Читать книгу Prymityw. Epopeja narodowa - Marcin Kołodziejczyk - Страница 12
Оглавление8. Szesnaście złych
Szesnaście, kuhuhurwa, nie starczy na nic. Jeszcze gdyby się było samemu, to jeszcze; jeśli rozważnie kupi. Natomiast nie ma sposobu, aby czterech dorosłych z szesnastoma złymi w kieszeni pomyliło zmierzch ze świtem – z szesnastoma lepiej w ogóle nic nie zaczynać. Tylko się idzie rozdrażnić – wpierw rozpogodzić, a z kolei kilkanaście razy mocniej spochmurnieć.
I zaczną się te poszczególne borderlajny: piłka nożna, pięćset plus, krwawienie z worka osierdziowego duszy, Jezus z rodziną, Nazaret jako każdy Nasielsk, złodziejskie państwo, Legia Pany, elegijny patriotyzm, Polska w ruinie, Polonii szkoda, Zaolzie dla Polski. I: o tym się głośno nie mówi, ale złapali ruskiego agenta w strukturach KOD-u; a poza tym czemu beżowi uchodźcy chcą wyłącznie do Polski – to akurat jasne, chcieliby wysadzić w powietrze naszą wiarę i jedność; jakie fajne dupy zjechały na Światowe Dni Młodzieży do miasta Krakowa. Są jeszcze dobre kobiety – nie ma już ani jednej dobrej. A znów z kolei tak ryzykownie: czy Radosław Katyński jest homo, hetero czy zero, w sensie seksualista; takie tam klechdy domowe. Szarpanina jako puenta. Doświadczenie uczy, że mając wszystkiego szesnaście złych na cztery twarze, lepiej jest siedzieć na dupie i nic nie kręcić, bo szkoda zdrowia.
Tak czy nie? Tak, bo jak kłopot, to będą ciągać ludzi za język na komendy, pytać się o życie osobiste i dochodowe, o stosunki z prawem i Partią, a ja się pytam: na chuj komu taki wrzątek w dzisiejszych czasach? Jeszcze się prorocy zapatrzą w czyjeś przedatowane papiery i coś komuś odwieszą do odbycia. Lepiej siedzieć na dupie milcząc.
Pół roku temu palił się ktoś w Skaryszewskim, i co? I nic.
Żałobnicy po J–24, dwoje – zdaje się siostra z bratem albo może bardzo podobni z twarzy mąż i żona, albo po prostu – żeby nikogo nie urazić – współkobieta i współmężczyzna, dochodzili już do bramy Bródna i nie mogli przestać się kłócić. Ona była silnie za czymś, a on kręcił głową, że nie. Ona wyjaśniała, że ona może odejść, kiedy tylko zechce, i wtedy on będzie musiał dać jej pieniędzy. Mówiła, że i on przecież może odejść, jeśli tylko zechce, bo jest niezależny i samorządny, ale też będzie musiał jej za to zapłacić – ergo oboje mogli odejść, jeśli zechcą, na zasadach przewidzianych prawem. Zwyczajne damsko-męskie sprawy, jakby rozwód lub prawo handlowe.
Nazywali się Krotofilowie, bo tak się podpisali na rachunku z Sułtana, takie też nazwisko kazali wypisać na tabliczce zmarłemu – Edward Krotofil, magister inżynier wodny, żył lat sześćdziesiąt dziewięć. Wszyscy Krotofilowie ubrania mieli dobrej jakości, o klasycznym kroju i dużym koszcie, ale jednak żywi obdarowali krewniaka na docelowy bieg jakimś surdutem Wokulskiego i zniczami najlepszymi z najtańszych. Cała rodzina – jako ludzie z aurą – byli w tonacji starego złota, z tym że mężczyźni wnosili do puli brązy, borda i szarości, nieboszczyk szarsze i już znikające do wyciemnienia.
– A kobieta czerwone jaskrawości – powiedział Gruco patrząc w dal z antagonizmem, w kierunku bramy głównej, gdzie tamci ulatniali się kontynuować zabiegane życie. Przekładając obserwacje na drabinę społeczną, mogło być tak: ona kadra zarządzająca, on być może społecznik-entuzjasta lub działacz domowy. Fundacja? Rada zarządu? Partyjni? Jehowi?
Wspólnie wygrzebali szesnaście złych, z czego ona pięć.
– Bez kija nie podchodź – ocenił zaocznie Tatulo Gruco.
