła się kilka razy. Chciała ocenić swoje ciało z różnych perspektyw. To, co zobaczyła w zdobionym lustrze, śmiertelnie ją przeraziło.
Czyżby przytyła?
Zadrżała. Jeszcze kilka szybkich spojrzeń w lustro. Raz z jednej, raz z drugiej strony. Z boku, z tyłu, z przodu, jeszcze raz z boku. Zamknęła oczy spanikowana. Ostrożnie dotknęła okolic brzucha. Ręka niechętnie słuchała jej poleceń. Nie chciała poczuć wielkich fałd tłuszczu, które na pewno tam były. Wreszcie odważyła się położyć rękę na ciele. Skóra zdawała się sucha, chropowata i martwa. Otworzyła oczy i raz jeszcze zerknęła na swoje odbicie.
Zdecydowanie była za gruba.
Początkowo Róża planowała, że dziś na tej niechcianej proszonej kolacji z sąsiadką pozwoli sobie na trochę sałaty, może nawet na kawałek kurczaka. To, co zobaczyła w lustrze, sprawiło jednak, że trzeba było zmienić plany. Postanowiła, że dzisiejszego wieczoru nic już nie zje. Co prawda nie przełknęła nic przez ostatnie dwa dni, może nawet dłużej, i ciało buntowało się już trochę, ale nie takie rzeczy wytrzymywała.
Da radę i tym razem.
Róża Kojarska wiedziała, że to, co jadła, i jej ciągle malejąca masa ciała były jedynymi rzeczami, które całkowicie kontrolowała. Ona i tylko ona. Nikt inny. W szczególności zaś Blanka nie miała na to żadnego wpływu. Przynajmniej w tej jednej kwestii to Róża decydowała. Przynajmniej w jednym nie była zależna od teściowej.
Teściowej. Róża zaśmiała się w duchu. Blanka była co prawda żoną Seniora Kojarskiego i tym sposobem uroczysty tytuł teściowej jej się należał, ale były przecież właściwie w jednym wieku. Śmiechu warte, doprawdy.
Usłyszała, że ktoś naciska klamkę. Niedoczekanie. Zawsze zamykała się na klucz. Ceniła swoją prywatność ponad wszystko.
– Róża, jesteś gotowa? – głos Juniora Kojarskiego brzmiał jak zwykle beznamiętnie. Przynajmniej w stosunku do niej. – Wypadałoby, żebyśmy zeszli na dół razem. W końcu jesteśmy małżeństwem. Niedługo powinna przyjść ta cała Weronika.
– Chwileczkę – rzuciła Róża.
Junior Kojarski mruknął coś niezrozumiałego. Zapewne nie był zadowolony, że musi czekać na żonę, ale mimo wszystko Róża chciała dobrze wypaść. Przed nimi wszystkimi. Nie mogła być gorsza niż Blanka. Nie pozwoli jej wygrać.
Włożyła długą czarną sukienkę. Dekolt obszyty był misternymi zdobieniami z koronki. Przejrzała się raz jeszcze. Taki wygląd mogła zaakceptować. Skropiła się obficie perfumami i zaczęła rytuał otwierania drzwi. Dwa razy w jedną, dwa razy w drugą.
Junior stał na korytarzu z niezadowoloną miną.
– Czemu tak długo, co?
Nie zaszczyciła go odpowiedzią.
– Kostek jest w swoim pokoju? – upewnił się mąż. – Nie chcę, żeby nam przeszkadzał. Proszona kolacja, nawet taka jak ta, to nie miejsce dla dzieci.
– Powinieneś więcej czasu spędzać z synem – mruknęła Róża rozdrażniona.
– Ojciec nie spędzał ze mną specjalnie dużo czasu i wyrosłem na ludzi – poinformował ją Junior Kojarski z godnością. Nie lubił, kiedy komentowała jego metody wychowawcze, a może raczej ich brak. – Kostek też sobie spokojnie poradzi beze mnie.
Młodszy aspirant Daniel Podgórski siedział na kanapie przed telewizorem, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. Był szefem komisariatu i czuł, że to od niego powinna wyjść inicjatywa w sprawie wypadku tej biednej zakonnicy. Od jej śmierci minęło dopiero pół dnia. Trudno było w to uwierzyć. Daniel miał wrażenie, że minęła już cała wieczność.
Lekarz z zakładu medycyny sądowej miał zadzwonić, kiedy zakończy obdukcję. Na razie policjanci z Lipowa nie mieli więc właściwie nic oprócz zdjęcia twarzy zakonnicy. Twarzy, która dziwnym trafem pozostała nienaruszona, mimo że reszta ciała dość mocno ucierpiała.
Daniel wziął zdjęcie i przez chwilę obracał je w dłoniach. W końcu wstał i nalał sobie szklankę wody z kranu. Napił się łapczywie wielkimi łykami. Od czasu odnalezienia ciała cały czas miał sucho w ustach. Czuł presję, której właściwie jeszcze przecież nie było. Wręcz przeciwnie. Na razie wyglądało na to, że nikt nie przejął się zbytnio wypadkiem drogowym, w którym zginęła zakonnica. Daniel podejrzewał, że dlatego przydzielono tę sprawę właśnie im. Nie było co się łudzić, że ktoś w prokuraturze uważa ich za wspaniałych śledczych. Niemniej zamierzał wykorzystać tę szansę. Trzeba było wziąć się do pracy i udowodnić, że dadzą sobie radę bez pomocy kolegów z Brodnicy. Na dobry początek zapowiedział na jutro poranną odprawę.
Daniel usiadł z powrotem na kanapie i znowu spojrzał na zdjęcie ofiary. Zakonnica miała na wpół przymknięte oczy. Wyglądało to trochę, jakby spała, ale jednocześnie patrzącego ogarniało nieprzyjemne uczucie, że coś jest nie w porządku. Policjant znów przez chwilę bawił się fotografią. Czuł, że nie wytrzyma bezczynnie do rana. Musiał coś przedsięwziąć.
