Читать книгу Irma - Marcin Gryglik - Страница 15
1.
ОглавлениеZaniedbana skoda 440 przejechała przez bramę Wytwórni Filmów Dokumentalnych i zaparkowała przed okazałym barakiem, za milicyjną warszawą, o którą opierał się znudzony milicjant.
Ze skody wysiadło dwóch mężczyzn. Starszy miał na oko czterdzieści pięć lat. Był dryblasem w garniturze uszytym chyba z worków po kartoflach. Na czubku głowy świeciła łysina, ale boki okolone były długimi, przetłuszczonymi włosami opadającymi na kark.
Drugi był nieco niższy, szczupły i sprawiał zdecydowanie lepsze wrażenie. Jeszcze przed trzydziestką, miał twarz rozentuzjazmowanego szczeniaka. Wyglądał, jakby artyście, który go namalował, nie chciało się kolorować, więc przejechał po nim brązową farbą i poszedł na wódkę. Brązowe buty, garnitur, krawat, opalenizna, oczy, włosy — wszystko. W ręku niósł torbę milicyjną.
— Inspektor Witold Szarota, a to porucznik Damian Rzepa — powiedział dryblas. Obaj pokazali odznaki. — Gdzie trup?
— Tam. — Milicjant skinął głową.
Śledczy weszli do baraku. Nie trzeba było ich prowadzić. Ciało widoczne było już od wejścia, klęczące wśród dekoracji udających dziewiętnastowieczny gabinet. Szarota i Rzepa szli przodem, a milicjant deptał im po piętach.
— Jak się nazywa zamordowany? — zapytał Szarota.
— Zygmunt Weber.
Rzepa zdziwiony odwrócił się do milicjanta. Gwizdnął z podziwem.
— Gruba ryba? — spytał Szarota.
— Reżyser. Bardzo znany — powiedział Rzepa. — Autor wielu arcydzieł, nagradzany za granicą i w Polsce, powszechnie szanowany.
— Ktoś go chyba jednak nie szanował.
Im bliżej byli, tym więcej szczegółów można było dostrzec. Ciało ustawione było tyłem do wejścia, tak że krwawa wyrwa z tyłu czaszki była doskonale widoczna.
— O kurwa, panie inspektorze — odezwał się Rzepa zdławionym głosem.
— Co jest, Rzepa? Źle się czujecie?
— Nie najlepiej.
— Wstyd, Rzepa. Trzydzieści lat na karku, a zachowujecie się, jakbyście dopiero co z podstawówki wyszli — westchnął Szarota. — Nie chcecie, to nie podchodźcie. Sam obejrzę.
— Dziękuję, inspektorze — powiedział Rzepa z ulgą. Przekazał Szarocie torbę i odszedł na bok, aby nie widzieć trupa. Szarota wkroczył między dekoracje. Rozejrzał się.
— Co tu kręcili?
— Film o życiu Adama Mickiewicza — wyjaśnił Rzepa, stojący na uboczu.
— A wy skąd wiecie, Rzepa? Przecież dopiero co przyjechaliśmy.
— Gazety czytam, panie inspektorze. Działy kulturalne. I czasem do kina z żoną chodzę.
— Działy kulturalne? Ja tylko sport — powiedział Szarota i przystąpił do oględzin zwłok.
Zygmunt Weber klęczał. Ręce miał związane z tyłu sznurem. Marynarka była pochlapana krwią i kawałkami mózgu. W końcu odstrzelono mu potylicę.
Szarota obszedł ciało Webera i kucnął przed nim. Spojrzał na twarz zamordowanego reżysera. Trudno było wywnioskować, jakie emocje targały nim przed śmiercią. Z kącika ust wypływała zaschnięta strużka krwi. Brak rany wylotowej.
Szarota wyjął z torby gumowe rękawice, założył je i ostrożnie obszukał ciało. Najpierw znalazł portfel, a w nim niewielką sumę pieniędzy i dokumenty. Z kolejnych kieszeni wydobył zapalniczkę i złotą papierośnicę, na widok której zacmokał z podziwem. W spodniach zamordowanego znalazł cztery zestawy kluczy — do samochodu, do mieszkania, do biura (miały zawieszkę z napisem „ZF TAROT”) i jakieś duże, które Szarota uznał za klucze do hali.
