Читать книгу Błoto słodsze niż miód - Małgorzata Rejmer - Страница 13
Część druga
Błoto słodsze niż miód
Zły chłopiec
ОглавлениеJedyny dostępny raj znajdował się na ziemi i nazywał się Albania, na inne raje władza nie dawała zgody. Tęsknotę za Bogiem można było wyrażać tylko w zaciszu domowym, zasłoniwszy oczy oknom i zatkawszy uszy ścianom. Na cóż był Bóg Albańczykom, skoro mieli Envera Hoxhę, uśmiechniętego ziemskiego Boga, który za dobro wynagradzał, a za zło karał?
„W blasku ranka, w nocy cieniach ktoś się rodzi dla cierpienia”. Oto w małym, zaryglowanym kraju, w złej, niepotrzebnej rodzinie urodziło się dziecko, które już zawsze miało dźwigać ciężar pochodzenia.
„W cieniach nocy, w dnia jasności ktoś się rodzi dla radości”. Tak było, jest i będzie w raju rządzonym przez srogiego Boga.
„Zły chłopiec” – rzucił w moją stronę nauczyciel pierwszego dnia w szkole. Chwycił mnie za rękę, pociągnął za sobą i zawlókł na środek sali. Skuliłem się, a oni nie spuszczali ze mnie wzroku. Ja jeden i sto par przymrużonych oczu.
– Patrzcie! – zawołał nauczyciel. – To jest zły chłopiec. Lepiej trzymajcie się od niego z daleka.
Wystawił mnie, bezbronnego, małym hienom na pożarcie i dał im znak: „Bierzcie go. Cokolwiek z nim zrobicie, macie moje błogosławieństwo”.
Dzieci zwęszyły krew i wiele razy rzucały się na mnie, wykorzystując moją bezsilność. Nauczyciele pilnowali, żeby chłopiec o złej biografii zawsze był najgorszy.
Pewnego razu dziewczynka z klasy spisała ode mnie pracę domową, a potem poszła z nią do odpowiedzi. Dostała najwyższą ocenę, dziesiątkę. Później nauczyciel wywołał do tablicy mnie. Poszedłem z tymi samymi odpowiedziami i dostałem cztery, czyli ocenę niedostateczną. Aż odebrało mi oddech.
– Ale dlaczego? – zawołałem. – Przecież Blerta spisała ode mnie odpowiedzi i przed chwilą dostała najwyższą ocenę!
Nauczyciel spojrzał na mnie.
– Twoim psim obowiązkiem jest pomagać jej, ilekroć cię o to poprosi. Ciesz się, że taki nikt jak ty do czegokolwiek się nadaje.
Wracałem do domu sam, a łzy ciekły mi po policzkach.
Mam w sobie tyle gniewu… Gdy myślę o tym małym dziecku, które stoi na środku sali i nie może się bronić, i jeszcze nie wie, co go czeka, ile dobra, ile zła. Byłem taki mały… Co ja komu zrobiłem? Czasem wraca do mnie tamten ból i czuję, jak zalewa mnie gniew.
Ci, którzy mnie krzywdzili, gdy byłem dzieckiem, w latach dziewięćdziesiątych kładli mi ręce na ramieniu: „Wybacz, co złe, taki był system” – mówili. Co ja mam zrobić z tymi przeprosinami? Byłem takim samym człowiekiem jak oni, a jednak oni nie traktowali mnie jak człowieka.
*
Przyszedłem na świat we wsi Sinanaj. Ojciec pożegnał się z Tiraną, kiedy ośmielił się powiedzieć, że kolektywizacja zniszczy i tak ledwie żywe albańskie rolnictwo. Za wyrażenie zdania władza podziękowała mu, zsyłając go wraz żoną na wieś, żeby mógł sobie pobyć na łonie natury i sprawdzić, czy naprawdę żyje się tam tak źle. Przy okazji nie omieszkano wyciągnąć, że brat ojca był jednym z oficerów w armii króla Zoga. Jakby tego nam było mało, brat mamy, który walczył w partyzantce przeciwko Niemcom, po wojnie miał czelność oznajmić: „Nie biłem się z wrogiem po to, by zwyciężył komunizm, tylko po to, by wyzwolić kraj. I dlatego teraz chcę być wolny! Chcę mieć prawo mówić, co mi się podoba!”.
I ledwie otworzył usta, już siedział w więzieniu.