Z braku innych pomysłów Podgórski włączył komputer. Od jakiegoś czasu działała strona nasze-lipowo.blog.onet.pl, na której ktoś, najpewniej jeden z mieszkańców, opisywał wydarzenia mające miejsce we wsi. O dziwo, nikt nie wiedział, kto jest owym kronikarzem. Prawdopodobnie tajemnica dodawała jeszcze uroku plotkarskiej witrynie. Sam Daniel już jakiś czas temu, z czystej ciekawości, sprawdził IP komputera, z którego prowadzono bloga. Adres domu, do którego przypisane było IP, trochę go zaskoczył. Podgórski nie był pewien, kto z domowników pisze bloga, ale sądząc ze stylu, w jakim strona była utrzymana, policjant miał swoje podejrzenia. Nie zamierzał ich jednak nikomu zdradzać, nie chcąc psuć zabawy mieszkańcom Lipowa. Uwielbiali przecież spekulacje na temat tajemniczego blogera.
Daniel wpisał adres do wyszukiwarki. Był ciekawy, czy na blogu pojawiły się już informacje na temat śmierci zakonnicy. Z reguły autor strony był zadziwiająco szybki. Wszystkie warte uwagi zdarzenia z życia ich małej społeczności znajdowały się na stronie prawie od razu.
Strona wczytywała się powoli. Prawdopodobnie Daniel będzie w końcu musiał sprawić sobie nowy komputer. Ten nie nadawał się już do niczego. Zaczął nerwowo podgryzać słone orzeszki, które trzymał na czarną godzinę w szufladzie biurka. Niewiele to pomogło, więc włączył magnetofon. Dźwięki muzyki płynęły rytmicznie z głośników.
Dying swans, twisted wings, beauty not needed here.
Lost my love, lost my life, in this garden of fear.
I have seen many things, in a lifetime alone.
Mother love is no more, bring this savage back home.
Iron Maiden, jego ulubiony zespół. Uśmiechnął się do wspomnień. Jako długowłosy zbuntowany nastolatek jeździł z koncertu na koncert. Było tak aż do śmierci ojca. Tata nigdy się nie dowiedział, że syn obciął włosy i włożył mundur. Ciekawe, co by na to powiedział.
Wreszcie strona się załadowała i oczom Daniela Podgórskiego ukazało się zdjęcie zakonnicy. Było nieco podobne do fotografii, która leżała obok niego na biurku. Autor strony jak zwykle nie zawiódł swoich czytelników. Zdjęcie nie było może najlepszej jakości, ale z pewnością mogło zaspokoić gusta nawet najbardziej wybrednych plotkarzy. Daniel podejrzewał, że autor bloga zrobił je telefonem komórkowym. Mimo słabej rozdzielczości można było z łatwością dostrzec większość szczegółów.
Przez chwilę Daniel zastanawiał się, czy powinien skupić się na przesłuchaniu prawdopodobnego autora strony o Lipowie bardziej niż na innych mieszkańcach. W końcu uznał, że w odpowiednim czasie porozmawia z kronikarzem Lipowa na takich samych zasadach jak z pozostałymi przesłuchiwanymi. Na razie wyglądało bowiem na to, że bloger wie dokładnie tyle samo co oni i jedynie relacjonuje zaistniałe wydarzenie.
Daniel zjechał kursorem w dół strony. Pod zdjęciem zamieszczono duży napis: „Kara Boska”. Litery były czerwone, jak krew ofiary. Sprawiało to wyjątkowo nieprzyjemne wrażenie. Mimo to, a może właśnie dlatego, Podgórski był pewien, że mieszkańcy Lipowa przyglądają się fotografii w zaciszu swoich domów z wypiekami na twarzach. Igrzyska i krew. To zawsze pociągało ludzi. W ich wiosce nie było inaczej.
A więc zdjęcie krążyło już po sieci, pomyślał Daniel Podgórski. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Może nie będzie to miało żadnego wpływu na postępowanie wstępne. Skończył jeść orzeszki i wyłączył komputer. Przez chwilę słuchał w skupieniu muzyki. Soczyste dźwięki zdawały się przenikać wprost do jego serca i wypełniać je przyjemnymi wibracjami.
W końcu wyłączył magnetofon i ostrożnie wyjął płytę. Sprawdzenie strony internetowej mu nie wystarczyło. Musi zrobić coś więcej, żeby nie zwariować w oczekiwaniu na to, co przyniesie jutrzejszy dzień. Postanowił zacząć od kwestii najbardziej oczywistej. Od kościoła. W końcu zmarła była zakonnicą. Być może zmierzała właśnie do tutejszej parafii, kiedy spotkała ją śmierć. W tej sytuacji wydawało się, że najlepiej będzie zanieść zdjęcie do księdza Józka i zapytać wprost, czy ją zna. Daniel skarcił się w duchu za to, że wcześniej o tym nie pomyślał. Zerknął na zegarek. Dochodziła siódma wieczorem, chyba nie za późno na wizyty. Zresztą był przecież stróżem prawa na służbie.
Zadrżał, kiedy wyszedł na mróz. Chyba zrobiło się jeszcze zimniej. Mroźne powietrze wydawało się ranić płuca i parzyć nieosłoniętą skórę twarzy. Daniel zamknął starannie drzwi swojego mieszkanka urządzonego w suterenie domu matki. Spojrzał w górę, w jej oknach paliło się światło. Maria oglądała pewnie ulubiony serial, a może gotowała. Postanowił wymknąć się niezauważony. Nie miał ochoty się teraz tłumaczyć.
Zamykając za sobą furtkę, doszedł do wniosku, że byłoby o wiele bardziej profesjonalnie, gdyby przyszedł z którymś z kolegów. Najbliżej mieszkał młody Marek Zaręba, ale Daniel postanowił mu dziś nie przeszkadzać. W końcu to jego żona odkryła ciało. Fryzjerka na pewno potrzebowała dziś wsparcia męża. Zaledwie kawałek dalej mieszkał najstarszy z policjantów, Janusz Rosół. Kolega wspominał chyba jednak, że dziś planuje rodzinną kolację, więc Daniel postanowił jemu także dać spokój.