— I jak? — spytał Rzepa.
— Nie mam żadnych wątpliwości. Nie żyje.
Rzepa czasami miał dość poczucia humoru swojego starszego partnera. Zwłaszcza że nigdy nie wiedział, czy Szarota, nawet mówiąc rzeczy najbardziej absurdalne, żartuje, czy jest poważny. Jego powagi też miał czasem dość.
— Na pewno nie była to zbrodnia na tle rabunkowym — kontynuował inspektor. — Ani rezultat nagłego napadu wściekłości. Tak mi się wydaje. Ktoś to zaplanował, a potem wykonał. Myślę, że Weber znał sprawcę.
— Czyli zrobił to ktoś związany z filmem?
— A wy co, Rzepa, obracacie się tylko wśród milicjantów? Zrobił to po prostu ktoś, kogo Weber znał.
Szarota przestał się pochylać nad zwłokami i omiótł miejsce zdarzenia wzrokiem. Potem wrócił do Rzepy i przekazał mu torbę milicyjną. Zaczęli iść w stronę wyjścia.
— Zabrał łuskę. Skurwysyn — powiedział Szarota.
— Jebany — zgodził się Rzepa.
Wyszli na zewnątrz. Szarota spojrzał na milicjanta.
— Kto znalazł zwłoki?
*
Rzepa oparł się o ścianę. Był przygotowany do rozmowy — w rękach trzymał ołówek i notatnik. Szarota stanął nad siedzącym na łóżku stróżem i skinieniem głowy odprawił drugiego milicjanta, który pilnował świadka. Trzech mężczyzn i tak ledwo mieściło się w budce. Samo przebywanie w niej urągało godności. Łóżko, stolik, wszystko na maksymalnie sześciu metrach kwadratowych.
— Porozmawiamy sobie teraz — oznajmił Szarota. Ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu górowałby nad mikrym dozorcą, nawet gdyby ten stał. Gdy siedział, inspektor wręcz go przytłaczał.
— Jestem inspektor Szarota, a to mój kolega, porucznik Rzepa, jesteśmy z Milicji Obywatelskiej.
— Dziemba Józef.
— To wy znaleźliście ciało, obywatelu, tak?
— Zgadza się.
— Opowiedzcie.
Dziemba opisał, jak podczas porannego obchodu natknął się na zwłoki Webera. Z początku myślał, że to może część filmu, może jakiś dowcip, może Weber żyje. Gdy jednak okazało się, że to część rzeczywistości, żaden dowcip i Weber na pewno jest martwy, dozorca niezwłocznie powiadomił milicję.
— Potem przyjechali tamci dwaj panowie milicjanci, a teraz pan inspektor z panem porucznikiem. I to tyle — zakończył Dziemba.
Szarota pokiwał głową i spojrzał na Rzepę pracowicie skrobiącego notatki.
— Jesteście porządnym obywatelem, Dziemba.
— Bardzo się staram mieć swój niewielki wkład w budowę socjalistycznej ojczyzny.
— Jesteście stróżem nocnym, tak, Dziemba?
— Zgadza się, inspektorze.
— Na czym polega wasza praca?
— Na pilnowaniu obiektu nocą. Części obiektu. Mnie podlegają hale, labo… — Dziemba miał kłopot z wymówieniem słowa — laboratoria. Jest jeszcze drugi stróż nocny, który pilnuje montażowni i innych.
— I tak chodzicie całą noc i sprawdzacie, czy nic podejrzanego się nie dzieje?
— Właśnie tak, inspektorze.
— To dlaczego o odnalezieniu ciała Webera poinformowaliście dopiero rano? Macie kłopoty ze wzrokiem?
— Nie, inspektorze. Wzrok mam dobry.
— Ten trup jest widoczny od wejścia, nawet nie trzeba się za bardzo przyglądać.
Dziemba momentalnie zaczął się pocić.
— Ciemno było, mogłem nie widzieć za dobrze. A teren jest duży, to nie sprawdzam dokładnie. Zresztą obywatelu inspektorze, co tu kraść? Normalny złodziej nic by tu nie znalazł dla siebie.