W domu było nas szesnaścioro: rodzice i czternaścioro dzieci. Czternaścioro brzuchów, które trzeba zapełnić, czternaścioro gęb, z których wydobywa się prośba: „Jeść!”, czternaścioro kręgosłupów, na których można oprzeć ciężar, czternaście par rąk, które szybko przyzwyczajały się do pracy. Odkąd pamiętam, w domu było głodno, a ja myślałem tylko o tym, co włożyć do ust. Mieliśmy dach nad głową, to prawda, ale nie mieliśmy podłogi. Każdy dzień był walką z brakiem wszystkiego i drobnymi upokorzeniami.
Wieś znała głód znacznie lepiej niż miasto. W latach sześćdziesiątych wszystkie wiejskie rodziny pracowały w kooperatywach i codziennie patrzyły na jedzenie, o którym mogły tylko pomarzyć. Ziemniaki, pomidory i ogórki były eksportowane albo wysyłane do miast. Żeby kupić butelkę mleka, trzeba było wybrać się w długą pieszą wędrówkę do miasta. Piliśmy je w tycich kubeczkach, bo tak go było mało. Wokół grzebały w ziemi państwowe kury, muczały państwowe krowy, a myśmy nie mieli prawa ich dotknąć. Najodważniejsi trzymali kury w piwnicy, tajne, reakcyjne kury, które nigdy nie widziały światła słonecznego i miały surowo wzbronione gdakać. Nie miałem pojęcia, jak wygląda prawdziwy sklep, o butiku już nie wspominając, bo ze wsi znałem tylko nędzny blaszak, w którym można było kupić chleb, makaron, ryż, dżem i olej tak wstrętny, że najbardziej nadawał się do wylania.
Pewnego dnia rodzice zawołali mnie do siebie i powiedzieli:
– Jutro przyjedzie wujek, który zabierze cię do Tirany.
A kiedy moje oczy wypełniły się łzami, mama przytuliła mnie i powiedziała:
– Nie płacz, z wujkiem będziesz miał jak w raju.
Nie wiedziałem, co to jest raj, bo miałem dopiero pięć lat i byłem małym, ruchliwym szczylkiem, najmłodszym z całej czternastki. Ale wiedziałem, że gdzieś tam, daleko, za górami i za lasami, mieszkał wujek, brat ojca, któremu żyło się całkiem nieźle. To znaczy: żyło się źle, bo dwanaście lat siedział w więzieniu, ale przynajmniej mieszkał w stolicy, a nie na wsi jak my. Władza okazała łaskę i nie zesłała go w środek jakiejś beznadziei, z której nie można się było wydostać, tylko pozwoliła mu wrócić do Tirany, skąd pochodził.
Wujek wiedział, że wegetujemy. Kiedy wyszedł z więzienia, okazało się, że nie może mieć dzieci.
– Ty masz czternaścioro, ja nie mam żadnego, daj mi jedno na odchowanie – poprosił ojca.
A ojciec nie myślał długo:
– Dam ci Yzeira, bo jest najmłodszy i ma imię po naszym ojcu, niech wyrośnie nam na dobrego człowieka.
Rodzice cieszyli się, że chociaż jednemu z nas uda się wymknąć nędzy. Gdybyś mnie widziała w dzieciństwie… Nie mam prawie żadnych zdjęć, bo kto w takiej biedzie mógł sobie pozwolić na zdjęcia, ale wyobraź sobie, że jako dzieciak wyglądałem tak jak mój najstarszy syn Ruben – długie rzęsy, wielkie oczy, usta duże i czerwone. Byłem ślicznym, bystrym dzieciakiem. Myślałem sobie: „Będę miał rodziców w dwóch miejscach, tu i tam”.
Podróż autobusem trwała tak długo, jakbym jechał do innego kraju. Pamiętam z niej tylko kolory: zieleń pól i drzew i błękit nade mną.
Wujostwo byli jak bezchmurne niebo, ciągle się uśmiechali. Na dzień dobry położyli mi na dłoni kawałek czekolady. Nie wiedziałem, co to, po raz pierwszy miałem w ustach czekoladę. Nie mogłem uwierzyć, że na świecie może istnieć coś tak dobrego.
A potem ciocia wyciągnęła kolorowe kulki. Powiedziała: „Karmelki”. Powtórzyłem: „Karmelki”. Spróbowałem. I znowu nie mogłem uwierzyć: skąd się coś takiego wzięło?