Westchnął. Został zatem tylko Paweł Kamiński. Nie było to idealne rozwiązanie, ale jedyne, które teraz było możliwe. Zresztą Paweł był chyba w dobrych stosunkach z księdzem Józkiem. Zawsze szczycił się tym, że jest przykładnym parafianinem. Przynajmniej z pozoru. Daniel wiedział jednak, że pozory w ich wiosce czasem bardziej się liczyły niż prawda.
Chodzę niespokojnie po pokoju. Czuję, że zbliża się atak niestrawności, mimo że obsesyjnie pilnuję zdrowej diety. Nie wszystko poszło według planu, a tego bardzo nie lubię. Bardzo.
Bardzo nie lubię, kiedy coś nie idzie według planu. Bardzo tego nie lubię.
Plan jest kluczowym elementem powodzenia całej sprawy. Zawsze to powtarzam. Wszystko staje się jasne. To dlatego mój żołądek się teraz buntuje.
Plan, plan, plan.
Otwieram lodówkę i układam wszystkie produkty w kolejności rosnącej. Potem zmieniam porządek na malejący. Nikt nie zna mojego systemu, nawet najbliższa mi osoba. Rozpiera mnie duma z tego powodu. Patrzę na uporządkowane produkty. Powoli się uspokajam, a żołądek przestaje się buntować. Umiem znaleźć ukojenie w najprostszych czynnościach.
Staram się przypomnieć sobie wszystkie rozmowy z poprzednich miesięcy, nawet lat, ale mam w głowie pustkę. Ostatecznie decyduję, że najlepsze, co mogę zrobić, to kontynuować to, co było już tak dokładnie zaplanowane. Wiem, że nie wolno zejść z ustalonej ścieżki.
Ja z niej nie zejdę. Dotrwam do końca i zrobię to, co trzeba było zrobić już dawno.
Może dzięki temu zasłużę sobie wreszcie na pochwałę.
Serce znowu zaczęło mi walić, a szczęki zacisnęły się boleśnie. Zupełnie jak w dzieciństwie. Kara mi się należała. Za każdym razem. Ale teraz nie zawiodę.
Plan, plan, plan.
Odkręcam gorącą wodę w łazience. Parzy mnie w dłonie, ale chcę mieć pewność, że będą czyste. Pamiętam każde słowo na ten temat. Pod paznokciem lewego kciuka dostrzegam brud. Ogarnia mnie irytacja pomieszana z lękiem. To może być krew!
Chwytam mydło i zaczynam szorować palce z całej siły. Jeżeli dobrze je wymyję, zasłużę na nagrodę. Popatrzę trochę na zdjęcia. Tego mi trzeba. To mnie ostatecznie uspokoi i pozwoli skupić się na celu.
Plan, plan, plan.
Dom Kamińskich był niewielki, ale zadbany. Latem żona Pawła sadziła w ogródku kwiaty, które ożywiały okolicę różnorodnością barw. Młodszy aspirant Daniel Podgórski podejrzewał, że chciała w ten sposób ubarwić także swoje monotonne życie pani domu.
Policjant zadzwonił do drzwi. Wewnątrz rozległy się piski gromadki dzieci. Kamiński miał ich aż pięcioro. Po chwili w progu stanęła żona kolegi. Jej smutna twarz wyglądała szaro i częściowo skrywała się za tłustymi strąkami cienkich włosów. Ramiona były przygarbione, jakby spoczywał na nich ciężar całego świata.
– Och, cześć, Daniel – podjęła wysiłek wesołej konwersacji. Sztuczna radość pogłębiała tylko przygnębiający obraz całości. – Wejdziesz? Zrobiłam placki ziemniaczane.
– Nie, dziękuję bardzo, Grażynko.
Daniel odmówił, chociaż propozycja była kusząca, zwłaszcza po szybkim spacerze na zimnie. Kobieta wyglądała na zawiedzioną. Poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Może nie powinien był odmawiać.
– Przyszedłem po Pawła – wyjaśnił szybko, żeby ukryć swoje rozterki. – Chciałbym, żeby poszedł ze mną na przesłuchanie.
Grażyna Kamińska spojrzała na Podgórskiego zaskoczona.
– W sprawie tej zakonnicy, którą dziś potrącono – wyjaśnił Daniel krótko. Był pewien, że doskonale wiedziała o wypadku.
– Pawła nie ma – powiedziała Grażyna sucho.
Teraz z kolei Daniel spojrzał na nią zdziwiony. Kiedy poprawiła kosmyk włosów, wydało mu się, że na czole ma sporego siniaka.
– Wyszedł – dodała Grażyna, jakby to wszystko tłumaczyło.
– Mówił, kiedy wróci?
– Mam na niego nie czekać.
Ton jej głosu świadczył o skrajnej rezygnacji. Daniel Podgórski nie wiedział, co odpowiedzieć, więc wymamrotał niezręczne przeprosiny za najście i ruszył dalej przez ciemną wieś. Czuł na plecach spojrzenie Grażyny, ale starał się nie odwracać.
Pomyślał, że może powinien porozmawiać z Pawłem o sytuacji w jego domu. W końcu uznał, że chyba nie jest to najlepszy pomysł. To nie jego sprawa. Szkoda mu było jednak Grażyny. Żona Pawła była kiedyś taka piękna. Pół wsi się za nią oglądało. Miała słowiańską urodę jasnej blondynki. Wyglądała prześlicznie. Ona i Daniel byli w jednym wieku. Pamiętał, że przyglądał się jej na lekcjach w szkole. Miała długi, gruby warkocz. Aż się prosił, żeby pociągnąć za niego na przerwie albo nawet podczas lekcji, kiedy nauczyciel nie patrzył. Grażyna chichotała wtedy i marszczyła czoło w udawanym gniewie.
Teraz była cieniem dawnej siebie, z piątką dzieci i wiecznie nieobecnym mężem. Daniel był pewien, że Paweł przyczynił się w dużym stopniu do stanu żony. Nie należał do mężczyzn dbających o swoje partnerki. Miała mu urodzić dzieci i prowadzić dom. Wszyscy podejrzewali, że resztę potrzeb zaspokajał gdzie indziej.
