Читать книгу Irma - Marcin Gryglik - Страница 11

4.

Оглавление

Pięćdziesiąt minut później Daniel Zacharzewski wchodził na czwarte piętro okazałej kamienicy na Powiślu. Spieszyło mu się, ale kolejne stopnie pokonywał ostrożnie. Nie chciał robić niepotrzebnego hałasu. Znalazłszy się na czwartym piętrze, podszedł do drzwi z tabliczką „L. Walewski. Lekarz”. Zapukał.

Czekał długo. Nie zdziwiło go to. Po kilku minutach usłyszał ciche kroki za drzwiami. Poczuł na sobie spojrzenie z judasza. Potem usłyszał odgłos zamka. Drzwi uchyliły się i na Zacharzewskiego padło spojrzenie intensywnie niebieskich oczu ukrytych za okularami.

— Przyszedłem na umówioną wizytę, panie doktorze — powiedział scenograf.

— Późno — stwierdził doktor Walewski surowym tonem.

— Sprawy służbowe. — Zacharzewski uśmiechnął się przymilnie. — Najmocniej przepraszam.

Walewski kiwnął tylko głową i wpuścił Zacharzewskiego do środka.

— Nikt pana nie śledził, prawda? — zapytał.

— Przy takim bałaganie w komunikacji miejskiej? Kto by się odważył? — zaśmiał się Zacharzewski.

Walewski nie podzielał jego wesołości, ale nic nie powiedział. Wziął od Zacharzewskiego zamszową kurtkę i powiesił na wieszaku w szafie.

— Wszyscy są już po… hm… zabiegu? — zapytał scenograf.

— Tak. Dokonałem iniekcji wszystkim przed pańskim przyjściem — odpowiedział Walewski.

Był od swojego gościa starszy, lepiej wychowany, lepiej wykształcony, bogatszy i z pewnością bardziej szanowany w społeczeństwie. Mimo to traktował Zacharzewskiego tak, jak kamerdynerzy traktują swoich panów.

— Proszę za mną.

Zacharzewski znał drogę, ale pozwolił się zaprowadzić. Idąc długim, jasnym korytarzem, przypomniał sobie swoją młodość. Poznawał wtedy teoretyczne założenia socjalistycznej gospodarki i nie potrafił zrozumieć, po co w komunizmie ludziom potrzebne są pieniądze. Przecież wszystko jest uspołecznione. Jest albo zaraz będzie. Po co więc ludzie ganiają za pieniędzmi? Poznawał odpowiedź w miarę stawiania kolejnych kroków w stronę dorosłości, a potem kiedy studiował na Akademii Sztuk Pięknych i pokonywał kolejne szczeble w karierze plastyka i scenografa. Wagę pieniędzy w pełni uzmysłowił sobie dopiero wtedy, gdy zaczął bywać u Ludwika Walewskiego.

Niby wszystko jest uspołecznione, ale czy bez odpowiednich pieniędzy udałoby się jednej osobie załatwić wielkie, trzypokojowe mieszkanie bez dokwaterowania? Czy bez pieniędzy możliwe byłoby udekorowanie go takimi wytwornymi meblami? A przede wszystkim czy bez pieniędzy możliwe byłoby korzystanie z dobrodziejstw serwowanych przed doktora Walewskiego?

Na wszystkie te pytania Daniel Zacharzewski odpowiadał przecząco. Nawet gdyby jakimś cudem rewolucja proletariacka ogłosiła ogólnoświatowe zwycięstwo, pieniądz zawsze będzie w użyciu. I im więcej się go ma, tym lepiej.

Dotarli do przestronnego salonu. Zacharzewski, zanim przekroczył próg, przyjrzał się znajdującym się w środku gościom. Ten sam czwartkowy zestaw, znał ich wszystkich. Wszyscy pogrążeni w śnie morfinicznym.

W fotelu naprzeciwko wejścia siedział tęgi czterdziestolatek w workowatym garniturze, prawdopodobnie członek KC, a na pewno ktoś z kręgów władzy. W drugim siedziała dojrzała kobieta w prostej sukni, elegancka i wytworna, w wieku trudnym do określenia. Mogła mieć równie dobrze trzydzieści pięć, jak i pięćdziesiąt lat. Bez wątpienia należała do wyższych sfer. Była kobietą z towarzystwa, która wyszła dobrze za mąż, za kogoś, kto obecnie jest ministrem lub ambasadorem czekającym na przydział do nowej, prestiżowej placówki. Dzieci odchowane lub ich brak i jedyne, co pozostało w życiu domniemanej pani ambasadorowej lub ministrowej, to bywanie na salonach o podejrzanej reputacji.