A jeszcze później ciocia powiedziała: „Zjedz sobie biszkopta”. Co to jest biszkopt? Włożyłem go do ust i zamknąłem oczy. W domu od święta dostawaliśmy czasem tylko chleb z cukrem albo trochę marmolady.
Drugiego dnia zabrali mnie do teatru kukiełkowego, a ja nie wiedziałem, co zrobić ze swoją radością. Skakałem, krzyczałem, płakałem, a wujostwo się śmiali.
Buty dali mi takie piękne, że nie mogłem uwierzyć, że są moje. Włożyłem je i bałem się zrobić krok. Potem zabrali mnie na plac zabaw i ja na placu zabaw pokazywałem te buty wszystkim dzieciom. I co chwila przytulałem się do cioci i wujka. W ogóle nie chciałem się od nich oderwać.
Mama miała rację: trafiłem do raju.
Ale w Albanii prawo pisał diabeł. Minęło siedem dni i po mnie przyszli. Wielcy, srodzy i wściekli. Wujek kurczył się pod ich krzykiem.
– Gówniarza sobie wziąłeś ze wsi, nie pytając nikogo o zgodę? Myślisz, że damy zdradzieckiej gnidzie deprawować dziecko?
I jeden z mężczyzn pociągnął mnie za sobą, jakby chciał mnie zarekwirować. Krzyknąłem. Dla niego byłem tylko rzeczą, dzięki której mógł gnębić wroga ludu. Pamiętam, jak strasznie zapłakali rodzice, kiedy po tygodniu zobaczyli mnie z powrotem w domu.
Musiałem wrócić w tę nędzę, w ten głód i w to błoto. Mam w sobie tyle bólu… Czasem wraca myśl o tym, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby władza nie zapragnęła wymierzyć wujkowi kolejnego ciosu. Kim bym był? Co bym osiągnął?
Poszedłem do szkoły: mały, zasmarkany wróg, który nie miał nawet porządnych butów.
Równość w systemie komunistycznym to była bujda, społeczeństwo dzieliło się na dobrych i złych, przodowników i pasożytów, miastowych i wsioków, tych, którzy mieli odrobinę, i tych, którzy nie mieli nic. Przodownicy potrzebowali reakcyjnych pasożytów, żeby ich prześladować. Dobrzy potrzebowali złych, żeby przeglądać się w ich oczach i rosnąć.
Jeśli ktoś się wyróżniał, jeśli wpadł w oko funkcjonariuszowi Sigurimi – zaczynało się zbieranie haków, żeby go zniszczyć. Sumienni i gorliwi szpiedzy przynosili w darze dowody agitacji, prawdziwe i zmyślone. Zawsze coś się dało wygrzebać. Każdego roku system produkował nowych wrogów ludu, bo dyktatura potrzebowała ich tak samo jak wyznawców. Musieliśmy być czujni i kontrolować się nawzajem. System żywił się naszym strachem, ponieważ ci, którzy się boją, klaszczą i pochylają głowy. I chociaż komunizm jako filozofia wydaje mi się znacznie szlachetniejszy i bardziej ludzki niż kapitalizm, to w Albanii ideologia zapuściła korzenie, sycąc się strachem z naszych głów.
Ze szczytu góry każdy mógł spaść w przepaść. Nawet najświatlejszy, najbardziej oddany miłośnik komunizmu.
Ten mechanizm pożerania najlepszych odmienił moje życie.
Pamiętam, gdy po raz pierwszy wszedł do klasy i usiadł przy biurku – nowy dyrektor szkoły, który przyjechał aż z Tirany. Wysoki i prosty jak ołówek, mocny, jakby nikt nie mógł go złamać. Elegancko ubrany, z gładko zaczesanymi włosami, ze spokojnymi oczami, zupełnie inny niż wszyscy.
Pomyślałem: „Jaki piękny! Pan minister!”.
Bo nasz nowy dyrektor Thoma Deliana jeszcze parę miesięcy wcześniej był ministrem kultury i edukacji, i to najdłużej w historii – przez trzynaście lat. Ludzie mówili, że to on był odpowiedzialny za reformę języka albańskiego, że to on powołał do życia Akademię Nauk Albanii. Nie mogło nam się w głowie pomieścić, jak człowiek z taką wiedzą, który studiował filozofię w Moskwie, trafił do nas, gdzie kury dupami szczekały, bo nawet psów nie było.
Delianę strącili z piedestału za liberalizm czy oportunizm, właściwie za cokolwiek – po prostu w 1976 roku popadł w niełaskę, a był to czas wzmożonej paranoi Hoxhy i wzmożonych czystek. Podobno, szeptali ludzie, życie ocalił mu list z samokrytyką, który wysłał do wodza. Pobyt w Sinanaj miał pomóc Delianie przemyśleć jego reakcyjną postawę i wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Thoma Deliana patrzył na nas z uśmiechem i po kolei pytał każdego o imię. W końcu doszedł do ławki, w której siedziałem z córką mojego brata, bo trzeba ci wiedzieć, że w szkole było nas jedenaścioro o nazwisku Ceka – moi bracia, siostry i kuzyni, cała ferajna Ceków.
– Jak masz na imię? – zapytał moją pyzatą towarzyszkę.
– Flutura Ceka.
– A ty? – zwrócił się do mnie.
– Yzeir Ceka.
– Jesteście rodzeństwem?
– Nie – Flutura pokręciła głową ze śmiertelną powagą. – On jest moim wujkiem.
I wskazała moje chude, obszarpane, dziesięcioletnie jestestwo.
Thoma roześmiał się w głos i śmiał się tak, jakby nie chciał przestać.
„Wesoły pan” – pomyślałem i sam się uśmiechnąłem. Przywykliśmy do tego, że nauczyciel prędzej dziesięć razy da nam linijką po łapach, niż się do nas uśmiechnie. A ten był ładny, czysty i lubił się śmiać. Widać, że przyjechał skądinąd. Dziwny pan minister.
Polubiłem go od pierwszego wejrzenia.
Wszyscy znali to nazwisko: Thoma Deliana! Wielki minister z Tirany został moim sąsiadem. Nie spuszczałem z niego wzroku, gdy szedł przez wieś, wyprostowany i godny. Nosił się inaczej, mówił inaczej, zachowywał się inaczej, jakby przyjechał do nas na chwilę i zaraz miał wrócić do swojego świata. Każdego dnia na lekcji literatury pytał mnie o coś, jakby sprawdzał, czy mam w sobie ciekawość. Oczywiście, że miałem! Im nędzniej było w domu, tym bardziej byłem pazerny na wiedzę, na historie, na obrazy. Thoma zauważył, że lubię czytać i mam talent do wymyślania opowieści. Pewnego dnia poprosił, żebym przyniósł mu ze szkoły paczkę.
A mieszkał obok nas, ale nie w nędznej chałupie, tylko w pięknym, okazałym domu, który zaraz wyremontował tak, że był jeszcze piękniejszy. Kiedy odwiedziłem go po raz pierwszy, zobaczyłem, że ma lodówkę i telewizor. Na ścianie wisiała też strzelba, co znaczyło, że mógł polować, a to był wielki przywilej. Nigdy nie widziałem ani takiej strzelby, ani telewizora. Jedyny telewizor znajdował się w wiejskiej świetlicy i czasem drałowałem tam pięć kilometrów w jedną stronę, żeby o osiemnastej obejrzeć te trzy, cztery godziny bredni i dyrdymałów, które nam puszczali. Kiedy byłem mały, nie mieliśmy w domu nawet radia. A Thoma Deliana miał wszystko.
I miał też książki. Dwa tysiące książek! Wraz z nim do naszej wsi przyjechała wielka biblioteka, która zajęła trzy pokoje jego domu. Miałem wrażenie, że wszedłem do wielkiego kanionu wypełnionego książkami. Patrzyłem na nie urzeczony.
– Chcesz którąś? – zapytał.
Pokiwałem głową, a on wybrał z półki tomik z bajkami i wręczył mi go.
– Tylko uważaj, bo będę cię przepytywał.
Pobiegłem do domu i zaraz schowałem książkę pod poduszkę; już wtedy wiedziałem, że im mniej ludzie o tobie wiedzą, tym lepiej.
Thoma pytał mnie czasem, czy lubię nauczycieli i co o nich myślę, ale nie robił tego wprost, bo wiedział, że w Albanii nie ma niewinnych pytań. Kiedy przychodziłem do niego w domu, nigdy nie oczekiwał, że będę powtarzał te wszystkie durne formułki, których uczono nas w szkole. Nie chciał ode mnie ideologii, chciał, żebym myślał. A w komunistycznej Albanii myślenie było zjawiskiem rzadkim i niebezpiecznym. Ci, którzy myśleli, musieli szczególnie mieć się na baczności.