Z tymi myślami Podgórski przemierzył opustoszałą w nocy wieś i dotarł do neoromańskiego kościoła z ciemnoczerwonej cegły. Okna świątyni, teraz ciemne, podczas mszy mieniły się wszystkimi kolorami pięknych witraży. Dom księdza Józefa znajdował się na tyłach. Daniel okrążył kościół szybkim krokiem. Chciał jak najprędzej schronić się w cieple.
Na podjeździe przed plebanią stał samochód. Daniel go nie rozpoznał, więc wyglądało na to, że stary kapłan ma gości. Podgórski przypomniał sobie, że faktycznie ksiądz już co najmniej od dwóch miesięcy chwalił się spodziewaną wizytą dalekiego pociotka, młodego kleryka z Warszawy. Prawdopodobnie to on wreszcie zawitał w ich skromnej wsi.
Policjant stał chwilę, przestępując z nogi na nogę na zimnie. Rozważał, czy nie należałoby się w tej sytuacji wycofać. Nie wypadało nachodzić księdza, jeżeli ten kogoś właśnie przyjmował. Z drugiej strony Daniel doszedł aż tutaj w taki mróz, przez opustoszałą wieś.
Ostatecznie Podgórski postanowił zapukać do pomalowanych na brązowo drzwi plebanii. Chwilę później na progu pojawiła się gosposia księdza, pani Solicka, najlepsza przyjaciółka matki Daniela. Podgórskiego zawsze zadziwiały fioletowe włosy pani Solickiej. Marek Zaręba wytłumaczył mu tonem obeznanego z tematem męża fryzjerki, że są po prostu źle pofarbowane. Oszczędzała na przyjściu do Eweliny, więc ma, co chciała, dodał z rozbawieniem młodszy kolega, kiedy o tym rozmawiali któregoś dnia. Dla Daniela kwestia farbowania włosów pozostawała czarną magią.
– Danielek! – przywitała go pani Solicka radośnie. – Tak późno?! Maria nie dzwoniła, że będziesz! Czemu nie przyjechałeś samochodem? Taka ciemnica, zimno!
– Chciałem się przejść, ciociu – odparł Podgórski niechętnie.
Nigdy jakoś nie zdołał polubić przyjaciółki matki.
– No tak, no tak. Trochę ruchu dobrze człowiekowi robi – mrugnęła do niego pani Solicka, poklepując go znacząco po brzuchu. – Nieprawdaż?
Policjant zdusił w sobie złośliwy komentarz na temat jej własnej figury. Wiedział, że jeżeli chce coś załatwić, musi działać profesjonalnie. Krytykowanie powabów gospodyni na pewno tu nie pomoże.
– Przyszedłem do księdza Józefa – przybrał najbardziej służbowy ton, na jaki było go stać w tym zimnie. – Mam ważną sprawę.
Na cmentarzu za kościołem krakały gawrony. Całe ich stado wzbiło się do lotu. Szum ich skrzydeł unosił się w powietrzu jeszcze długo po tym, jak zniknęły w oddali.
– Józek ma teraz gościa. Przyjechał do niego młody ksiądz. Daleki kuzyn, czy coś. Przyjechał na odpoczynek. Chorowity jest biedaczek. Nasze wiejskie powietrze na pewno dobrze mu zrobi. Podobno miał jakieś kłopoty u siebie w parafii. Wiadomo, jak to w stolicy – stwierdziła pani Solicka tonem ekspertki do spraw niebezpieczeństw czyhających na bezbronnych księży w wielkich miastach. – My tu pomożemy mu z pewnością. Wesoły chłopak z niego, nie powiem. Naszemu Józkowi też przyda się kompania młodych. Wy tu wszyscy za rzadko zaglądacie. Zdecydowanie za rzadko. Piotruś spadł nam jak z nieba. Chociaż miał przyjechać już dawno, ale latem jakoś się nie złożyło i…
Wyglądało na to, że pani Solicka może ciągnąć swoją opowieść jeszcze długo. Daniel zaczynał się niecierpliwić. Policzki piekły go z zimna.
– Mogę wejść? – uciął w końcu. Czuł, że palce zaczynają mu się zmieniać w sople lodu. – Trochę zimno tak stać na dworze.
– Och, oczywiście, oczywiście. Że też nie pomyślałam. Gdzie ja mam głowę! Ja to jestem rozgrzana, bo przygotowuję kolację. Chciałam zrobić im coś dobrego. Józek ostatnio trochę za bardzo schudł. Tak na starość chyba chudnie. Piotruś też nie wygląda najlepiej. Ale już ja się nimi zajmę. Nie ma obawy.
Pani Solicka otworzyła drzwi szerzej, wpuszczając Daniela do środka. Z ulgą zamknął za sobą zimę. W porównaniu z temperaturą, która panowała na dworze, wnętrze domu wydawało się nagrzane do czerwoności. Nie przeszkadzało mu to jednak. Dosyć miał już przenikliwego zimna. Potarł dłonie o siebie, żeby szybko je rozgrzać.
– Jóózek! Jóóóózek! – krzyknęła tymczasem pani Solicka. – Przyszedł Daniel. Syn Marii!
Nie doczekali się żadnej reakcji.
– Nic nie słyszy… – rzuciła pani Solicka tonem wyjaśnienia. – I ja tak muszę dreptać po tym domu tam i z powrotem, tam i z powrotem… nie wiem, jak to na moje kolana wpłynie… Ale na pewno nie najlepiej. Tego jestem najzupełniej pewna. Słuchaj, a tak w ogóle to miałam z tobą porozmawiać o tej całej Wierze i jej sklepie. Tego tak nie można zostawić…
– Ciociu, jestem tu w sprawie wypadku.
– No tak, no tak. To może przy innej okazji. Pamiętaj, że muszę z tobą o tym porozmawiać. W końcu wy policjanci możecie coś chyba zaradzić. To niepoważne, żeby jakaś Ruska prowadziła sklep u nas… a wiesz przecież, jak ona wygląda.
Podgórski poszedł za Solicką do salonu. Starał się ignorować rwący potok jej słów. W pokoju było jeszcze cieplej niż w korytarzu. Daniel zauważył ogień płonący na poczerniałym od sadzy kominku. Ksiądz Józef rzadko decydował się go rozpalać. Przyjazd młodego krewnego musiał najprawdopodobniej zostać uznany za szczególną okazję. Inaczej pani Solicka nie pozwoliłaby na taką ekstrawagancję. Bała się, że może z tego wyniknąć pożar. Opowiadała o tym kilka razy Marii, Danielowi zresztą też.