Na kanapie siedziało blisko siebie dwóch mężczyzn. Obaj już niemłodzi, ale wciąż młodzieńczy, w apaszkach, pulowerach, okularach, spodniach i butach, których nie dostanie się w polskich sklepach ani nie wyłapie na ciuchach po długim polowaniu. Wyglądali na przedstawicieli kręgów artystycznych, ale takich, do których władza jest nastawiona przychylnie i z wzajemnością. Wzbudzali w Zacharzewskim instynktowną nieufność.

Na kocu pod półką z książkami leżała Irma. Wybrała dla siebie to miejsce, ponieważ spanie na siedząco było dla niej niewygodne i bała się mogących wyniknąć z tego problemów z kręgosłupem. Zacharzewski uważał te obawy za mocno przesadzone. Irma miała dwadzieścia siedem lat. W tym wieku nie ma się problemów z kręgosłupem.

Zresztą mało prawdopodobne, by kobieta o takiej urodzie miała jakiekolwiek problemy ze swoim ciałem. Brązowe włosy, tak ciemne, że prawie czarne, sięgające do szyi, gęste i ruchliwe. Alabastrowa, delikatna skóra. Ukryte teraz za powiekami wielkie brązowe oczy. Ładnie wykrojone drobne usta — usteczka, myślał o nich Zacharzewski — o intensywnie czerwonych wargach. Wzrost średni, szczupłe, dziewczęce ciało. Któryś ze znajomych scenografa powiedział, że Irma Rawska ma urodę jak z kostnicy. Cholera, może i tak, pomyślał wtedy Zacharzewski. Ale w tym wypadku chętnie zostanę nekrofilem.

Dzisiaj zrobiła się na egzystencjalistkę, choć może to tylko on odniósł takie wrażenie. Drobne piersi ukryte były pod zwykłym ciemnym swetrem. Smukłe stopy o drobnych palcach wystawały z nogawek luźnych spodni, sięgających nieco powyżej kostek. Obok leżały pantofle na płaskim obcasie. Irma nigdy nie dodawała sobie centymetrów. Pasowało to mężczyznom, Zacharzewskiemu w szczególności — był od niej kilka centymetrów wyższy. Nie widział okularów, Irma pewnie schowała je do torebki.

— Przyniosę krzesło. — Głos Walewskiego przywołał Zacharzewskiego do świata żywych.

— Nie będzie potrzebne.

Zacharzewski ruszył w stronę Irmy, przyglądając się jej. W rozgorączkowanej głowie mieszały mu się obrazy, myśli, wspomnienia.

*

Poznali się trzy lata temu. Ona przyjechała do Warszawy, by rozpocząć pracę w Teatrze Dramatycznym, on, po latach starań i wykonywania poleceń wyżej postawionych artystów, dopiero zaczynał pracę jako samodzielny scenograf teatralny i filmowy. Z początku po prostu oboje wiedzieli o swoim istnieniu. Mówili sobie „dzień dobry”, potem jednak zaczęli wymieniać kurtuazyjne uwagi o pogodzie, ostatnich filmach czy przeczytanych książkach. Zwykłe koleżeństwo. Irma wprawdzie podobała się Zacharzewskiemu — trudno, aby było inaczej — ale wydawała się osobą całkowicie skupioną na pracy. Sam Zacharzewski w tamtym czasie nie narzekał na nudę w życiu intymnym.

Potem stracili się z oczu. Ona odeszła z Teatru Dramatycznego i zaczęła występy w Akademickim Teatrze Miniatur, on zawodowo związał się z Zygmuntem Weberem po tym, jak jego poprzedni etatowy scenograf przeszedł na zasłużoną emeryturę. Ponownie spotkali się w grudniu w „Stodole” na balu na powitanie Dziadka Mroza, imprezie, której poza nazwą i dekoracjami nie wyróżniało nic. Zespół jazzowy grał ostro i szybko, aż chłopakom prawie zaczęły krwawić palce. Zacharzewski w połowie zabawy wyłowił Irmę z tłumu.

