Читать книгу Błoto słodsze niż miód - Małgorzata Rejmer - Страница 9

Część pierwsza
Dzieci dyktatora
Najszczęśliwsi ludzie na świecie

Оглавление

Ściana budynku obwieszcza:

„Władza ludu narodziła się u wylotu karabinu”

Szli długim sznurem żołnierze rozłożyści i groźni, szli, waląc ciężkimi buciorami o kamienny bruk Gjirokastry, a ruchy mieli sztywne i twarze stężałe. Wydawali się olbrzymi, kiedy pięli się pod górę, bez śladu zmęczenia, dźwigając karabiny większe niż sylwetki wpatrzonych w nich dzieci.

Tamtego dnia czteroletni Stefan Arseni kręcił się po starym bazarze, koło sklepu ojca. Kiedy pierwszy raz zobaczył Niemców, poczuł strach tak wielki, że zapamiętał go do końca życia. Tych mężczyzn, pomyślał, nikt nie pokona.

Stefan uśmiecha się, a jego palce dziarsko wybijają rytm zdania. Dobiega osiemdziesiątki, ale gdy się patrzy na jego szczupłą, strzelistą sylwetkę, sprężysty chód i lśniące oczy, można zapomnieć, ile ma lat. Łagodny uśmiech okazuje się jednak zwodniczy; Stefan stanowczo i nieoczekiwanie przerywa każde z naszych trzech spotkań, zwinnie omija pytania, które mu się nie podobają, i konsekwentnie wraca do tych samych historii. To on wyznacza granice każdej opowieści, a ja nie jestem w stanie ich przekroczyć. Przede mną siedzi człowiek, który całe życie doskonalił się w sztuce unikania kłopotów.


– Ojciec był człowiekiem pragmatycznym – mruga do mnie Stefan – i gdy spotkał na ulicy niemieckiego oficera, zaprosił go do domu. Niemiec łypał na nas i lustrował wzrokiem wszystkie kąty, wydawał się piękny i srogi. Ojciec wyciągnął koniak, nalał do dwóch kryształowych kieliszków, spojrzał tamtemu w oczy. „Nie – powiedział Niemiec. – Najpierw ty”. I ojciec bez mrugnięcia wychylił do dna. Stałem w kącie pokoju, ukryty w cieniu, i nie spuszczałem z nich wzroku.


Półtora roku później przez Gjirokastrę szli zwycięscy partyzanci albańscy, a ludzie wiwatowali. Strach przyszedł dopiero, kiedy po bruku zaczęła płynąć krew rozstrzelanych wrogów ludu: zwolenników demokracji, faszystowskich kolaborantów, podejrzanych inteligentów i wszystkich, których z powodów zasadnych lub nie uznano za „elementy nierokujące lub niepewne”.

Do domu Stefana zapukali jeszcze wtedy, gdy Albania była wielkim polem bitwy. Ojciec częstował ich raki, ale nie chcieli pić. Położyli papier na stół, obok papieru – karabin.

W czasach spokojnej biedy ojciec wraz z bratem skupowali w okolicach Gjirokastry i Tepeleny skóry kun i lisów, a potem sprzedawali je w Joaninie frymuśnym greckim modystkom, które robiły sobie z nich kołnierze do płaszczy, ostatni krzyk przedwojennej mody. Po rozpoczęciu wojny interes podupadł, później do Gjirokastry zaczęli schodzić partyzanci z okolicznych wzgórz.

Pokazali ojcu dokument – że rekwirują z magazynu wszystkie skóry. Trzysta sztuk, cała przyszłość. Po wojnie, zapewniali, zwrócą mu pieniądze. Ojciec podpisał, patrząc na karabin, ale wkrótce okazało się, że dokument jest wart tyle, ile kartka papieru, na którym go spisano. Komuniści nie patyczkowali się z bogatymi rzemieślnikami i handlarzami – ich oskubywali co do grosza, a biednym dawali to, co Albania miała najcenniejszego: ziemię. Kto ośmielał się protestować, przy odrobinie szczęścia trafiał do więzienia, komu szczęścia zabrakło, stawał przed plutonem egzekucyjnym.

Z tego wszystkiego ojciec zaniemógł. Stefan odziedziczył po nim pusty sklep i złą biografię: syn skórkarza, na dodatek z greckiej mniejszości. Czarci pomiot. W najlepszym wypadku – element podejrzany, w najgorszym – wróg ludu.

Tablica propagandowa na zieleńcu:

„Albania wszystko zbudowała sama, w pocie czoła, wysiłkiem oraz wiedzą swoich córek i synów”

Wspierany przez Komunistyczną Partię Jugosławii Enver Hoxha przejął kontrolę nad spustoszonym krajem, przez który w ciągu sześciu lat przeszły trzy zawodowe armie i dwie partyzantki, a wojna obróciła wniwecz jedną trzecią domów i niemal całą infrastrukturę. Nowa Albania rodziła się z ruin i błota.

Zatem wznoszono i naprawiano, w czynie społecznym, w trudzie i znoju. Brygady i bataliony złożone z robotników, żołnierzy, rolników i studentów usuwały gruzy, stawiały domy, utwardzały drogi. Każdy obywatel, czy chciał, czy nie, brał udział w kolektywnych zrywach; naród budował przyszłość socjalistycznego kraju. A że kraj lada moment miał zamienić się w raj, ludność należało przeszkolić do jego obrony – więc co roku część Albańczyków meldowała się na zborze, obozie wojskowym trwającym od tygodnia do czterech, i uczyła się, jak bronić ojczyzny przed zakusami wroga.

Mała Albania miała stać się przemysłowym gigantem: elektrownia wodna imienia Lenina, rafineria cukru w Maliq, cementownia we Wlorze, kombinat tekstylny w Tiranie. Naród bez wytchnienia wspierał partię i pod jej przewodnictwem zdwajał wysiłki, by socjalistyczna ojczyzna kwitła nieprzerwanie.

Ale im lepiej miał się przemysł, tym gorzej było z rolnictwem. Brakowało wszystkiego: ziarna, traktorów, owiec, chleba, mleka, mięsa. Rolnictwo było prymitywne i niewydolne, ale władza powtarzała głodnym Albańczykom, że tak hartuje się stal.

W dalekich górskich wioskach, gdzie chałupy kryto strzechą, a ludzie spali na siennikach, na początku lat pięćdziesiątych pojawili się elegancko ubrani panowie z notatnikami.

– Macie talerze? – pytali.

Ludziska kręcili głowami.

– A sztućce?

– Towarzyszu, co też towarzysz?

– Poduszki, pościel?

Więc posłańcy władzy notowali: „Dla tej rodziny tyle a tyle talerzy, tyle sztućców, pierzyna”.

– Jedzcie warzywa i owoce! – zachęcali eleganccy panowie, a ludzie wzruszali ramionami.

– Skąd niby mamy je wziąć?

Zatem partia wysyłała na północ mieszkańców z południa, by uczyli, jak uprawiać ziemniaki, pomidory i ogórki na polach, na których do tej pory rosła tylko kukurydza.

Eleganccy panowie kazali postawić we wsi tablice z hasłami: „Myjcie ręce! Używajcie sztućców!”.

Starszyzna posłała po nauczyciela, żeby przeczytał, co tam jest napisane, i wytłumaczył, co, u licha, się dzieje z tym krajem.

Nauczyciel przyszedł i oznajmił:

– Dzieje się postęp.

I powiedział, że wieś czeka także elektryfikacja.

Starszyzna zapewniła, że nie boi się niczego.

Drogowskaz na środku ulicy:

„Nasz lud sam wybrał kierunek rozwoju i nie będzie się z tego nikomu tłumaczył”

– Na każdym kroku pilnowałem swojego cienia – wspomina Stefan. – Ilekroć państwo zauważało coś podejrzanego, zarządzało aresztowania, po czym tafla jeziora znowu stawała się gładka. Z plamą w życiorysie nie miałem szans na stypendium, chociaż uczyłem się dniami i nocami. Z powodu ojca nie pozwolili mi iść na studia, ale po skończeniu liceum skierowali mnie do pracy w wiosce na południu. Miałem uczyć w szkole. Byłem taki młody, że gdy powiedzieli, że przeniosą mnie do Konispola, pod granicę z Grecją, to się rozpłakałem. Miałem ledwie osiemnaście lat, nie chciałem opuszczać domu. W końcu posłali mnie do wsi koło Sarandy i tam razem z kilkoma nauczycielami, takimi samymi chłopaczkami jak ja, uczyłem dzieci języka i matematyki, a sam wprawiałem się w gotowaniu i sprzątaniu. Nie mieliśmy pojęcia o życiu, wiedzieliśmy tylko, że musimy uważać na siebie i innych. Gdybyśmy popełnili jakikolwiek błąd, mielibyśmy wielkie kłopoty.


Tak jak inni nauczyciele Stefan też zaganiał uczniów na wzgórza, by w pocie czoła układali slogany z kamieni:

„Marks Engels Lenin Stalin”.

„Chwała partii”.

„Niech żyje Enver Hoxha”.

„Chwała marksizmowi i leninizmowi”.

Jak największe kamienie, pięknie pobielone wapnem, doglądane, pilnowane, żeby wszyscy widzieli, żeby nikt nie odważył się zapomnieć. Stefan starał się, organizował i nie wątpił, aż w końcu partia doceniła jego zaangażowanie i pozwoliła mu iść na studia.

Wykazując niezmiennie słuszną postawę, po studiach Stefan został dyrektorem biblioteki w Gjirokastrze. Jeśli kogoś aresztowano, on wraz z zespołem musiał zakasać rękawy i usunąć wszelkie wzmianki dotyczące nowo mianowanego wroga. Imię zdrajcy wymazywano z książek i gazet, twarz wydrapywano, wróg był pozbawiany przeszłości i zamieniał się w zjawę bez kształtu albo znikał całkowicie, jakby nigdy nie istniał.

Taka była wola partii, nikt nie ośmielał się jej sprzeciwić. Stefan był tym bardziej skrupulatny, że znał pewnego dziennikarza z Tirany, którego wzięło na pisanie wierszy. W jednym porównał kraj do kaktusa i wkrótce musiał pożegnać się z Tiraną, a przywitać z Gjirokastrą. To dało Stefanowi do myślenia.

Podobnie jak historia jego kuzyna, którego zatrudnił, żeby pomóc nieborakowi ze złą biografią – jego ojciec w czasach króla Zoga był właścicielem fabryki. Wszyscy wokół cierpliwe czekali, aż kuzyn wypowie zdanie, które pomoże go zniszczyć.

Pewnego razu koledzy z pracy rozmawiali o alkoholach i kuzyn rzucił:

– Słyszałem, że koniak Metaxa jest niezły.

Ale to było ciut mało.

Zatem koledzy donieśli:

– Powiedział, że koniak Metaxa jest znacznie lepszy niż albańskie koniaki, a następnie zawołał: „Jeśli my dojdziemy do władzy, powiesimy wszystkich komunistów!”.

Nawet prokurator wiedział, że koledzy dosztukowali komunistów na potrzeby donosu, ale skoro było zlecenie, nie zaszkodziło kuzyna posadzić.

– Biedak spędził w więzieniu siedem lat – kiwa głową Stefan. – Od tamtej pory odwiedzałem jego rodzinę tylko w nocy. Gdyby ktoś zobaczył, że wchodzę do ich domu, miałbym kłopoty.

Napisy na balkonach budynku:

„Albania – niepokonana twierdza socjalizmu”

Komunizm nic innego nie robił, tylko się budował: rękami socjalistycznego człowieka i rękami więźniów politycznych. Pod koniec lat pięćdziesiątych Albania kwitła głównie dzięki pieniądzom pożyczonym od Związku Radzieckiego – nowe fabryki włókiennicze, nowe fabryki konserw, nowe hydroelektrownie, nowa albańska potęga. Wrogowie ludu zmazywali winy, osuszając bagna, władza odnotowywała wielkie postępy w walce z komarem malarycznym. To, co dawniej kojarzyło się z chorobą i niebezpieczeństwem, zamieniło się w pola uprawne, których górzystej Albanii zawsze brakowało. Wielkie sukcesy małego, dzielnego narodu.

Ci, do których drzwi nie pukało Sigurimi, wierzyli, że władza komunistyczna jest najlepszym, co spotkało ich kraj. Obszarnicy dogorywali w więzieniach, ziemia trafiła w ręce ludu, a że właśnie z powrotem zabierała ją kolektywizacja – trudno, najwidoczniej w słusznym celu, kto zaś jest innego zdania, niech uważa, co myśli. Drobne przeciwności, jak niedostatek jedzenia, kiedyś w końcu uda się pokonać. Nowy człowiek umiał czytać i pisać, więc wiedział z gazet o nieprzerwanym paśmie sukcesów.

Tymczasem władza donosiła o fali rewizjonizmu pochłaniającej Związek Radziecki, o tym, że wielki brat zwątpił w mądrą myśl Stalina, że zdradził sojusznika i teraz klepie po plecach najgorszych albańskich wrogów. Na szczęście Albania otworzyła już ramiona, by przyjąć w braterskim uścisku Chiny – one są socjalistyczne jak trzeba i nie szczędzą pomocy. W latach sześćdziesiątych napływa waluta marksistowskiego smoka, albańskie kobiety chińskimi traktorami orzą albańską ziemię, chińscy robotnicy nucą albańskie piosenki, chińsko-albańskie dłonie zwierają się w uścisku.

I dopóki chiński brat podpiera Albanię, kraj jeszcze stoi prosto, jeszcze można wierzyć w komunistyczny postęp, jeszcze można mieć szczęśliwe złudzenia. Ale kolektywizacja już zaczyna odbijać się czkawką, produkcja przemysłowa się potyka, wskaźniki ekonomiczne idą w dół, coraz więcej trzeba mieć inwencji, przepisując statystyki.

Dlatego w górę idą zaciśnięte pięści, gardła tym głośniej krzyczą na chwałę, parady maszerują, sukcesy triumfują, usta śpiewają, dzieci machają, starsi popłakują, trąbki, grzmoty, werble, piania i wiwaty! Jak się nam ojczyzna rozwinęła, jak się nam młodzież wyedukowała, jak nam wszyscy ogromnie zazdroszczą! A kto nie wierzy? Kto ma odwagę zejść z albańskiej drogi do szczęścia?

Toast na każdą okazję:

„Partia żyje i będzie żyła wiecznie!”

– Kiedy zostałem dyrektorem teatru w Gjirokastrze, skierowano mnie na front moralności, żebym uczył ludzi dyscypliny w życiu prywatnym. Pewnego dnia przyszedł staruszek z kobieciną, lamentowali, że jeden z aktorów regularnie bije ich córkę, a swoją żonę, tak że dziewczyna musi uciekać do rodziców. Wezwałem aktora na dywanik, obsztorcowałem, pouczyłem: „Zachowuj się, bo cię wywalimy!”. Czy miał jakiś wybór? Bezrobotny nie znalazłby tak łatwo pracy, trafiłby do więzienia, a tam nie miałby nawet lustra, żeby na siebie pokrzyczeć. Tak partia dbała o moralność obywateli. Naprawdę byliśmy jej wdzięczni. Wierzyliśmy w socjalizm.

Przy stole pierwszy toast brzmiał zawsze: „Niech żyje partia i rządzi wiecznie!”. W każdym mieszkaniu patrzył na domowników z portretu Enver Hoxha. Ja sam miałem i portret, i popiersie wodza. Ale kiedy odzyskaliśmy wolność, zaraz je zniszczyłem. Teraz żałuję, miałbym ciekawą pamiątkę z przeszłości.

Gdy w komunistycznej Albanii kobiety dźwigały ciężarne brzuchy, czasami ludzie pytali je: „Wolałybyście chłopca czy dziewczynkę?”. Kobiety odpowiadały: „Cokolwiek partia nam da!”. No, może nie zawsze tak odpowiadały, ale zdarzało się.

Bo partia znaczyła więcej niż Bóg. Bóg nie istniał. A nawet jeśli istniał, to był wszechmocny tylko w teorii, a partia była wszechmocna w praktyce. Bóg nie potrafił zniszczyć partii, ale partia potrafiła zniszczyć Boga. Mieliśmy w domu ikonę Jezusa i czasami zapalaliśmy przed nią świeczkę, ale w ukryciu, bo wiedzieliśmy: w tym kraju nawet ojciec donosi na syna.

Kiedy organizowaliśmy w Gjirokastrze festiwal muzyki ludowej, wiedzieliśmy, że pierwsza piosenka musi zawsze sławić Envera Hoxhę. I musi być dobra! Melodyjna i chwytliwa, tak żeby zachwyciła naszego przywódcę. W przeciwnym razie mielibyśmy kłopoty. W radiu słuchaliśmy tylko muzyki ludowej, przemówień polityków albo muzyki klasycznej. Nawet jeśli ktoś wiedział coś o rocku, to się nie chwalił, żeby nie złamać sobie życia.

Pierwszy raz zobaczyłem telewizor w 1967 roku u przyjaciela, któremu rodzina z Włoch sprawiła taki niebywały prezent. Jakie to było wrażenie! Zobaczyć po raz pierwszy obraz i usłyszeć dźwięk z kwadratowego pudła. Pracowałem w sektorze państwowym, tu każdy pracownik mógł dostać z przydziału albo lodówkę, albo telewizor i kiedy dostałem telewizor, byłem bardzo szczęśliwy.

Codziennie oglądaliśmy programy, z których wynikało, że Albańczycy są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, i wierzyłem w nie, mimo że cały kraj był otoczony drutem kolczastym, a żeby pojechać do przygranicznej wioski, potrzebowałem specjalnego pozwolenia. Jeśli coś poruszyło ogrodzeniem, sygnał był natychmiast przesyłany do wieży wartowniczej. Każdemu uciekinierowi strażnik mógł strzelić w plecy.

Wprawdzie nie mieliśmy obozów, które przerabiały ludzi na mydło, ale mieliśmy najlepiej strzeżone granice na świecie.

Wiwaty na ścianie kooperatywy:

„Niech żyją komunistyczne kury! Niech żyją komunistyczne krowy!”

W 1978 roku, po zerwaniu sojuszu z rewizjonistycznymi Chinami, Enver Hoxha oznajmił ukochanemu ludowi, że jak świat długi i szeroki nie ma kraju, który wierzyłby w komunizm równie mocno jak Albania. „Titoiści, sowieccy zdrajcy, kraje Europy Wschodniej i Chiny, wszyscy oni mieli ukryty, wrogi cel – zniewolenie naszego państwa. Zdzieramy z nich maskę i mówimy im prosto w twarz, że Albanii nie da się kupić ani za garść szmat, ani za kilka rubli, dinarów czy juanów” – krzyczał do tłumu Towarzysz Komendant.

Na placu boju o jedyny słuszny socjalizm Albania została sama. „Musicie być zawsze czujni i gotowi – powtarzał ukochany przywódca – ponieważ nasz kraj jest ze wszystkich stron otoczony państwami rewizjonistycznymi i imperialistycznymi, które nieustannie próbują nas zniszczyć lub nam zaszkodzić. Jeśli choć przez moment osłabimy naszą czujność albo spoczniemy w walce, wróg uderzy w nas natychmiast, jak wąż, który kąsa i wstrzykuje jad, zanim się obejrzysz”.

Usta władzy pełne były frazesów, a tymczasem w sklepach pustoszały półki. Po trzydziestu latach znowu wróciły kartki na żywność. Jeśli nad wejściem do sklepu znajdował się napis „Mish”, czyli „Mięso”, kupujący mógł być pewny, że w środku zapozna się z bogatą ofertą gołych haków.

Pierwsze nocne mary ustawiały się pod sklepami około czwartej lub piątej nad ranem. Czasem, żeby ułatwić sobie życie, ludzie zostawiali w kolejce jakiś przedmiot, a potem wracali do domu, by pospać jeszcze godzinę czy dwie. Zdarzało się, że nawet czwarta nie dawała szansy na kupno mleka, bo co zrobić, jeśli w kolejce stoi dwadzieścioro ludzi, a butelek tego dnia przywieziono dziesięć?

Wieść o pojawieniu się mięsa rozchodziła się lotem błyskawicy i zaraz pod sklep ściągały tłumy. Wiedząc, że dostawy budzą wielkie emocje i drobne kobiety mogą zostać poturbowane w starciu z mężczyznami, władza nakazała zachowywać parytet i sprzedawać mięso raz mężczyźnie, raz kobiecie. W społeczeństwie socjalistycznym zachowanie równości płci było priorytetem.