Płomienie sprawiały, że staroświeckie wnętrze salonu wyglądało miło i przytulnie. Mróz za oknem nie wydawał się już taki straszny. W głębokim fotelu przed paleniskiem siedział proboszcz parafii Lipowa. Ksiądz Józef był powszechnie szanowanym, dobrotliwym starszym panem. Nikt właściwie nie wiedział, ile dokładnie ma lat. Niektórzy podejrzewali, że przeżył ponad dziewięćdziesiąt, ale z jego zasuszonej twarzy nie można było wyczytać odpowiedzi.
Kapłan wstał sztywno, opierając się ciężko na poręczy fotela. Młody ksiądz, który mu towarzyszył, podbiegł szybko i z szacunkiem pomógł gospodarzowi.
– Daniel? – staruszek poprawił okulary, żeby lepiej widzieć gościa. Mówił głośno, jak każdy niedosłyszący. – Jak miło, kochany chłopcze, że nas odwiedziłeś. Co u Marii? Jak jej zdrowie?
– Dobry wieczór, proszę księdza. – W obecności tego starszego człowieka Daniel zawsze czuł się trochę niepewnie. Jakby ksiądz Józef dzierżył w swoich artretycznych rękach moc całej instytucji Kościoła. – U mamy wszystko w porządku. Przesyła pozdrowienia.
Podgórski był pewien, że gdyby Maria wiedziała o jego wizycie, na pewno nakazałaby mu złożyć uszanowanie w swoim imieniu. Czuł więc, że kłamstwo jest uzasadnione. Starzec skinął głową z aprobatą i usiadł ostrożnie z powrotem w fotelu.
– Dawno cię nie widziałem na mszy – powiedział z westchnieniem.
Daniel zaczerwienił się lekko i wyjąkał kilka zduszonych usprawiedliwień. W ich wsi każdy chodził do kościoła. Czy chciał, czy nie. No może oprócz sklepikarki Wiery. Dla niej pozory chyba się nie liczyły.
– Co tam mamroczesz, chłopcze?
– Mieliśmy… dużo pracy… – wykrztusił Daniel głośniej. – Właśnie w sprawie pracy przychodzę…
– Co powiedziałeś?
– Przychodzę w sprawie służbowej – powtórzył Podgórski powoli i wyraźnie.
– Och, praca! Praca niech chwilę poczeka. Poznaj, proszę, Piotra – stary ksiądz Józef wskazał na swojego towarzysza. Młodszy kleryk był mniej więcej w wieku Daniela. – Piotr przyjechał do mnie odpocząć trochę od trudów strzeżenia swojej trzódki.
– Witam – dłoń młodego księdza była sucha, a uścisk nieco sztywny. Przyjezdny rzeczywiście wyglądał nie najlepiej. Jego twarz była zapadnięta, a ubranie wisiało na nim, jakby ostatnio bardzo schudł. – Jestem Podgórski. Młodszy aspirant Daniel Podgórski. Kieruję tutejszym komisariatem.
– Miło mi poznać – odparł uprzejmie kapłan.
Przyglądał się Danielowi ciekawie. Podgórski uznał, że gość sprawia dość miłe wrażenie.
– Przychodzę do księdza z pewną sprawą – zaczął raz jeszcze policjant, wyjmując z kieszeni zdjęcie potrąconej zakonnicy. – Ksiądz pewnie wie, że niestety dzisiaj u nas w Lipowie wydarzyła się bardzo smutna…
Nie skończył. Drzwi salonu otworzyły się nagle i pojawiła się w nich pani Solicka. Gosposia wkroczyła do pokoju z tacą pełną słodkich specjałów.
– Przyniosłam pyszny makowiec – oznajmiła. – Właśnie upiekłam. Świeżuteńki. Mam też herbatę. Zimą bardzo ważne jest, żeby pić herbatę! Ja i Maria zawsze to powtarzamy. Powinniście iść za naszym przykładem. Mądrość pokoleń… Najlepiej pić herbatę z cytryną i miodem. Jak się ktoś zimą przeziębi, to koniec.
Pani Solicka postawiła tacę na stoliku obok fotela wiekowego księdza Józefa. Poprawiła swoją fioletową fryzurę i rozdała wszystkim talerzyki. Z miną nieznoszącą sprzeciwu nałożyła każdemu po grubym kawałku ciasta. Żaden z mężczyzn nie odważył się odmówić.
Zapadła cisza. Stary ksiądz Józef przeżuwał głośno, z trudem gryząc co twardsze fragmenty.
– Gienia mnie tutaj rozpieszcza, jak widzisz – powiedział w końcu z pełnymi ustami. Trudno było zrozumieć, co mówi. – Tak więc z czym przychodzisz, chłopcze? Co?
– Dzisiaj w naszej wsi ktoś potrącił siostrę zakonną – powiedział raz jeszcze Daniel. Zaczynał mieć wrażenie, że nigdy nie uda mu się przejść do sedna sprawy. – Pomyślałem, że może ksiądz mógłby ją dla mnie zidentyfikować. Wyglądało na to, że przyjechała do nas pekaesem z Brodnicy. Tym o dziesiątej piętnaście, który zatrzymuje się kawałek za wsią. Pomyślałem, że może przyjechała do księdza.
– Nie oczekiwałem nikogo, prawda, Gieniu?
Pani Solicka pokręciła głową.
– Przynajmniej ja nic o tym nie wiem, ale co ja tu znaczę! Jestem w końcu tylko gosposią. Mnie nikt o nic nie pyta. Nikt mnie nie informuje.
Ksiądz Józef założył grube okulary. Jego twarz nie drgnęła nawet, kiedy spojrzał na makabryczną fotografię zabitej zakonnicy. Zrobił znak krzyża nad twarzą zmarłej. Jego pokryta wątrobowymi plamami starcza dłoń drżała nieznacznie. Pani Solicka próbowała zobaczyć coś z miejsca, w którym stała.