Wtedy sułtanowcy patrzą się z niesmakiem, a przy nich stoi bardzo odmieniony Jan Kwas i się przymila; nie chodzi o to, że cały w glince, śmierdzący potem i dobijający się o współczucie w męskim gronie – tylko że wesół i podaje gruby banknot od siebie, ze szczerego portfela. Z twarzy wymazał już częściowo ślady psychicznego pobicia z całego dnia i z kilku ostatnich tygodni pod rząd, a już szczególnie sprzed paru chwil, kiedy latał tutaj z motorkiem w dupie, próbując zająć sobie czas fizycznie, i umajał kwaterę obcemu nieżyjącemu, żeby tyle nie rozmyślać o sobie.
Teraz stoi z uśmiechem i podaje dolę – jednym słowem całkowita zagadka istnienia. Rzeczy przesunęły się od złych do dziwnych – oto chcichotliwy Kwas wręcza dziesięć złych, więc w sumie jest dwadzieścia sześć, kwota, z którą – jeśli wie się, gdzie pójść – można zorganizować całe przyjęcie dla takiego zaplecza środowiskowego jak funeraliści, można liczyć na zaśpiewy szczęścia wśród gości, rozbłyski magnezji i bengale umysłowe. Można przez dłuższą chwilę poczuć się inaczej niż ogół ludzi u nas i na świecie.
Ale bądź co bądź ten tu stojący Kwas przy takim trybie bycia w trymiga się wykończy; i nie chodzi o alkohol od Baby Milion z dalekiej Kawęczyńskiej, niewiadomego pochodzenia, niefirmowo korkowany. Chodziło o psychikę. Od dłuższego już czasu Jan Kwas był bojący się czegoś, spracowany od środka, osaczony przez sforę skrupułów. Szarpały go zorro i kismet. Nie rozumiał najprostszych poleceń albo też w najprostszych poleceniach odnajdował od razu całe wiekopomne misje do wykonania, podczas gdy chodziło jedynie o opróżnianie-grzebalnictwo. Wiadomo było mniej więcej dlaczego taki, z tym że wiedzieć, a powiedzieć – a już zwłaszcza przemówić do kogoś z rozsądnością – to trzy zupełnie inne rzeczy. Trwało tak i trwało.
– Zostaw se trochę siebie na później – rzucił tylko Tatulo.
Tatulo w każdym razie dostrzegał w słoneczne dni, że są takie momenty, w których Jan Kwas nie rzuca cienia. Aureolę miewał wtedy krzykliwie pomarańczową, czyli pożar, kurwa, pożar.
Przemek kierowca horrendalnie się spóźnił, właściwie dopiero dotarł, podprowadził rokokowego mercedesa pod kwaterę, stał i gniótł w dłoniach swój melonik w pańszczyźnianym, staropolskim geście przeprosin. Nieszczerym. Ponieważ morda u niego kocia, a pańszczyzna dawno prawnie zniesiona – w ludzkich dobrych wspomnieniach tylko pozostała. Stoi pytająco.
– Podziw będzie po robocie, panie Przemek – mówi mu Gruco.
I pyta się, wskazując auto w girlandki i złocenia: czy można? Oj, ucieszył się Przemek z takiego obrotu ciał, zaprasza do środeczka, na galwanizowaną, srebrną podłogę, na szyny jezdne do przesuwania wersalek wte i wewte.
Słońce już zachodziło, kiedy podjechali we czterech do Baby Milion na Kawęczyńską. Swoje grube ciało wychyliła do nich przez okno na parterze, trochę zła, że tak im się spieszy do wodopoju, że aż służbowym samochodem musieli tutaj. Robiło się z tego powodu zbiegowisko w cichym zakątku ulicy, zwłaszcza dzieciaki zbierały się ponad miarę i pytały się, a co, a jak, czemu, kto tutaj zeszedł i idzie do lali?; czas był kolacyjny i prawie każdy dzieciak zaglądał na elegancką pakę karawanu, trzymając kromkę chleba posypaną cukrem. Wewnątrz jedynie były duchy odeszłych. Wobec tego oczywiście ta Baba, która podobno kiedyś znalazła na ulicy przed swoim mieszkaniem cały milion, obecnie z trwogą twierdziła na głos, że absolutnie nie trudni się pokątną sprzedażą alkoholu, w imię Ojca i Syna – żegnała się, że przecież ona tu i teraz padła ofiarą nieporozumienia, a wręcz, że idzie dzwonić na psów; uparta menda.
Widywałem ją wielokroć na ulicy, jak miała prawdziwe wąsy i brodę.
– Ten umarł? – pytały dzieci stając na progu służbowego samochodu i wskazywały na śpiącego na tylnym siedzeniu Roberta Poczętego. Za plecami, w części ładownej, walały mu się białe foliowe worki pobrudzone gliną, co podbechtywało fantazję.