— Co taka piękność robi w takim paskudnym miejscu? — zapytał, szeroko się uśmiechając.

Nie odpowiedziała, bo muzyka zagłuszyła pytanie. Zaproponował wódkę, niemal krzycząc Irmie wprost do ucha. Potem zatańczyli. Potem trochę porozmawiali. Znów wódka. Znów taniec. W głowie Zacharzewskiego powoli układał się scenariusz na resztę wieczoru.

— Co ci jest, Irma? — zapytał, kiedy zrobili sobie przerwę i wyszli z sali tanecznej. — Wyglądasz na zmartwioną.

— Wiesz, jak brzmi to stare słynne chińskie powiedzenie. Życie jest jak gówno na kole, raz jest na górze, a raz na dole.

Nigdy dotąd nie słyszał wulgaryzmów z jej ust. Chyba już trochę wypiła. To dobrze.

— Teraz jest na dole?

— A tak wyglądam?

Pomyślał chwilę.

— Wiem, czego ci trzeba.

— Każdy mężczyzna mi to mówi. Jesteście jasnowidzami?

— Nie. Ale ja naprawdę znam takie miejsce, że jak je odwiedzisz, to poprawi ci się humor.

— Dziękuję, wyrosłam już z chodzenia do cyrku.

Roześmiał się.

— To nie cyrk. Nie znam nikogo, komu by się to nie spodobało.

— Co to? Orgia z hurysami?

— Zobaczysz. Zaufaj mi.

Niedługo później siedzieli już na tylnym siedzeniu taksówki. Zacharzewski był podniecony rozwojem wypadków, onieśmielała go jednak obecność kierowcy, więc nawet nie próbował dobierać się do Irmy. Nie trzeba było bezsensownie przyspieszać. Wszystko nieuchronnie szło w odpowiednim kierunku.

Salon doktora Walewskiego nie był zorganizowany tak jak obecnie. Nie trzeba było się umawiać, nikt nie miał wyznaczonych wizyt. Kiedy przyszli Irma i Zacharzewski, u doktora było dwóch innych „pacjentów”, których potem żadne z nich nigdy nie widziało.

Zacharzewski dokonał prezentacji:

— Irma Rawska. Doktor Ludwik Walewski.

Walewski z galanterią ucałował jej dłoń.

— Co panią do mnie sprowadza? Nieznośne bóle egzystencjalne, które wymagają natychmiastowego uśmierzenia?

— Tak. Właśnie to — odpowiedziała Irma po chwili zastanowienia.

— Zapraszam więc do salonu. Zaraz zaaplikuję odpowiednie lekarstwo.

Zacharzewski zaprowadził tam Irmę. Po drodze próbował jej wyjaśnić, że będą brać morfinę. Cokolwiek trapiło aktorkę, było na tyle dokuczliwe, że nieszczególnie interesowało ją, jakie lekarstwo przyjmie, by zapomnieć o swoich zmartwieniach.

Z ochotą przyjęła niewielką dawkę, a gdy się obudziła następnego ranka, wciąż miała lekko ociężały umysł. Ale to nie dlatego zgodziła się pójść na dokończenie imprezy, Zacharzewski był tego pewny. Po prostu morfina pomogła jej w przełamaniu pewnych barier. Pojechali taksówką do jego mieszkania. Przez całą drogę nie odzywali się do siebie. Irma wydawała się nie do końca przekonana, ale nie chciała też się wycofywać. Może honor jej nie pozwalał albo nie chciała wyjść na niezdecydowaną. Nieważne. Niuanse duszy Irmy czy jakiejkolwiek innej kobiety niespecjalnie interesowały Zacharzewskiego. Był zbyt nagrzany.

Rzucił się na nią tuż po zamknięciu drzwi. Z początku opierała się, zaskoczona, potem zaczęła odwzajemniać pocałunki, nie mogła jednak nadążyć za swoim partnerem. Ręce i usta Zacharzewskiego pracowały, jakby chciał zasłużyć na Order Budowniczych Polski Ludowej. Wszystko szło świetnie do momentu, gdy trzeba było przejść do bardziej zaawansowanych spraw.

