Читать книгу Błoto słodsze niż miód - Małgorzata Rejmer - Страница 7
Część pierwsza
Dzieci dyktatora
Ballada o wujaszku i przelanej krwi
ОглавлениеKto cudzą krew przelewa, ten zatruwa własną, lecz wygląda na to, że wujaszek Enver wymknął się staremu prawu, bo choć odbierał życia szybko i taktycznie, a do tego bez skrupułów i bez konsekwencji, to sam oddał ducha we własnym łóżku, od miesięcy słaby i bez życia, lecz silniejszy niż kiedykolwiek, bo nie przeżył nikt, kto mógłby mu przeszkodzić, a następca, namaszczony, korny był i rad objąć władzę.
Żegnał życie Enver na poduszkach, z dłońmi wymytymi i lśniącym sumieniem, a wszyscy, którzy go kochali, skupili się przy nim, wszyscy, którzy się go bali, jak trusie czuwali obok, a ci, którzy go nienawidzili, byli daleko, półżywi z głodu i codziennej męki albo martwi, już na zawsze niemi i w pamięci zblakli, z kulą w piersi albo z tyłu głowy, z cieniem po wisielczej bruździe dawno wymazanym.
Wiatr zamarł, ściany nadsłuchiwały i czekała ziemia, próbując uchwycić w ciszy świst oddechu, tak jak w domach ludzie wytężali słuch, by uchwycić odgłos obcych kroków, chrobot furtki i pukanie do drzwi. Jedni mieli cierpieć tylko po to, żeby inni drżeli przed zaśnięciem, że fatalny los powtórzy się w ich losie, w małym kraju bunkrów, blokad i barykad.
Tak, wygodnie umierają dyktatorzy, zwyrodniali i do końca nieugięci, którzy z biegiem czasu nabierali zajadłości, którzy nie szczędzili kul na kolejną czystkę, którzy paranoję mylili z intuicją, którzy znali tylko jedną sprawiedliwość: tę na ziemi i spod znaku partii. I dlatego srogi Enver nie osunął się na ziemię, rozstrzelany gdzieś pod murem w niepozornym mieście, nikt nie żądał na ulicy jego głowy, żaden mundurowy nie szykował stryczka, a gdy kraj obiegła wieść o jego śmierci, twarze skamieniały w trwodze i zza ściany łez trudno było dostrzec przyszłość. Kiedy serce kraju martwe, wnet zastygnie cały kraj.
Umarł był wujaszek Enver, co tak pięknie tulił swoje dzieci, co każdego smarkatego brał na ręce, a z dziewczynką ku uciesze zatańcował, co to klaskał, śpiewał i posyłał uśmiech, tak że światło wielkie biło z jego oczu, co ludowi machał dobrotliwą ręką, która w imię partii zaciskała się w bezwzględną pięść.
Umarł był wujaszek Enver, co do serca tulił dzieci dobre, a niedobre gromił i posyłał hen, nasz bohater, paranoik i morderca, czuły wódz, co nawoływał do pisania listów, do chwalenia, do żalenia się i skarg, gdyby komu krzywda gdzieś się działa. Na pytania wszystkie odpowiadał i jedynie podchwytliwe zmilczał, typu: „Ile razy ręce myć, żeby zmazać krew?”.
Umarł był wujaszek Enver, wielki wódz i wspaniały stanu mąż, ale dzieło jego będzie nieśmiertelne, w naszych głowach myśli jego pozostaną, niechaj chwała będzie wiecznotrwałym czynom, niechaj chwała będzie księgom wiekuistym!
Umarł był wujaszek Enver, a tu światło białe niesie się od grobu i mawiają ludzie, że widzieli, jak w ciemnościach snuł się upiór blady, ani wampir, ani mara, ale kukudh, demon głodny i spragniony, który starcom szepcze o urodzie dawnych dni, młodym o spokoju i dzielności prawi. Czterdzieści dni minęło, czterdzieści lat minie, a on będzie krążył dalej, przypominał o przelanej krwi, mamił, że tam, gdzie był terror, był też spokój, tam, gdzie była pięść, był i plan.