Tymczasem Baba robiła już chamski krzyk, że ratunku!, będą ją gwałcić, mordować, okradać – no a ta część Kawęczyńskiej cała wiedziała, że ona kiedyś znalazła milion, dlatego też od razu przyszli Cyganie z nożami, jak to zawsze Cyganie, trochę się poprzyglądać, a trochę bronić swojej Baby, trochę też być może uszczknąć z jej miliona. Podszedł ciekawy dziad Beznadziejczuk idący jak na egzekucję do mieszkania, niosący sobie z mięsnego Szyneczka włochatego salcesonu, a swojej chorej żonie Halinie polędwicy sopockiej i ogórków. W bezpiecznej odległości stał i patrzył Andrzejek Drella, inteligent prasowy, wielokształtny z powodu pastwiącego się nad nim kaca. Poza tym pojawił się dopełniający obrazka tramwaj numer siedem, zatrzymał się na przystanku i wypuścił ludzi, rozleźli się po Kawęczyńskiej, wielu przyszło popatrzeć i zrozumieć, o co chodzi z karawanem Sułtan, poległym-godnie-żal, który tak tu stoi i nie odjeżdża, i czemu Kobieta Która Znalazła Milion znowu tak frenetycznie drze japę – same ciekawostki na ulicy bez wylotu. I wszyscy się serdecznie witali, bo się przeważnie znali od dzieciaka, sobie padali w objęcia i korzystali z okazji, by rozpytać o dalszych wspólnych znajomych.
– Pani Naaagła – powiedział Babie z okna Tatulo Gruco, na miły, proszący sposób przeciągając jej metrykalne nazwisko. A ludzie szli i szli, i można było nawet wziąć pod uwagę domysł, że w drewniaku na dalekiej Kawęczyńskiej złapali Kodowca i będą się z nim rozprawiać za niszczenie prawdziwej polskości.
W ten sposób zebrało się około dziewiętnastu osób, miłych i z trąconymi błędnikami, więc w sumie – jak wynika ze statystyki dla Pragi Północ – przyszło około stu złych w gotówce. Baba umilkła i nareszcie łasząc się przyniosła z mieszkania co potrzeba, podawała im to przez okno nie patrząc w twarze, tylko na boki, szło szkło i szkło, i jedynie prosiła zajechać wozem przez bramę na zaplecze podwórza, tam od zajezdni tramwajowej, bo ktoś mógłby przejeżdżać ulicą i zainteresować się służbowo. Poszli więc; stały tam plastikowe krzesełka, kupki cegieł do siedzenia i plastikowy stół przykryty ceratą, z plażową parasolką, na nim szklanki i słoiczki po przecierach pomidorowych i parę szklanek po zapachowych zniczach z Ikei, wszystko dość czyste, bo napadało deszczówki i mgły; a dalej, za plecami, było normalne tutejsze tło, czyli wyburzeniówka – nieczynny warsztat rzemieślniczy z zabetonowanymi oknami oraz śladami uporczywych, nieudanych podpaleń umyślnych przez nieznanych sprawców na przestrzeni lat.
Jesień kurwa, mówili ludzie ze wzdychaniem, tak samo mówiliby o zimie i wiośnie, bo zawsze jest taka ogólna potrzeba, żeby zacząć od mówienia, nie od razu od picia. Trudno rano wstać, mówili, w kościach łupanie, każdy ma ciężko. Ale z drugiej strony, mówili też, w Polsce statystycznie lepiej, wstaje się z kolan, rząd dobry, a prezydent Jałowy ładny i będą teraz gonić na Kamczatkę tych, co się podorabiali, bogoli, będzie się im odbierać, co nakradli, a dawać potrzebującym Polakom, takim jak ty i ja, wykluczonym, pozbawionym i zahukanym na naszej własnej ziemi. No to ciach babkę w piach – i pili.
Kwas siadł na skrzyni z piachem ppoż., która była pusta, a on był spiczniały, bo ponownie odczuwał wewnątrz siebie dzicz. Nie mógł spać po nocach, a kiedy zasypiał, śnił o drgających w słońcu bezludziach i wszędzie na kamieniach wylegiwały się tam legwany-nielegwany. Jakieś jakby smoki. Natomiast Poczęty, tak zdrów psychofizycznie, że bardziej już nie można, co pewien czas zakrzykiwał z rękami w górze: biała siła! Narkat! Narkat! Bagnet na broń, kozojebcę goń, goń, goń!
Narkat to byli Narodowi Katolicy – nowa organizacja z wielkimi tradycjami, zrzeszająca młodzież męską i starych pierdołów.
– Wszyscy, jak tutej siedzimy – wołał powstały moralnie z tylnego siedzenia karawanu – na marsz niepodległości!