Szarota uśmiechnął się.
— Słyszycie, Rzepa? Co wy na to?
Rzepa przerwał notowanie.
— Uważam, że obywatel Dziemba ma rację. Złodziej nic tu nie znajdzie. Dlatego prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa, a nie kradzieży.
Szarota pokiwał głową z uznaniem. Spojrzał z góry na Dziembę. Dozorca, siedzący na łóżku z rękami na kolanach, skulił się pod ciężarem spojrzenia inspektora. Spodziewał się dalszych pytań, ale Szarota, zamiast pytać, pociągnął parę razy nosem. Pomyślał, potem przywołał do siebie Rzepę i szeptem wymienili kilka słów. Młodszy milicjant wyszedł z pomieszczenia. Szarota i Dziemba zostali sami.
— Wybieracie się dzisiaj na jakąś randkę, Dziemba? — zapytał nieoczekiwanie inspektor.
— Co? Nie, panie inspektorze…
— Bo tak tu pachnie. Wypsikaliście się.
Dziemba się zmieszał.
— A, no bo tutaj aktorzy się kręcą, aktorki, bardzo ładne panie, ludzie na poziomie, to nawet prosty cieć musi o siebie dbać.
Szarota przyjrzał się dozorcy. Potargane, tłuste włosy, nieogolony, brudne spodnie i bluza, brud pod paznokciami, nos nabiegły żyłkami, tak czerwony, że zwalniał jego właściciela z trzymania chorągiewki na pochodzie pierwszomajowym. Jeżeli tak wyglądał Dziemba zadbany, to Szarota wolał nie widzieć go przed doprowadzeniem się do porządku.
— Kto ma klucze do hali?
— Ja. Kierownik produkcji filmu, który aktualnie się kręci. Reżyser.
— Zapytałbym, czy wpuszczaliście kogoś zeszłej nocy, ale wiem, że taki porządny obywatel nigdy by tego nie zrobił.
— Absolutnie, obywatelu inspektorze.
— Ale naprawdę nie widzieliście nikogo podejrzanego? Człowieka zastrzelili.
— Nic nie słyszałem — zapewnił Dziemba. — Może gdy doszło do morderstwa, byłem w innej części obiektu.
Wrócił Rzepa.
— I jak? — zapytał Szarota.
— Pięć butelek.
— Tak myślałem.
— Co pan myślał, inspektorze? — wykrztusił Dziemba.
— Że wasze stróżowanie, Dziemba, jest gówno warte, to myślałem — huknął Szarota. Ciasna przestrzeń budki tylko potęgowała ryk.
Dozorca skulił się jeszcze bardziej. Szarota spojrzał na niego z pogardą. Skurczony jak kutas dopiero co wyciągnięty z zimnej wody, pomyślał.
— Zrobicie tylko jeden obchód, góra dwa, a potem siedzicie w tej norze i chlejecie wódę do świtu, tak? Bo co tu kraść? Dlatego nie usłyszeliście strzałów. I nikogo nie widzieliście ani nie odkryliście wcześniej ciała. Bo byliście zajęci wódą. Tak?
— Tak — pisnął Dziemba.
— Od dawna to się ciągnie? To wasze chlanie tutaj?
Dziemba pomyślał.
— O, panie… — Machnął ręką.
— Jeśli tak długo, to pewnie żadna tajemnica — stwierdził Rzepa. — Kto ma wiedzieć, ten wie, ale nikomu to nie przeszkadza, póki się nic nie spierdoli.
— Pewnie tak — zgodził się Szarota. Potem spojrzał na przestraszonego Dziembę. — To o której kończycie robotę, a zaczynacie chlanie?
— O jedenastej, czasem, jak mi się nudzi, to o wpół do już. Przyznaję, panowie milicjanci, nie pilnowałem, piłem, ale nikogo nie zabiłem, przysięgam — wyrzucił z siebie.
— Wiemy — powiedział Szarota. — Tacy jak wy to ledwo umieją się nożem i widelcem posługiwać, a co dopiero bronią.
Dziemba odetchnął z ulgą.