Pewnego razu zdumieni mieszkańcy Szkodry ujrzeli przy głównej ulicy nowy, zupełnie niezwykły sklep, pełen słodyczy, owoców i od lat niewidzianych smakołyków. Zaraz zebrał się tłum, ale na rozkaz policjantów musiał się rozstąpić, by zrobić miejsce pięknie ubranej kobiecie, która zdecydowanym tonem recytowała w oko kamery: „Oskarżacie nas, że w Albanii nie ma jedzenia. Patrzcie, kłamcy! W Albanii półki są pełne!”. Na potrzeby materiału do lady dopuszczono trzy rozradowane osoby, po czym sklep zamknięto, a tłum rozgoniono.

Zapewnienie na stołecznym płocie:

„Kroczymy po kolejne zwycięstwa na drodze budowy i wzmacniania socjalizmu”

– Kiedy dostawałem wiadomość z komitetu, że do Albanii przyjeżdża dziennikarz z zagranicy, by pisać artykuł o greckiej mniejszości, musiałem natychmiast powiadomić ludzi z kooperatywy w wiosce, którą miał odwiedzić, żeby wywiesili w sklepie mięso. Za zgodą przełożonych brałem też z depozytu kawę, którą greckie wizytowane rodziny miały poczęstować dziennikarzy. Bo mięso, kawa to były towary, których ludziom starczało na pierwszą połowę miesiąca. Ale oczywiście gdzieś na zapleczu zawsze znalazło się trochę do celów dekoracyjnych.

W 1986 roku wysłano mnie do Grecji razem z zespołem ludowym z Gjirokastry. Wtedy w sklepach brakowało nawet chleba, szczytem marzeń było znalezienie sardynek w puszce, a Grecy pytali: „Potrzebujesz czegoś? Może chciałbyś suszarkę? Albo dyktafon?”. Oczywiście wszystko to były dla mnie cuda, ale w zespole na pewno śpiewał niejeden agent Sigurimi, więc odpowiedziałem: „Nie, dziękuję, w Albanii niczego nam nie brak”. Pozwolono nam spacerować po mieście w czteroosobowych grupkach, pozwolono nam też wchodzić do sklepów, ale o tym, co widziałem, nie mogłem opowiedzieć nikomu.

Dlatego gdy później ludzie rozpytywali: „Stefan, Stefan, i jak ci tam było?”, odpowiadałem: „No… całkiem nieźle. Ale wiecie, strasznie dużo tam much!”. Gdybym powiedział prawdę, że Grecja była dniem, a Albania nocą, miałbym wielkie kłopoty.

Odkąd zobaczyłem Grecję, zdałem sobie sprawę, że kapitalizm jest lepszy niż komunizm. Tam każdy mógł mówić, co chciał, i nikt nie chodził z cieniem jak u nas. W Albanii nikomu nie przyszłoby do głowy usiąść przy kawie i dyskutować o polityce, na to mogli sobie pozwolić tylko więźniowie! Mówić Grekom cokolwiek o naszym kraju też byłoby samobójstwem. Kiedy pytali, jak nam się żyje, odpowiadałem zawsze: „Świetnie, jesteśmy bardzo szczęśliwi”.

Przez lata powtarzaliśmy: „Albańczycy to najszczęśliwsi ludzie na świecie” i wierzyliśmy w to, bo skąd mieliśmy wiedzieć, że jest inaczej? Znaliśmy tylko komunizm, nic więcej, i przez lata nie mieliśmy do czego porównać naszego życia. Szczęście jest pojęciem względnym. W innych krajach żyli ludzie, którzy mieli więcej, którym było łatwiej, ale ja o tym nie wiedziałem. Nie miałem za czym tęsknić i nie miałem komu zazdrościć.

Dopiero podróż do Grecji otworzyła mi oczy. I co z tego? Czasem naprawdę lepiej nie wiedzieć, nie zastanawiać się, nie zadawać pytań.

Bo wcześniej wydawało mi się, że naprawdę jestem szczęśliwy.

Błoto słodsze niż miód

Подняться наверх