Po kilku minutach daremnych pieszczot Irmę rozbolał nadgarstek. Spojrzała na Zacharzewskiego.

— Weź jeszcze trochę — wydyszał.

Irma spróbowała, a potem Zacharzewski wziął sprawę we własną rękę. Bezskutecznie. Zrezygnowany i nagi opadł na łóżko obok Irmy.

— Cholera — powiedział.

Przez chwilę leżeli i nie odzywali się do siebie. Potem Irma wstała i zaczęła się ubierać.

— Pójdę już — powiedziała.

— Zostań. To tylko przemęczenie.

— Mam parę spraw do załatwienia.

Zacharzewski obserwował Irmę z niepokojem. Ubierała się w pośpiechu, jakby zdała sobie sprawę z poważnego błędu, który jeszcze da się naprawić.

— Spotkamy się jeszcze?

— Nie mówię nie. Na razie. — Irma uśmiechnęła się przelotnie i wyszła.

Przez kilka następnych dni Zacharzewski zastanawiał się, jak potoczy się jego znajomość z Irmą i czy w ogóle można tu mówić o znajomości. Racjonalna część jego umysłu podszeptywała, że okazja jeszcze się trafi, w końcu wiedział, jak działa morfina. O wiele częściej jednak wyrzucał sobie, że nie posunął się tak daleko, jak mógł, przez co tamtego dnia bielizna Irmy pozostała na swoim miejscu. Tymczasem parę dni przed Wigilią Irma sama do niego zadzwoniła i spytała, czy mogliby powtórzyć (po tym słowie ekscytacja Zacharzewskiego urosła do rozmiarów Czomolungmy) spotkanie u tamtego doktora (tu ekscytacja opadła, ale tylko trochę).

Zacharzewski powiedział, że oczywiście, i tak zaczęła się przyjaźń Irmy Rawskiej i doktora Ludwika Walewskiego. Co do Zacharzewskiego, to cały czas zapraszał Irmę do siebie albo na śniadanie, albo na kolację lub wspólne wyjście w niedalekiej przyszłości. Uśmiechała się i mówiła, że nie odmawia, ale po prostu ma obecnie mnóstwo spraw na głowie.

Odmowy tylko potęgowały determinację mężczyzny. Kiedyś mi się uda, myślał za każdym razem.

Może uda się teraz, pomyślał, patrząc na Irmę leżącą na podłodze salonu doktora Walewskiego. Notował w pamięci każdy szczegół jej wyglądu. Czerwony lakier na paznokciach rąk i stóp. Niewielki pieprzyk na prawym policzku. Górujące nad tułowiem dwa wzgórza piersi. Zacharzewski przypomniał sobie, że wtedy tak bardzo się spieszył, że nawet nie zdjął jej stanika. Nie widział jej sutków. Jakie były? Pewnie takie jak usta, drobne i jasnoróżowe. Chciał, żeby takie były. Biała skóra, prawie czarne włosy, różowe usta i sutki, pieprzyk. Jezu, co za połączenie…

— Jest pan gotowy? — spytał Walewski. Stał obok Zacharzewskiego ze wszystkimi akcesoriami.

— Tak — niemal wydyszał Zacharzewski. Położył się obok Irmy tak, by ich dłonie niemal stykały się ze sobą.

— Proszę podwinąć rękaw.

Mężczyzna wykonał polecenie. Podczas gdy Walewski zajmował się wyszukiwaniem żyły, Zacharzewski patrzył na leżącą obok kobietę. Patrzył i skupiał na niej wszystkie swoje myśli.

Kto wie, pomyślał, może spotkamy się we śnie?

Poczuł cienką zimną igłę przekłuwającą mu skórę. Oczami wyobraźni widział przekrój swojego ciała jak w atlasie anatomicznym, z zaznaczoną siatką żył, w których zaczyna krążyć morfina. Wizja ta zaczęła mieszać się z wizerunkiem Irmy, coraz mniej ubranej, a w końcu nagiej, Irmy uśmiechniętej, o nieruchomej twarzy, w ekstazie.

Jego umysł stawał się coraz cięższy w miarę upływu kolejnych minut. W końcu Daniel Zacharzewski zamknął oczy, a jego myśli rozpoczęły podróż do miejsc, które znał tylko on sam.

Irma

Подняться наверх