Dało się jeszcze wtenczas z nim pogadać, bo niedługo później, gdy został szychą, taka możliwość definitywnie zanikła. Więc paru pijanych autentycznie się do niego garnęło, ciekawych jak przebiega tok jego myśli i czy nie ma drobnych.
– Kto nie przyjdzie ten pedał i swołocz i, kuhurwa, sam nie wiem co – agitował Robert rozebrany do klatki piersiowej na pohybel zimności i popatrywał groźnawo, na kogo by tu przyszarżować i stratować rytualnie słowem-czynem, huzia po naszemu, z łopotem skrzydeł, szczękiem zamka karabinu, szpadlem w potylicę.
– Hańba! – pokrzykiwali przymilnie pijani.
– Sprzedawczykom śmierć! – dodawali od siebie w bonusie.
Jednak nie miał dla nich nawet pindziesiąt groszy, bo skąd by?
Dowiedziawszy się o tym definitywnie usiedli i posmutnieli.
Siedzieli, to siedzieli – patrzyli; do chodzenia gdzieś nikt się specjalnie nie palił. Panowała wolność słowa, więc Poczęty mógł pić i mówić; po neoficku uświadamiać państwowotwórczo jak jakiś Poligraf Poligrafowicz Szarikow.
Widać było, że znajduje się w kościele idei, poszukuje słów, które byłyby na miejscu, a jako Pobudzony nie odpowiada za swoją osobę; uzasadniony afekt. Bo czemu tutaj kupować alkohol od Baby Milion, darł mordę w potoczny sposób, jeżeli blisko na Radzymińskiej czynne Tesco i kupując tam zakupy, podatek wpływa dla kraju?; legalny-wzbogaceniowy. Dlaczego, kuhurwa, akurat u Baby, Która I Tak Podobno Znalazła Milion i na wszystko ma?
I polewał wszystkim, ponieważ był w posiadaniu insygniów.
Baba już płakała od ostrych słów i prosiła psychodramatycznie: Bobik, przestań, Bobik, co ja ci złego?
– Rozlewasz – zwrócił mu wówczas uwagę Tatulo Gruco, ponieważ był to wówczas jeszcze ten czas, kiedy mógł innym zwracać uwagę, dlatego że posiadał mir i nim dysponował, z tym że ten czasokres dobiegał właśnie definitywnie końca. Tatulo odebrał pracownikowi insygnia: głównie berło, odtąd sam polewał. Było to bardzo obraźliwe, jak publiczne zerwanie pagonów, i Robert Poczęty zaczął milczeć do wszystkich obrażony.
– Niepolacy! – szemrał w ich stronę z pogardą krótkoostrzyżonego.
– Polska-Polski-Polsce-Polską – mówili potem także inni w trakcie tego wieczoru spędzanego w coraz gęstszej mgle jesieni. – Wyjść by raz z tego bardachu unijnego, Brytole wyszli i co im się stało? Nic. A – mówili kontradyktaryjnie – podobnież z tym tam człowiekiem spalonym w Skaryszewskim koło pomnika klaszczącej panienki, to nic wogle nie wiedzą co i jak.
– Po mojemu – rzuciła Baba przymilnie – uchodźcy go doszli.
Trafiła w sedno, bo wiedziała, jak krótko sieknąć didaskalią, by odwrócić uwagę od swojej osoby. Będąc długoletnio samotną i cierpiącą na bezdech nocny, z którego wynikał jej strach przed spaniem, dobę przeżywała z telewizją polską, a tam doradzali, jak poprawnie myśleć na temat sytuacji. A dodatkowo handlując chlebem życia i kielichem zbawienia, Baba była życiowo bystra i rozprowadzała ludzi umysłowo, jak chciała. Baba Milion, to nie była jakaś tępa dzida.
Kraj płynął mlekiem i miodem. Uchodźcy byli z pustyni. Proste?
Mrok rozświetlały błyski spawarki płynące do zebranych niebem znad zajezdni; czarodziejskość w pewnym sensie.
– Jak to, że palił się? – pytał ktoś informacyjnie zaniedbany.
– Normalnie, ktoś widział, że coś tam jakby leży i pali się, ale mu się zdało, że tylko zwykły pies, to machnął ręką i poszedł dalej na autobus, bo musiał do roboty.
– Ale jak to palił się? Samozapłon? Wódka się w nim zapaliła?
– A bo to ja wiem?, palił się, to się palił. – Dziad Beznadziejczuk bardzo machał rękami koło słoika z ogórkami dla chorej żony, a następnie te ręce rozłożył i tak mówi: – Życie jest takie, a nie inne. – Wypili za zdrowie tego palącego się nieznajomego psa i śpiewali piosenki rezerwistów i Kiedy Ranne Wstają Zorze.
Ciąg dalszy w wersji pełnej