Tak minął rok spokojnego życia, a potem – wszystko się skończyło. Z Tirany przyszedł rozkaz, by ukrócić rządy krwiopijcy Deliany i posłać go do pracy właściwej dla wrogów ludu. I tak dyrektor szkoły, były minister kultury i edukacji, został pastuchem. „Takim ludziom jak on należy się zasłużona kara” – oświadczył na środku wsi przedstawiciel Komitetu Centralnego. Władza zachęcała, by piętnować zdrajcę, burżuja i oszusta.
Thoma wraz z żoną musiał przeprowadzić się do rudery, której nie mógł nawet wyremontować. Pozwolono mu jedynie wstawić drzwi i okna. A skończył już pięćdziesiątkę, rzeczy łatwe – przynieść wodę, rozpalić kozę – stawały się dla niego coraz trudniejsze.
I tak ministrowi, który studiował w Związku Radzieckim, kazali wypasać krowy. Zrzucili go na samo dno. Ale Thoma wiedział, że w Albanii zawsze może być gorzej, dlatego drżał o los swoich synów, którzy studiowali w Tiranie. Dla jego żony, która wcześniej wykładała na uniwersytecie, życie na wsi było udręką, a kiedy przenieśli ich do rudery, całkiem się załamała. Thoma chciał ją za wszelką cenę ratować.
– Jeśli chcesz ocalić naszą rodzinę – powiedział – musisz mi zrobić to samo, co zrobiła partia.
Parę dni później skamieniali mieszkańcy Sinanaj oglądali scenę, której wielu mężczyzn nie zapomni do końca życia. Virgjini, żona Thomy, na środku wsi podniosła na niego rękę, krzycząc: „Nienawidzę cię!”.
Takich rzeczy ludziska nie widzieli, jak żyją… Żona bijąca męża! Mój ojciec wrócił do domu porażony.
– Niech mnie diabli! – zawołał od progu. – Nie uwierzycie, co widziałem. – I krzyknął na matkę, by nalała mu raki, bo o suchym pysku nie szło opowiedzieć.
Wiedziałem, że Thoma kochał swoją żonę, i wiedziałem, że przez ostatni rok zrozumiał mentalność wsi. Ludzie wzięli go na języki, a plotki szybko dotarły tam, dokąd chciał. Być może Thoma nie spodziewał się tylko, że gdy żona podniesie na niego rękę, ludzie wokół zaczną bić jej brawo i krzyczeć „Hurra!”.
Kilka dni później Virgjini dostała pozwolenie na powrót do Tirany, do synów, a życie jej męża zamieniło się w mękę.
Każdego dnia o siódmej rano Thoma musiał meldować się na komisariacie i podpisywać listę: „Ja, wróg ludu, jestem”. Nie wolno mu było opuszczać wsi. Pilnie obserwowano, z kim się spotyka i o czym rozmawia, a donosy gorliwie składano na ołtarzu Sigurimi.
Kiedy Thoma mówił „dzień dobry”, odpowiadało mu milczenie. Tylko dzieci, które pamiętały go jako dyrektora, czasem pozdrawiały go pierwsze. Nikt inny. Tępa wsiowa wulgarność i strach wzięły odwet na kulturze. Po roku takiego życia minister wyglądał gorzej od nas. Wszyscy wokół ciężko pracowali, żeby go zniszczyć.
Pewnego razu zobaczyłem dwóch synów Thomy idących pod osłoną nocy do domu ojca. Thoma stał na progu i zobaczył jednocześnie i ich, i mnie.
– Nie mów nikomu – rzucił jakby mimochodem następnego dnia.
Jakże mógłbym donieść na niego? Już wtedy wiedziałem, że muszę go chronić.
Ale Thoma nie ufał nikomu, nawet mnie, złemu chłopcu. Kiedy innym razem zapytałem go, dlaczego trzyma w domu portret Envera Hoxhy, popatrzył na mnie długo, jakby chciał odgadnąć, czy próbuję go sprowokować.
– Nie pytaj – powiedział w końcu.
