Читать книгу Prymityw. Epopeja narodowa - Marcin Kołodziejczyk - Страница 6
Оглавление2.
Jan Kwas przywykł.
O wiele straszniejsza była krew z nosa w poprzednim miejscu zatrudnienia i wyłożona białymi kafelkami kuchnia w tamtym złym mieszkaniu niż to teraz tutaj. Bo tu bezemocyjność, namysł nad upływem, ogólnie klimat, można było przemyśleć ostatecznie swoje światopoglądy. A czasami się i pożartowało. Inna rzecz, że tutaj pośmiardywało smugowo od podłogi, no ale w dzisiejszym świecie nie można mieć zupełnie dobrze wszędzie, gdzie się nie pójdzie.
Dopiero co Partia specustawą unieważniła u nas czas, zegarowo i przyrodniczo, żeby niektórzy zmarli bohaterowie narodowi też mogli włączać się w dziś i, ręka w rękę z bieżącymi postaciami wielkiego formatu, bez ustanku zakłamywać się wzniosłością.
Było to posunięcie na skalę. Zniesiono słowo tymczasem. Były wielkie marsze uliczne z okrzykami za i pochodniami-żagwiami. Wprowadzono zbuńczucznienie obyczajów i pochwałę zenkowatości. Zmarłych zrównano prestiżem z poległymi. Wystąpiono do krajów anglojęzycznych o anulowanie czasownika polish w znaczeniu froterowniczym. Na sklepy z przyborami do geografii rzucono globusy Polski. W codziennym języku mówionym sacro zrównano z profano, co wszyscy z mety podchwycili. W państwowych sklepach z pamiątkami pojawiły się mementa: chochoły i sznury.
Ale mimo to i tak gówno mogli poradzić na zwykłe kontinua nieskończoności w miejscach tak uderzających jak Bródno, Targówek i Szmulki.
– Człowiek tak jak świnia: przywyka do wszystkiego, o ile nie ma innego wyjścia, a ma wystarczająco czasu – mówił na przerwie obiadowej kierownik zmiany Pachowicz w poprzedniej robocie i trząchał ręką. Jakby w dalszym ciągu nie mógł odżałować dwóch utraconych w młodości palców, wskazującego i serdecznego.
Po czym wkładał viceroya między dwa najmniejsze palce i też palił bardzo udanie, puszczał dym na chłopaków, patrząc się na nich, czy widzą jak on sobie pogardliwie radzi z determinantą. Zegarek nosił, ale niechodzący.
Wszystkim się wszystko plątało ze wszystkim, międzynarodowość z gminą i ogólnie wszystko, nic nie można było poradzić, każdy miał ciężko, a żyć trzeba dalej.
– Jak tu stoję – wołał ten Pachowicz do śmiechu i do namysłu dla chłopaków – tak jestem jednoosobowe przedmurze chrześcijaństwa.
Za kurtyną, w mniejszej salce zakładu pogrzebowego Sułtan na ulicy Wincentego, szybko-tanio-z pewnością, przyćmione światło z oszczędności prądu, w tle szumność gadania z socjalnego – oczywiście znowu czymś tam handlowali. W bliskim planie poruszyła się umalowana głowa starszego pana z rozkazującą szczęką podwiązaną chustką. Rzucało się w oczy, że szczęka leży trochę za blisko nóg.
Kwas sięgnął mu pod plecy, zanurzył pod nim ręce po łokcie, na raz dwa podrzucił lekko do góry, dziwnie lekkiego, umościł w trumnie, bądź – jak tu się mówiło – na wersalce. Potem się przyjrzał, wygładził mu nogawki i pufy na ramionach marynarki, znowu się przyjrzał. No, musiał być jakiś porządny, epoletowy człowiek, emeryt albo żołnierz sztabowy, szkoda. Gruco mówił wręcz, że jeszcze widać aurę – fioletową, znaczy dobry, ale zagubiony i znużony człowiek.
Teraz ostatni sznyt – Kwas naciąga emerytowi kąciki ust jak do uśmiechu, nic się tu nie rozdziawiało i nie leciało w dół, jest w porządku zastygłe, można ściągnąć chustkę ze szczęki.
W socjalnym grało radio i znowu grali tam w karty i rozmawiali o posłusznym życiu versus dużych pieniądzach. W socjalnym, bo w radiu to wiadomo – publicystyka i taniec ludowy.