Читать книгу Irma - Marcin Gryglik - Страница 16
2.
ОглавлениеDo dwóch stojących przed halą zdjęciową samochodów dołączył trzeci, należący do ekipy techników milicyjnych. Ale to nie jedyne, co się zmieniło podczas nieobecności Szaroty i Rzepy. Przed wejściem stał krótko ostrzyżony, prawie łysy mężczyzna. Chciał wejść na plan zdjęciowy, ale milicjant pilnujący wejścia stał mu na drodze. Szarota i Rzepa podeszli bliżej.
— Co się dzieje? — spytał inspektor.
— Panowie są z milicji? — Mężczyzna odwrócił się do śledczych. Mocny głos, który zazwyczaj używany był do wydawania poleceń i strofowania ludzi, teraz drżał.
Szarota i Rzepa wylegitymowali się.
— A pan? — zapytał porucznik.
— Marcin Hagemajer, szef produkcji w Zespole Filmowym „Tarot”. Chcę się dostać na plan filmowy.
— To nie plan filmowy, panie Hagemajer. To miejsce zbrodni — wyjaśnił Szarota.
— Co? — Twarz Hagemajera pozostawała niewzruszona. W oczach i głosie dawało się rozpoznać mieszaninę strachu i zdziwienia.
Przez otwarte drzwi Szarota zobaczył lekarza sądowego z sanitariuszami.
— Pan tu zaczeka — rzucił do Hagemajera, po czym wszedł z Rzepą na plan zdjęciowy.
Podeszli do siwego lekarza w okularach.
— Serwus, Zdzisiek — rzucił Szarota.
— Cześć.
Wszyscy trzej mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
— I jak, przyjrzałeś się trupowi?
— Na tyle dokładnie, na ile to było możliwe.
— Co powiesz?
Lekarz wzruszył ramionami.
— Sekwencja zdarzeń jest, moim zdaniem, taka. Denat najpierw bardzo mocno oberwał w twarz, tak mocno, że to go oszołomiło.
— Pięścią?
— Gdyby miał do czynienia z mistrzem bokserskim… Obstawiam twardy przedmiot. Może broń, z której go zabito. Został skrępowany, następnie doprowadzony do pozycji klęczącej i zabity strzałem w tył głowy.
— Brawo. — Szarota wyjął papierosa i zapalił. — Nie powiedziałeś mi nic, do czego sam bym wcześniej nie doszedł.
Niezrażony tą uwagą lekarz kontynuował:
— Nie ma rany wylotowej, co oznacza, że kula wciąż tkwi w mózgu. A zatem coś musiało zmniejszyć impet uderzenia.
— Tłumik — odgadł Rzepa.
— Ale domowej roboty, po normalnym byłaby rana wylotowa — dodał Szarota.
— Człowiek zdolny do czegoś takiego musiał być zimnym draniem. — Rzepa snuł dalej swoje rozważania. — Być może jakoś przyzwyczaił się do okrucieństwa. Miał w sobie coś, co sprawiło, że nie zawahał się przed przeprowadzeniem egzekucji. A Weber musiał go znać. Spotkali się tu, bo mieli jakiś interes do ubicia, może sprawca miał Weberowi coś ważnego do przekazania…
— I przekazał — mruknął Szarota i zwrócił się do lekarza:
— O której godzinie mogli go zabić?
— Tak na oko to zgon nastąpił ponad sześć godzin temu.
Szarota spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma.
— Ty mówisz, że najpóźniej o drugiej, a cieć zaczyna chlanie najpóźniej o jedenastej. Czyli do morderstwa doszło między jedenastą a drugą.
— Chyba piątka z matematyki na świadectwie, co?
Szarota zignorował uwagę.
— To kiedy będą wyniki krojenia trupa? — spytał.
— Najwcześniej dziś wieczorem. Ale nastawiałbym się na poniedziałek rano.
— Nastaw się na dziś wieczorem. — Szarota klepnął lekarza i ruszył w stronę wyjścia.
— Zauważyłem, że nie ma łuski — powiedział jeszcze lekarz.
— Ano nie ma — odparł Szarota. Był wyraźnie niezainteresowany dalszą konwersacją.