Im gorzej powodziło się Thomie, tym częściej go odwiedzałem. W szkolnej bibliotece mogłem znaleźć tylko komunistyczną propagandę: Marksa, Engelsa, Stalina, miłościwie nam panującego wodza i trochę literatury fachowej z matematyki czy biologii. Do tego parę książek rodzimych literatów, jak Ismail Kadare czy Dritëro Agolli, i żelazną klasykę spod znaku Szekspira i Gorkiego. Nic więcej, wszystko zgodne z duchem partii. A Thoma miał w domu trzy nasze szkolne biblioteki, bo książek, o dziwo, mu nie zabrali. Trzymał w ukryciu nawet Freuda po niemiecku! Czasem mi o nim opowiadał, a dla szesnastolatka z albańskiej prowincji książki Freuda były ciekawsze niż Biblia dla księdza.
Thoma dawał mi też do czytania pospolite romanse, na przykład o bogatym mężczyźnie, w którym kochało się wiele kobiet. Mówił, że nawet z tak marnych książek mogę się czegoś dowiedzieć o życiu.
– Wyobraźnia musi pracować – powtarzał. – Tu, w Albanii, nawet nie wiesz, o czym można marzyć, bo niczego innego nie widziałeś. A książka przenosi cię w czasie i przestrzeni jak latający dywan: siedzisz pod drzewem hurmy, krowy snują się wokół, wiesz, że nigdy stąd nie wyjedziesz, a w myślach możesz być wszędzie. To tak, jakbyś ciągle otwierał nowe okna i oglądał nowe miejsca i nieznane twarze.
Po trzech latach wreszcie przenieśli Thomę do pracy w kooperatywie. To była ciężka, fizyczna robota, ale i tak o wiele lepsza niż wypasanie krów. Z czasem Thoma zaczął znowu zdobywać szacunek, bo wiedział więcej niż inni. Ludzie przychodzili do niego po przepis na zupę czy dżem albo prosili, żeby napisał dla nich list do partii. Thoma znał też wszystkie rośliny lecznicze i potrafił doradzić przy różnych dolegliwościach.
Pamiętam dobrze, jak latem 1983 roku wyszliśmy razem w góry zbierać zioła. Kiedy usiedliśmy na zboczu, zapytałem znowu:
– Thoma, czemu ty masz w domu zdjęcie Hoxhy?
Ale Thoma milczał. Bał się odpowiedzieć. Każdy mógł latać do Sigurimi, nawet ja. Parę miesięcy wcześniej zostałem aresztowany i on dobrze o tym wiedział. Nic prostszego, niż zrobić szpiega z takiego gnojka.
– To lepiej ty mi powiedz, dlaczego cię zgarnęli.
– Przecież wiesz, przez książkę, którą mi dałeś.
– Masz na myśli tę, którą mi ukradli?
Roześmialiśmy się. To była oficjalna wersja, której mieliśmy się trzymać.
Ale wiedziałem, że Thoma nadal mi nie ufa. Popatrzyłem mu prosto w oczy.
– Myślisz, że gdybym cię wydał wtedy, na komendzie, pozwoliliby ci teraz zbierać ze mną zioła, jak gdyby nigdy nic?
Thoma spojrzał na mnie i roześmiał się głośno, jak wtedy, gdy widziałem go po raz pierwszy, a potem zaczął płakać. Płakał, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Jakby sznurki, które przytrzymywały go w pionie, niespodziewanie puściły.
– Dlaczego żyjemy w kraju rządzonym przez kanibala?
Tak właśnie powiedział. Kanibala. Bo Enver żywił się nami, naszym bólem i naszym strachem.
– Nie rozumiesz, dlaczego muszę trzymać w domu zdjęcie potwora? Ono chroni mnie przed śmiercią. Gdybym nie miał w domu portretu kanibala, byłbym następny na pożarcie.
A potem przyszliby po nas.
Było nas trzech, którzy czytaliśmy książki od Thomy: ja, mój kolega i jeden żołnierz z pobliskiej bazy wojskowej. Gdy miałem czas, chodziłem do kryjówki, którą urządziliśmy sobie wśród krzewów. Tam w umówionym miejscu zawsze czekała na nas książka. Żołnierz przychodził w nocy i czytał przy świeczce podczas służby. Pewnego razu powiedział:
– Za żadne skarby nie zostawiaj książki w domu, bo kiedyś przyjdą go przeszukać i będziesz miał kłopoty.
Na początku mu nie wierzyłem, ale porozmawiałem z kolegą, którego ojciec szesnaście lat siedział w więzieniu, i doszliśmy do wniosku, że musimy być bardziej ostrożni.
Ale i tak w końcu ktoś podejrzał naszą kryjówkę, poszedł sprawdzić, co tam robimy, znalazł książkę i zaniósł ją na komisariat. Czasem zadaję sobie pytanie: kto nas wsypał? W naszej wiosce nawet drzewa miały oczy.
Żołnierza zabrali na przesłuchanie. Przybiegł do mnie jego kolega z wiadomością:
– Trzymaj gębę na kłódkę, bo zaraz przyjdą po ciebie.
Ale byłem już biegły w sztuce kłamstwa, więc powiedziałem tylko:
– Nie wiem, o czym mówisz.
I tak zabrali mnie na posterunek. Wchodzę do pokoju, a tam na stole książka, którą wtedy czytaliśmy, Cichy Don, tom drugi. Policjant patrzy na mnie i czeka: będę się bał czy nie? A ja nic. Twarz z kamienia. Patrzę na książkę, patrzę w okno, patrzę na policjanta, nie wiem, o co chodzi. Pyta mnie, jak się nazywam, skąd jest moja rodzina, jak mi idzie w szkole.
– Komsi komsa – mówię.
– Skąd znasz żołnierza?
– Znam wielu żołnierzy.
– Pytam o żołnierza, z którym się przyjaźnisz!
– Przyjaźnię się z wieloma żołnierzami.
– Lubisz literaturę? – pyta niewinnie.
– Tak, lubię – mówię, ale nawet nie rzucam okiem na naszą książkę. Wpatruję się w policjanta, jak gdyby nigdy nic.
– A co masz do powiedzenia o książce Cichy Don?
– Nie czytałem jej.
– Nie czytałeś? – pyta i wskazuje tom leżący na stole.
Wyciągam dłoń, że niby widzę tę książkę po raz pierwszy i chciałbym ją obejrzeć. Wtedy przesłuchujący puka w blat biurka i na dany znak pojawia się dwóch strażników.
– To twoja książka – mówi policjant – a ty jesteś wrogiem ludu.
– Nie – odpowiadam.
I widzę, że policjant się waha. Nie miał stuprocentowej pewności, że jestem w to zamieszany, bo wiedział, że kilka tygodni wcześniej do domu Thomy włamali się jacyś ludzie i ukradli wiele rzeczy, w tym książki. Każda z książek Thomy miała exlibris, więc gdy znaleźli Cichy Don, od razu wiedzieli, że należała do niego. Mogłem ją dostać od niego i czytać ukradkiem, ale równie dobrze mogła to być książka porzucona po tamtej kradzieży.
Policjant przyjrzał mi się uważnie.
– Powiedz nam prawdę. Kto dał ci tę książkę? Jeśli ją czytałeś, przymkniemy na to oko, tylko powiedz, kto ci ją dał. Thoma Deliana? Jesteś dobrym chłopcem, dlaczego miałbyś coś przed nami ukrywać?
Milczałem, więc policjant dał znak strażnikom i zaczęło się bicie. W brzuch, w ręce, w łydki, w końcu przyłożyli mi w twarz, aż zalałem się krwią. A potem dali mi mokrą szmatę, żebym się wytarł.
Nie wiedziałem, że w pokoju obok biją także żołnierza. Ale żołnierz był silny i nie dał się złamać. Na każde pytanie tak jak ja odpowiadał: „Nie wiem”.
Jak się okazało, bicie było tylko prewencyjno-ostrzegawcze. Nie mogli mnie aresztować, bo poza donosem nie mieli żadnych dowodów.
– To, co się stało – powiedział policjant z uśmiechem – zostanie między nami. Nie waż się mówić o tym w domu.
Mówić o tym w domu? W życiu. Nikt nie wiedział, że czytam książki Thomy. Ale po powrocie nie mogłem znaleźć sobie miejsca i w końcu zwierzyłem się bratu, który wcześniej siedział w więzieniu.
– Coś ty narobił? – zapłakał brat. – Zgubisz nas wszystkich!
Więcej o tym nie rozmawialiśmy. A ja nie powiedziałem nikomu innemu, co mnie spotkało. Bałem się, że ktoś z bliskich może współpracować z Sigurimi.