– Nie znam, niestety, tej siostry, Danielu. Takie nieszczęście – powiedział w końcu staruszek. – Coraz więcej tych wypadków samochodowych. W jaką stronę ten świat idzie?
Nikt nie odpowiedział. Pytanie zawisło w gorącym powietrzu pokoju i unosiło się tam przez chwilę. Ksiądz podał zdjęcie swojemu towarzyszowi. Ksiądz Piotr spojrzał na nie przelotnie. Jego twarz stężała w wyrazie głębokiego szoku.
– To niemożliwe – wyjąkał z niedowierzaniem. – To absolutnie niemożliwe – powtórzył, przyglądając się dokładniej fotografii. – Nic z tego nie rozumiem.
Weronika i Blanka dotarły w końcu do rezydencji Seniora Kojarskiego. Ślizgając się po zmrożonym śniegu, wspięły się po schodach ganku i stanęły przed rzeźbionymi drzwiami z drewna. Zdobiła je mozaika skomplikowanych wzorów roślinnych i zwierzęcych. Weronika nie mogła oderwać od nich oczu. Blanka dała jej chwilę na podziwianie niesamowitego kunsztu stolarza, który je wykonał.
– Piękne! – pochwaliła w końcu Weronika.
Blanka skinęła głową z aprobatą. Jej blond włosy lśniły w świetle wiszącej na ganku latarni.
– Te drzwi były robione na zamówienie. Są całkiem nowe, mimo że wyglądają na stare. – Gospodyni sprawiała wrażenie dumnej ze swoich wyjaśnień. – To taki styl!
Weronika uniosła brwi. Co ty nie powiesz, zaśmiała się w myślach.
– Wejdź, proszę – zaprosiła Blanka, przepuszczając gościa.
Drzwi otwierały się na wielki hol z czarno-białą posadzką z eleganckich kafli. Przestronne pomieszczenie wydawało się wręcz stworzone do organizowania balów uświetnionych dziewiętnastowiecznymi tańcami. Weronika widziała oczami wyobraźni pary wirujące w takt wesołej muzyki. Kobiety w krynolinach, mężczyźni w eleganckich frakach. Lokaje roznoszący kieliszki musującego szampana. W głębi znajdowały się szerokie schody prowadzące na piętro. Poręcz nawiązywała zdobieniami do pięknych drzwi zewnętrznych.
Układ pomieszczenia wydawał się dziwnie znajomy. Weronika nie mogła oprzeć się wrażeniu, że rezydencja Seniora Kojarskiego wygląda jak kopia jej dworku. Oczywiście o wiele większa i ozdobiona najdroższymi ornamentami.
Na spotkanie gościa wyszli wszyscy członkowie rodziny Kojarskich, ale nikt z nich nie okazywał szczególnego zadowolenia z jej wizyty. Wszyscy ubrani byli w wytworne wieczorowe stroje. Weronika poczuła się niezręcznie w swoim czarnym swetrze i dżinsach pamiętających lepsze czasy. Poprawiła nerwowo kurtkę.
– To mój mąż, Ryszard Senior Kojarski – powiedziała Blanka, wskazując na starszego mężczyznę. Wymówiła jego imię, jakby to był najwspanialszy tytuł szlachecki. – Ale jego już przecież znasz!
Senior Kojarski chwycił rękę Weroniki władczym gestem człowieka przyzwyczajonego do posłuchu i symbolicznie zbliżył ją do ust. Miał farbowane na czarno włosy zaczesane na rysującą się na czubku głowy łysinę. Pomarańczowy odcień skóry sugerował, że lubi korzystać z solarium albo innej formy sztucznego opalania. Jego wygląd kontrastował z szytym na miarę eleganckim grafitowym garniturem, który włożył tego wieczoru.
– Radka też już znasz. – Blanka wskazała na stojącego za ojcem Juniora Kojarskiego.
Mężczyzna skinął lekko głową, nie zaszczycając Weroniki dalszymi przywitaniami.
– To moja żona – oznajmił tylko krótko, przedstawiając gościowi ostatnią domowniczkę.
– Róża Kojarska – powiedziała kobieta, poprawiając obcięte na pazia czarne włosy.
Przywodziła na myśl przerażająco chudą Kleopatrę. Czarna wieczorowa sukienka wisiała na jej ramionach jak na kościstym wieszaku. Głęboki dekolt odsłaniał wyraźnie widoczne pod bladą skórą obojczyki.
– Skoro wszystkich już znasz, to ja się teraz pójdę szybko przebrać – zawołała wesoło Blanka.
Ruszyła w kierunku schodów, kręcąc zalotnie biodrami. Weronika została sama z trójką Kojarskich. Senior i Junior wpatrywali się w nią z nieskrywaną wrogością. Tylko wychudzona twarz Róży zdradzała odrobinę przychylnej ciekawości. Weronika czuła się co najmniej niezręcznie.
– Macie państwo wspaniały dom – powiedziała w końcu, żeby przerwać nieprzyjemną ciszę. Musiała jakoś przebrnąć przez najbliższą godzinę. Potem będzie mogła wyjść pod jakimś pretekstem. – Jestem pod wrażeniem.
Nikt nie odpowiedział.
– Byliśmy nawet w gazecie! – wykrzyknęła Blanka z góry.
Weronika spojrzała w tamtym kierunku zdziwiona. Gospodyni chyba nie odeszła zbyt daleko. Słychać było odgłos rozpinanego suwaka różowego kombinezonu. Junior Kojarski poruszył się niespokojnie. Senior pozostał niewzruszony.
– Prawda, Rysiu?! – zawołała do męża Blanka, schodząc po schodach. Teraz miała na sobie czerwoną obcisłą sukienkę z głębokim dekoltem. Na jej szyi błyszczał diamentowy naszyjnik. – Co, kotku?
Senior Kojarski spiorunował ją wzrokiem.
– Ile razy ci mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywała?! – zapytał głośno i wyraźnie, jakby przemawiał do małego dziecka.
Blanka zdezorientowana spojrzała na Juniora, jakby w poszukiwaniu pomocy. Młodszy Kojarski ostentacyjnie odwrócił głowę, unikając jej wzroku.
