Читать книгу Irma - Marcin Gryglik - Страница 12
5.
ОглавлениеIrma Rawska otworzyła oczy. Przetarła je i przez jakiś czas — może kilka sekund, może minut — wpatrywała się w sufit. Dopiero teraz poczuła czyjąś obecność obok. Obróciła głowę i zobaczyła śpiącego Daniela Zacharzewskiego. Głowę miał przechyloną w jej stronę, z wpółotwartych ust wypływała strużka śliny, która tworzyła na podłodze niewielką kałużę. Obrzydliwe. Śmieszne i obrzydliwe.
Irma uniosła się i przeciągnęła.
— Dzień dobry — powitała ją siedząca w fotelu kobieta w trudnym do ustalenia wieku.
— Dzień dobry — odpowiedziała Irma. W pokoju było tylko ich troje, co oznaczało, że kobieta za chwilę wyjdzie. Wszyscy uczestnicy spotkania, zgodnie z zasadami ustalonymi przez Walewskiego, wychodzili w dziesięciominutowych odstępach. Nie byłoby dobrze, gdyby taka grupa była widziana razem na ulicy. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia.
Irma wstała. Znów się przeciągnęła. Zrobiła kilka skłonów, potem kilka skrętów tułowia. Zesztywniałe stawy strzeliły cicho.
— Czy ta podłoga jest wygodna? — spytała kobieta.
— Na pewno lepsza niż spanie na siedząco w fotelu — odpowiedziała Irma. — Nie męczy to pani?
Kobieta wstała i z ulgą się przeciągnęła. Wyglądała, jakby dopiero dzięki rozmowie z Irmą odkryła, że siedzenie w fotelu nie jest jedyną opcją.
— Nie jest to najwygodniejsze. Ale kanapę zarezerwowali już tamci dwaj panowie.
— Niech pani zawalczy.
— Kanapa dla jednej osoby? Cóż za egoizm — zaśmiała się kobieta. Pomysł walki o kanapę nawet jej się spodobał.
— Zawsze pozostaje podłoga. Jest tu dużo miejsca.
— Mojemu mężowi mogłoby się to nie spodobać.
— Nie?
— Na pewno powiedziałby, że kupił mi suknię do chodzenia, a nie do wycierania podłóg. Oczywiście, gdyby wiedział, gdzie bywam. — Kobieta uśmiechem dała do zrozumienia, że cokolwiek mówi swojemu mężowi, jest to naprawdę wyrafinowane kłamstwo.
Spojrzała na zegarek.
— Czas na mnie. Do zobaczenia.
— Do widzenia.
Kobieta wyszła, trzasnęły drzwi. Chwilę później zaczął się budzić Zacharzewski. Mlaskał, przeciągał się i jęczał. W ruchach przypominał wyrwanego ze snu kota, tylko bez tych wszystkich cech, które powodują, że ludzie chcą koty tulić i głaskać. Wstał, przetarł oczy i oparł się rękami o podłogę, jedną z dłoni kładąc w kałuży swojej śliny. Skrzywił się z obrzydzenia i wytarł wszystko rękawem. Potem ziewnął przeciągle, przetarł oczy i spojrzał na Irmę.
— Cześć, mała — spróbował przybrać swój najbardziej uwodzicielski głos. Nie było to łatwe dwadzieścia po szóstej.
— Cześć, Daniel. — Irma uśmiechnęła się do niego. Z rozbawienia, nie z sympatii. Zacharzewski pewnie zinterpretuje to inaczej, ale nie obchodziło jej to.
— Jezu, jak ty możesz na tym spać? — Z trudem podźwignął się na nogi. — Jakby mnie z krzyża zdjęli.
— To chyba kwestia różnic fizycznych między kobietami a mężczyznami.
Zacharzewski uśmiechnął się.
— Rozwiń to. Wiesz, że interesują mnie fizyczne różnice między kobietami a mężczyznami.
Irma zerknęła na zegarek. Obecność Zacharzewskiego zawsze ją męczyła, a teraz jeszcze bardziej niż zwykle.
— Po prostu kobiety są jak koty, a mężczyźni jak psy. Jesteśmy bardziej elastyczne.
— Jak psy, co? — Zacharzewski podrapał się po głowie.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie.
— Weber skończył wczoraj swój film. — Scenograf spróbował pociągnąć temat.
— Doprawdy?
Irma nie była zainteresowana, ale Zacharzewski mówił dalej.
— To chyba będzie prawdziwe arcydzieło. Facet wycisnął z nas siódme poty. Zwłaszcza z Marty Wiktorzak, która grała kochankę Mickiewicza. Ale ona z nim miała, bidulka.
— Z Mickiewiczem?
Zacharzewski roześmiał się.
— Z Weberem, głupolu. W ogóle to nie wiem, dlaczego ją zaangażował. Ty byś się nadawała. Byłabyś idealna.
— Tak uważasz?
— Tak. Nie wierzę, żeby Weber ci tego nie proponował. Odmówiłaś?
— Nie odmówiłam. Uwierz mi, że nie proponował. Podejrzewam, że nawet nie byłam rozważana — powiedziała Irma. Z całego serca pragnęła teraz, aby stało się coś, dzięki czemu nie musiałaby kontynuować tej rozmowy.
Wszedł Walewski — ogolony, uczesany, z rękami w kieszeniach jedwabnego szlafroka, pod którym miał również jedwabną pidżamę. Wszystko produkcji zagranicznej.
— Dzień dobry, Irmo. Panie Zacharzewski.
— Dobry, doktorze.
Walewski spojrzał na zegarek.
— Zaraz wpół do siódmej. To które z państwa zbiera się najpierw?
Teraz była kolej Irmy, ale wstrzymała się od odpowiedzi. Udzielił jej Zacharzewski.
— Pierwsza chyba ma iść Irma. Ale może wyjdziemy razem. W końcu co w tym dziwnego, że facet i kobitka idą razem na śniadanie, co nie? — Uśmiechnął się do Irmy.
— Nie dzisiaj, Daniel, wybacz. — Irma odpowiedziała takim tonem, jakby wspólne śniadania były ważną częścią ich znajomości. — Pan doktor cię ubiegł.
— Doprawdy? — mruknął Walewski.
Spojrzenie Zacharzewskiego przeskakiwało z Walewskiego na Irmę i z powrotem, jakby zastanawiał się, jaka znajomość łączy lekarza i aktorkę. W jego obecnej kondycji rozgryzienie tego było ponad siły. Przyjął do wiadomości, że to kolejny dzień, kiedy nie uda mu się zrobić choćby kroku w kierunku zaciągnięcia Irmy do łóżka.
— Dobra, to kiedy indziej — powiedział. Pożegnał się i wyszedł.
Gdy za Zacharzewskim zamknęły się drzwi, Walewski spojrzał surowo na Irmę.
— Irmo, skoro chcesz zjeść ze mną śniadanie, to na nie zapracuj. — Jak zawsze mówił żartobliwie wyniosłym tonem. — Sprzątnij tu, a ja coś przygotuję.
— Dobrze — odpowiedziała Irma, ale Walewski już wychodził do kuchni.
Sprzątania nie było dużo. Trzeba było tylko ustawić fotele i stoliki na swoim miejscu, otworzyć okno, by do środka wpuścić trochę świeżego powietrza (sądząc po zapachu, w nocy spadł deszcz), i poustawiać ramki ze zdjęciami. Walewski kładł je zdjęciem do dołu przed każdą wizytą. Nie chciał, by ktokolwiek z gości wiedział coś o jego życiu prywatnym. Irma była wyjątkiem. Miała na życie Walewskiego niemały wpływ.
Fotografii nie było wiele. Jedna, słabej jakości, przedstawiała Walewskiego jako dziesięciolatka i pochodziła chyba z wczesnych lat dwudziestych. Poważny, pucołowaty chłopczyk w krótkich spodenkach w niczym nie przypominał dostojnego, eleganckiego pana doktora. Na drugiej była dobrotliwie uśmiechająca się matka, na trzeciej ojciec w ułańskim mundurze, sprawiający wrażenie raczej apodyktycznego. Potem Walewski w teatrze szkolnym, szczęśliwy i beztroski. Kolejne zdjęcie — na studiach medycznych, poważny i ponury. Ostatnie zdjęcie przedstawiało Ludwika Walewskiego obejmującego młodego mężczyznę za ramię. Szczupły, wysoki, o półdługich czarnych włosach i wąskich ustach zawsze wygiętych w ironicznym uśmieszku, mógł być jego synem. Ale Walewski nie trzymał ani zdjęcia byłej żony, ani syna. Przynajmniej nigdzie na widoku. Trzymał za to zdjęcie swoje i Bogusława Witczaka, swojej najświeższej wielkiej miłości.