W końcu umarł nawet nasz nieśmiertelny wódz, a ja płakałem. Hoxha wydawał mi się prorokiem, Jezusem Chrystusem, Bogiem. Pamiętam, jak ojciec pytał mnie: „Czyś ty zgłupiał?”, ale ja miałem szesnaście lat i wydawało mi się, że bez Hoxhy Albania jest skończona. Że zaraz przyjdą Amerykanie, Włosi, Niemcy i wszystkich nas pozabijają. Miałem w głowie prosty podział: my, dobrzy Albańczycy, i burżuazyjni kryminaliści po drugiej stronie granicy.
Po śmierci Hoxhy Thoma powiedział:
– Musisz uważać i być czujny. System już wkrótce upadnie, ale minie wiele czasu, zanim pozbędziemy się go z naszych głów.
Nie wierzyłem własnym uszom! Komunizm upadnie?! To się nikomu nie śniło.
Thoma nigdy wcześniej nie krytykował komunizmu. Uważał, że to jedyny słuszny system, z całego serca nienawidził tylko Hoxhy i ludzi, którzy go otaczali.
– Hoxha nie był Bogiem. Prawdziwy Bóg jest nieśmiertelny!
Zdębiałem.
– Prawdziwy Bóg?
– Bóg, który istnieje i jest wieczny.
– Ale przecież religia to opium dla ludu! – zawołałem.
– I myślisz, że wszyscy, którzy żyli przed nami, naprawdę się mylili?
Thoma wyszedł do drugiego pokoju i wrócił ze starą, pożółkłą Biblią z 1938 roku, jeszcze z czasów króla Zoga. Nie miałem pojęcia, co to jest. A Thoma zaczął mi opowiadać o Adamie i Ewie, o synu marnotrawnym, o miłosiernym Samarytaninie, najpiękniejsze historie, jakie mogłem sobie wyobrazić.
A potem spojrzał na mnie i uderzył mnie w twarz.
– Za co?! – zawołałem, łapiąc się za policzek.
– Żebyś do końca życia zapamiętał, że Bóg istnieje. Żebyś nigdy o tym nie zapomniał!
Thoma pokazał mi inny świat, inny sposób myślenia. Najbardziej lubiłem, kiedy opowiadał mi, jak wygląda życie w Europie.
– A wiesz, że kobiety w Europie mają prawo same wybierać sobie partnerów?
– Nie może być! Przecież to szaleństwo!
Wprawdzie Hoxha zabronił aranżowania małżeństw w kołysce, co było w Albanii wielusetletnią tradycją, ale na prowincji rodziny ciągle dogadywały się między sobą. Władza przymykała na to oko, bo i tak najważniejsze było, by prawdziwi komuniści poślubiali prawdziwych komunistów.
– A jednak! – mówił Thoma. – A we Francji i w Niemczech ludzie wybierają swoich prezydentów w wolnych wyborach.
– Niemożliwe! – wołałem.
– Owszem!
I tłumaczył mi, czym naprawdę jest demokracja i że nie ma nic wspólnego z systemem, który panuje w Albanii.
Po śmierci Hoxhy ludzie znowu zaczęli zapraszać Thomę do swoich domów. Kilka miesięcy później pozwolono mu wreszcie wrócić do rodzinnego Elbasanu. Jego ośmioletnie zesłanie na wsi dobiegło końca.
Kiedy zobaczyliśmy się znowu w 1992 roku, już po upadku komunizmu, Thoma przytulił mnie do siebie jak syna, a potem jego oczy się zaszkliły.
– Nie wolno ci nigdy więcej uwierzyć w totalitaryzm! Tyle lat wierzyliśmy w system kanibala… Nigdy więcej! – powiedział i zamachnął się, jakby chciał mnie uderzyć.
– Nie, nie musisz mi przypominać – zaśmiałem się. – Bóg istnieje, wiem.
Byliśmy wolni. On, wróg ludu, i ja, zły chłopiec. Odtąd mogliśmy sami sobie pisać biografie, wiedząc, że Bóg istnieje, że raj jest gdzie indziej i że w każdej chwili możemy opuścić Albanię, jeśli nie będzie tu dla nas miejsca.
Miałabyś dla mnie jakieś książki po angielsku?
Thoma Deliana, urodzony w 1925 roku w Elbasanie, pierwszy sekretarz partii komunistycznej w okręgu Elbasan, w latach 1963–1976 minister edukacji i kultury. Od roku 1977 do 1985 internowany w rejonie Lopësi, następnie przeniesiony do Elbasanu. Zmarł w 2014 roku.