– No cóż… zapraszamy do stołu – powiedział do Weroniki z niesmakiem. – Przejdźmy do jadalni.
Wskazał kierunek ręką. Obcasy Blanki stukały po posadzce.
– Słyszałam, że macie syna? – zagaiła Weronika, kiedy razem z kościstą Różą zostały w tyle grupy.
– Tak – kobieta wyraźnie się ożywiła. W jej oczach pojawiły się iskierki entuzjazmu, a na bladą twarz wystąpił rumieniec. – Nazywa się Kostek. W tym roku skończy sześć lat.
– Kochanie, nie zanudzaj naszego gościa rodzinną sagą – odezwał się z przodu jej mąż. – Nie po to tu przyszła.
Weronika nie mogła oprzeć się wrażeniu, że urocze słowo „kochanie” zabrzmiało w ustach Juniora jak najgorsza obelga.
– Ależ nie, to bardzo ciekawe. Chętnie usłyszę więcej – odpowiedziała mu dobitnie Weronika. Nie zamierzała pozwolić przyjacielowi byłego męża na przejęcie inicjatywy. – Co mówiłaś, Różo?
– Nie mam nic więcej do powiedzenia – odparła spokojnie koścista kobieta.
Junior Kojarski uśmiechnął się z satysfakcją. Weronika poczuła do niego nieprzepartą odrazę i jedyne, na co miała obecnie ochotę, to wyjść i zatrzasnąć za sobą pięknie rzeźbione drzwi wejściowe. Trzeba było jednak dbać o dobre stosunki międzysąsiedzkie. Będzie musiała wytrzymać jeszcze trochę.
Senior Kojarski otworzył przed nimi drzwi jadalni i gestem zaprosił Weronikę do ustawionego pośrodku stołu. Jeżeli hol nadawał się do tańczenia, to jadalnia była prawdziwą salą balową. Pomieszczenie było przytłaczająco ogromne. Z lewej strony znajdowało się olbrzymie palenisko z różowego marmuru. Ogień tańczył po grubych polanach. Z drugiej strony sali, nieco na uboczu, stała szeroka kanapa, jakby stworzona do odpoczynku po posiłku. Nie było więcej mebli, co potęgowało wrażenie, że pokój jest gigantyczny.
Obaj mężczyźni, ojciec i syn, zasiedli do suto zastawionego stołu i zaczęli jeść, nie czekając na panie.
– Kiedy masz zamiar wrócić do Warszawy? – zapytał Senior pomiędzy kęsami krwistego mięsiwa. W jego głosie nie pojawiła się ani jedna cieplejsza nuta. – Mam swoje plany, więc chciałbym wiedzieć.
– Nie wiem. Może za kilka dni – odparł równie zimno syn. – Sam chciałeś, żebym przyjechał, więc teraz nie narzekaj, że jestem. Nie prosiłem o ten niezwykły zaszczyt. Chyba jesteś tu zadowolony. Na prowincji. Sam na sam z Blanką i Różą.
– Firma cię potrzebuje. Nie byłoby dobrze, gdybyś zasiedział się za długo – odparł Senior, nie zważając na jadowite słowa syna. – Właśnie, skoro o firmie mowa. Słyszałem, że masz jakieś kłopoty?
Junior Kojarski zakrztusił się winem.
– To źle słyszałeś.
Senior spojrzał na syna wymownie. Ja nie popełniam takich błędów, mówiły jego oczy.
– Co ty tam wiesz! – w głosie Juniora pojawiła się defensywna nuta. – Siedzisz tu na wsi, więc co możesz wiedzieć?
– Kochanie, masz jakieś problemy w firmie? – zapytała Róża znad pustego talerza. – Nic nie mówiłeś.
Aż do tego momentu mężczyźni zdawali się zapominać o reszcie towarzystwa przy stole. Obaj spojrzeli na wychudzoną kobietę morderczo. W tym domu mężczyznom się nie przerywa. W tej jednej kwestii ojciec i syn zdawali się trzymać wspólny front. Róża wzruszyła ramionami i wróciła do wpatrywania się w talerz.
– Wspaniałe są te ziemniaczki z sosem. Róża, powinnaś spróbować – słodkim głosem doradziła Blanka. – Naprawdę!
Róża Kojarska odłożyła widelec z głośnym brzękiem. Wstała bez słowa i z demonstracyjnym namaszczeniem wyszła z jadalni. Ani jeden włos z jej fryzury Kleopatry nie opuścił swojego starannie wyznaczonego stanowiska.
– Przecież ja chciałam jej tylko pomóc – stwierdziła Blanka płaczliwie. – A ona od razu tak!
– Moja żona miewa humory – wyjaśnił zirytowany Junior Kojarski i zajął się krojeniem swojego mięsa. Jego palce kurczowo zaciskały się na sztućcach. Na ten widok Senior zaśmiał się pod nosem szyderczo.
Weronika patrzyła na rozgrywający się przy stole spektakl zdziwiona. Takiego zachowania raczej się nie spodziewała po rodzinie Kojarskich. Miała wrażenie, jakby trafiła nagle na strony kiepskiej powieści.
– Chciałabyś kawałek mięsa? – zaproponowała spokojnie Blanka, jakby przed chwilą nic wielkiego się nie stało. – Jest równie dobre jak ziemniaczki.
– Jestem wegetarianką – wyjaśniła Weronika.
Po tym wyznaniu Blanka jakby zupełnie straciła zainteresowanie swoim gościem. Podniosła się i usiadła na zwolnionym przez Różę krześle, tuż obok Juniora Kojarskiego. Wyglądało na to, że stara się wyeksponować głęboki dekolt.
– Blanka, co ty robisz? – wzdrygnął się mężczyzna. Nie mógł sobie jednak odmówić przelotnego spojrzenia na odsłonięte piersi macochy.
Blanka popatrzyła na niego zdziwiona jego niechęcią. Weronika zauważyła, że Senior przygląda się zmaganiom syna i żony z rozbawieniem.
– Panuj nad nią – rzucił do ojca Junior. – Blanka to twoja żona. Powinieneś mieć jakąś kontrolę nad tym, co ona wyczynia.