— Co to znaczy? — pytał lekarz.
— Że ktoś zna się na rzeczy — odpowiedział Rzepa, ale cicho i nie miał pewności, że lekarz go usłyszał.
*
— Mogliby panowie wreszcie mi wyjaśnić, o co tu chodzi? — zapytał zniecierpliwiony Hagemajer, gdy Szarota i Rzepa wyszli z hali zdjęciowej.
— Zamordowano Zygmunta Webera — powiedział porucznik.
— Nie wierzę. To niemożliwe.
Szarota i Rzepa stanęli po obu stronach kierownika produkcji.
— Pańska wiara to pańskie osobiste sprawy, panie Hagemajer — oznajmił sztywno Szarota. — Kiedy ostatni raz widział pan Zygmunta Webera żywego?
— Wczoraj wieczorem. Wczoraj był ostatni dzień zdjęciowy. Skończył się o dziewiętnastej. Potem się rozeszliśmy. Ja poszedłem uczcić zakończenie zdjęć z kolegami z planu. Weber… — Hagemajer wzruszył ramionami. — Nie wiem gdzie. Pewnie do domu.
— Czyli pił pan ubiegłej nocy, tak?
Hagemajer zaśmiał się gorzko.
— Od teraz zawsze będę zapewniał sobie alibi. Tak, piłem. Potem wróciłem do domu lekko zawiany, koło jedenastej w nocy. Żona może potwierdzić.
— Nie wychodził pan już potem z domu?
— Nie, zaraz po wejściu siusiu, paciorek i spać.
Szarota skinął głową.
— Chcielibyśmy zobaczyć biuro Webera.
— To na Pułaskiej — powiedział Hagemajer, jakby to był jakiś niemożliwy do pokonania problem.
— Pojedziemy. Pan się zabierze z nami.
— Nie mam kluczy do jego biura.
— Proszę się tym nie przejmować — powiedział Szarota.
W tym momencie przez drzwi przeszli dwaj pracownicy kostnicy. Nieśli nosze, na których znajdowało się ciało przykryte prześcieradłem. Hagemajer, nikogo nie pytając, podniósł je; stało się to tak szybko, że żaden z milicjantów nawet nie zdążył pomyśleć, by go powstrzymać. Przez kilka sekund przyglądał się nieboszczykowi, po czym zasłonił jego twarz. Odszedł kilka kroków, wyciągnął papierosa i zapalił. Szarota i Rzepa podeszli do niego.
— Teraz pan wierzy? — spytał Rzepa.
Hagemajer pokręcił głową.
— Weber to był taki człowiek, że trudno uwierzyć, by spotkała go rzecz tak trywialna jak śmierć.
— To nie była trywialna śmierć. Raczej nietrywialne morderstwo — dodał Rzepa.
Szarota parsknął śmiechem.
— Jezu, Rzepa, kto wam pisze takie teksty?
*
— O tej porze nikogo tu nie ma — powiedział Hagemajer, gdy Szarota otwierał drzwi do gabinetu Zygmunta Webera. — Sekretarka przychodzi o dziewiątej. Adam Baumgart, nasz kierownik literacki, kiedy chce.
Szef produkcji wpuścił Rzepę i Szarotę przodem.
— O kurde, panie inspektorze — wydusił Rzepa.
Gabinet Zygmunta Webera zajmował połowę powierzchni całego biura. Naprzeciwko wejścia znajdowało się okazałe biedermeierowskie biurko, a za nim — okno wychodzące na ulicę Puławską. Przed biurkiem stały dwa głębokie fotele. Pod jedną ścianą znajdowała się kanapa. Zawieszono nad nią półkę ze zdobytymi przez Webera nagrodami. Przy drugiej stały metalowe szafki na akta. W rogu znajdowała się półeczka z alkoholami. Podłogę wyścielał gruby, tłumiący odgłosy, drogi dywan. Na ścianach wisiały zdjęcia z największych triumfów Webera. Wszystkie meble były drogie, luksusowe, bez wątpienia sprowadzone z zagranicy. Patrząc na nie, człowiek uświadamiał sobie marność swojej egzystencji w ciasnym mieszkaniu ze ślepą kuchnią, wśród tanich mebli z „Ładu”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki