Читать книгу Prymityw. Epopeja narodowa - Marcin Kołodziejczyk - Страница 7

Оглавление

3.

Bez okien siedziało tam przy stole trzech mężczyzn. Świecili wszystkie dostępne jarzeniówki, grało radio i młody, sądząc po głosie, zesrany z podniecenia prowadzący obiecywał, że już nie odezwie się do końca programu – będzie już jedynie grał muzykę z Łowicza. A oni, grobownicy, pochylali się nad rozłożoną na papierze kaszanką i rwali chleb rękami, bo nóż gdzieś zginął. Karty od dawien dawna były już i tak zatłuszczone.

Najstarszy, Tatulo Gruco, który zjadł zęby w funeraliach i nic już przed nim nie dało się ukryć w zawodzie, i niczym nie szło go już zniespodzianić – bo w życiu prywatnym też już prawie na nic nie narzekał – przeglądał gazetę Goła Dupa, mocząc nogi w miednicy. Pocierał nogę o nogę, dwa suche kostropy, i szeptał: jebaniutkie, jebaniutkie.

Na nic tak nie narzekał, jak na kurwy-haluksy rozpychające mu nawet gumę w służbowych gumiakach, nie mówiąc pójść gdzieś w półbucie do elegantszego miejsca, posiedzieć, przejrzeć sport, nekrologi i kto kogo wyłonacył w rozumieniu politycznym.

– Słowa tu o nim nie piszą – mówi Tatulo Gruco zza gazety na temat Zwłok znajdujących się w niebieskiej poczekalni za kurtyną socjalnego. – Czasami piszą, a o tym nic.

– Wagomać – dodaje, bo klął jedynie bardzo umownie, bez epatacji.

Może nieciekawy? – myśli. – Nie wiadomo, może jeszcze napiszą.

Tak się Kwasowi składało, że na zawodowej ścieżce w Warszawie spotykał mniej więcej wyłącznie brygadzistów z drobiazgową umysłowością, bo i wcześniej Pachowicz, i teraz ten Gruco.

Prymityw. Epopeja narodowa

Подняться наверх