Irma uśmiechnęła się, patrząc na to zdjęcie. Kto by pomyślał, że Walewski potrafi być taki sentymentalny. Inna sprawa, że Witczak był już trzecią wielką miłością, którą poznał dzięki Irmie. Ale za to najbardziej trwałą. Związek trwał już ponad dwa miesiące. Właściwie trudno powiedzieć, że trwał, ponieważ Boguś, syn wysoko postawionego i wyjątkowo zaradnego członka komitetu wojewódzkiego ze Śląska, wyjechał w podróż po Europie Zachodniej. Miał wrócić na początku września. To była prawdziwa próba dla Walewskiego — dla Witczaka zresztą też — ale doktor był gotów jej sprostać.
Postawiła zdjęcie na regale i rozejrzała się po salonie. Nie widziała nic, co jeszcze można by sprzątnąć, poszła więc na chwilę do łazienki. Obmyła twarz i spojrzała na siebie w lustrze. Nie wyglądała najlepiej. Spanie po morfinie nie jest jednak szczytem komfortu. Czasami jednak trzeba… Odeśpi w domu.
Wróciła do salonu. Podniosła z podłogi torebkę i wyjęła z niej futerał z okularami. Założyła je i z ulgą odzyskała ostrość widzenia.
Wszedł Walewski.
— I jak, zapracowałam na śniadanie? — spytała.
— Na kromkę suchego chleba. Ale znaj moją dobroć, dziecko.
Śniadanie składało się z jajecznicy z boczkiem, tostów, kawy i soku pomarańczowego. Irma musiała się powstrzymywać, by nie przechylić talerza i nie wepchnąć sobie wszystkiego do ust.
— Smakuje? — spytał Walewski, rozbawiony jej apetytem.
— Doskonałe jak zwykle, doktorze.
Walewski wiedział to. Lubił od czasu do czasu usłyszeć jakąś pochwałę.
— Wiesz, w sumie cieszę się, że spławiłaś tego Zacharzewskiego i zostałaś tutaj — powiedział. — Bogusia nie ma dwa tygodnie, a samotne śniadania wychodzą mi już bokiem.
— Dlatego masz mnie, doktorze.
— Mam cię dlatego, że płacisz mi za seanse morfinistyczne i sprowadzasz różnych młodych chłopców, którzy dotrzymują towarzystwa starszemu panu. Skąd ty ich w ogóle bierzesz?
— Z dawnej hodowli SS. Sprowadzić ci kilka okazów, które uprzyjemnią ci czas oczekiwania?
Walewski pokręcił głową.
— Nie, dziękuję. Będę jak Penelopa czekał na swojego Odyseusza.
— Aż się wierzyć nie chce. Ty, taki stary libertyn…
Walewski uśmiechnął się. Nie odpowiedział od razu. Układał sobie w głowie to, co chciał powiedzieć. W końcu ułożył i widać było po nim, że mu się to podoba. Ale powiedział tylko:
— Zrozumiesz, jak będziesz miała pięćdziesiąt lat i przygruchasz sobie jakiegoś dwudziestoletniego atletę.
— Jeszcze trochę czasu minie, zanim się o tym przekonam.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
— A jak twoje życie miłosne?
— Bez większych wstrząsów.
— Ten Zacharzewski ma chyba na ciebie straszną ochotę.
— Biedaczek wmówił sobie, że coś może między nami być. I w sumie dobrze, żeby było. Na przykład ściana.
— Ale w przeszłości chyba był jakiś mężczyzna, który nie daje ci spokoju, prawda? — drążył dalej Walewski.
Irma nagle zrobiła się czujna.
— Dlaczego tak sądzisz, doktorze?
— Słucham czasami, jak moi goście śpią. Niektórzy mówią wtedy przez sen. Ty szepczesz wtedy jedno imię.
— Naprawdę?
— Tak. Maciuś, mówisz. Maciuś. Czy to imię jakiejś wielkiej miłości z dawnych lat?
Irma utkwiła wzrok w resztkach na talerzu.
— Tak.
— Opowiesz mi?
— Może kiedyś — odpowiedziała Irma wymijająco.