– Wcześniej ci nie przeszkadzała, to teraz sobie z nią radź. – Stary zaśmiał się rubasznie.
W oczach Blanki na moment błysnęła „ta druga”, kobieta o smutnym głosie, ale może Weronice tylko się zdawało. Nie była pewna.
Zapadło krępujące milczenie.
– Zamierzam remontować starą stajnię – odezwała się bez związku Nowakowska. Była gościem, i to na niej spoczywał obowiązek rozładowania sytuacji niezobowiązującą rozmową.
– Doprawdy? – Junior Kojarski nawet na nią nie spojrzał.
Ręce trochę mu drżały i nie mógł odkroić kawałka mięsa.
– Rysiu, może wypożyczymy Weronice tego naszego Tomka Szulca. Przecież sama nie da rady nosić desek, czy co się tam robi podczas remontu. Tomek to nasz człowiek do wszystkiego – dodała Blanka tonem wyjaśnienia. – Dobrze, że powiedziałaś, Wercia! Nie zostawimy cię z tym wszystkim! Kotku, musimy jej pożyczyć naszego Tomka!
Senior Kojarski machnął ręką w geście, który mógł oznaczać cokolwiek.
– Tak, tak. Rano wyślę go do pani. – Weronika miała wrażenie, że stary zrobi wszystko, byle tylko jego atrakcyjna żona wreszcie zamilkła. – Rzeczywiście trudno, żeby kobieta sama wbijała gwoździe.
Weronika już miała wyjaśnić, że sobie poradzi, ale pomyślała o ogromie pracy, jaki ją czekał w starym domu i stajni. Pomoc rzeczywiście by się przydała, a musiała przyznać sama przed sobą, że nie ma kogo poprosić o wsparcie. Na pewno nie zamierzała zwracać się do byłego męża. Mariusz byłby ostatnią osobą, do której by zadzwoniła.
– Byłabym bardzo zobowiązana – przyznała w końcu. – Ale nie mam jak panu zapłacić – zdecydowała się na grę w otwarte karty. Większość jej funduszy pochłonęło kupno działki i dworku z przylegającą zabudową.
– Daj spokój, kochana. Wiemy przecież, że jesteś biedna. Nie musisz nam płacić. – Blanka zaśmiała się perliście. Jej spojrzenie pod długimi rzęsami wydawało się badawcze. – Taka pomoc sąsiedzka. Nic wielkiego.
Nagle zerwała się od stołu, wylewając na obrus trochę wina.
– Dosyć tego smęcenia. Chodź, pokażę ci resztę domu!
Chwyciła Weronikę za ramię. Jej palce były zaskakująco silne. Nie pasowało to do jej drobnej sylwetki. Poszły schodami na górę, zostawiając panów w jadalni.
Zdawało się, że gospodyni wcale nie miała zamiaru oprowadzać Weroniki po domu, tylko zmierzała gdzieś w konkretnym celu. Blanka szła szybkim krokiem, aż zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami w połowie długiego korytarza na piętrze. Kiedy otwierała drzwi, na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech.
– Och, tu jesteś, Róża! – zawołała w udawanym zaskoczeniu.
Róża Kojarska siedziała na grubym dywanie pośrodku pokoju. Bawiła się z małym chłopcem.
– Kostek – rzuciła do synka wychudzona Kleopatra. – Co się mówi?
Chłopiec wstał posłusznie.
– Dzień dobry – powiedział niewyraźnie i spojrzał pytająco na matkę. Skinęła głową z aprobatą, więc chłopiec usiadł z powrotem na dywanie zadowolony z siebie.
– Przyszłyśmy trochę sobie z wami posiedzieć – rzuciła beztrosko Blanka. – Znudziło się nam przy stole. Niech mężczyźni gadają o interesach, a my się tu zajmiemy dziewczyńskimi sprawami, co?
Róża wpatrywała się w swoje kościste dłonie, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi. Blanka pociągnęła Weronikę do środka. Jej paznokcie boleśnie wbijały się w skórę. Wełniany sweter nie był wystarczającą ochroną. Weronika uwolniła się szybko z uścisku i usiadła na dywanie obok Kostka.
– Ale masz fajne zabawki – powiedziała do dziecka.
– A pani ma ładne włosy – odwzajemnił komplement.
Róża spojrzała na syna z zadowoleniem. W jej oczach pojawiła się miękkość.
– Dziękuję. Ale z ciebie mały dżentelmen.
Chłopczyk spojrzał na Weronikę, jakby nie zrozumiał.
– Dżentelmen to ktoś taki jak tatuś – wytłumaczyła chłopcu matka.
Kostek skinął głową, chociaż nadal zdawał się niepewny, czy go pochwalono, czy wręcz przeciwnie.
– Słyszałyście o tym wypadku? – zagaiła rozmowę Róża, poprawiając grzywkę Kleopatry. – Na naszym-lipowie są nawet zdjęcia. Nie wygląda to dobrze.
– Nie powinnaś czytać tych bzdur – zganiła ją Blanka. – Weronika, słyszałaś coś o tym?
Nowakowska pokręciła przecząco głową.
– Co to jest nasze-lipowo?
– To taka strona internetowa, właściwie blog – wyjaśniła Róża z nieoczekiwanym zapałem. – Są tam wszystkie informacje o naszej wsi. Można powiedzieć, że to zwykłe plotki. Czytam to czasem dla relaksu. Poczekaj, zaraz ci pokażę. Potem będziesz mogła sama sobie to znaleźć w domu i przejrzeć. Są tam naprawdę ciekawe rzeczy.
Wstała z dywanu i podeszła do leżącego na parapecie laptopa.
– To wszystko jest bardzo tajemnicze. Nie wiadomo, kto pisze tego bloga, ale jest tam wszystko o wszystkich – tłumaczyła Róża dalej, włączając komputer. – O tu, zobaczcie, zdjęcie tej przejechanej zakonnicy.
Blanka i Weronika podeszły, żeby spojrzeć na ekran. Fotografia była przerażająca. „Kara Boska” – głosił podpis krwistoczerwonymi literami.
Blanka Kojarska wpatrywała się w zdjęcie jak zahipnotyzowana.