Читать книгу Sprzedawca arbuzów - Marcin Meller - Страница 10

Оглавление

Pod kolumną

Pisanie felietonu w dzień wagarowicza trąci jednak lekką perwersją. I jeszcze od rana dzwonią telefony i pikają mejle, żebym pochwalił się w tym i owym medium, jak to nieustannie urywałem się ze szkoły. Widać tak mi z gęby patrzy.

No więc wykonałem pracę umysłowo-wspomnieniową i wychodzi na to, że tak znowu bardzo to nie wagarowałem. Owszem, miałem więcej niż zrelaksowany stosunek do obowiązków i programów szkolnych. Kilka przedmiotów służyło mi tylko do tego, by siąść w dalszej ławce, rozłożyć pod nią książkę i zagłębić się w lekturze. Wyrwany do odpowiedzi nie miałem oczywiście bladego pojęcia, o czym mowa, więc różnie się kończyło. Dwóją albo przy recydywie wezwaniem rodziców. Oczywiście tak kombinowałem, żeby przyszła mama, ale wiadomo, że rządzi prawo Murphy’ego: jak coś ma źle pójść, to tak właśnie pójdzie, i na wywiadówki przychodził zwykle tata, który stawał wobec dylematu pedagogicznego na miarę Antygony. Czy ma być dumny z syna, który z własnej nieprzymuszonej woli pochłania tony książek w każdej możliwej sytuacji – jak mi gasił w nocy światło, to kontynuowałem lekturę pod kołdrą przy latarce, dzięki czemu pięknie schrzaniłem sobie wzrok – czy jednak zgrywać surowego rodzica i sadzić głodne kawałki o lekceważeniu szkoły oraz obowiązkowe „bo ja w twoim wieku...”. No cóż, konsekwentny za bardzo nie był, a że dzieci czują – no może nie wszystko, ale bardzo wiele – to widziałem, że moje aspołeczne, a przynajmniej aszkolne pasje go nie smucą – tak jak ojca mego kolegi rozpierała duma za każdym razem, kiedy rzeczony kolega dał komuś po buzi.

A z tym „bo ja w twoim wieku...” trochę wyluzował, gdy dowiedziałem się od jego znajomych, że „on w moim wieku...” pogrywał sobie niewąsko. Ja żadnemu nauczycielowi nie wylałem wiadra smoły na głowę, a on i owszem. Ja nie oblałem roku, a on i owszem. A na głowę to ja tylko klej butapren, i to koleżance z klasy. W piątej klasie podstawówki. Co prawda musieli ją ogolić jak za okupacji, ale za to dzisiaj jest profesorem literaturoznawstwa w Holandii – nie żebym przypisywał sobie zasługi, ale kto wie?

No dobrze, już w liceum wagarowałem. Kiedy tak jak dzisiaj wiosna eksplodowała nie tylko datą, lecz także przepiękną letnią pogodą, wraz z kumplami z warszawskiego XI LO im. Mikołaja Reja urywaliśmy się z fizyki, matmy (klasa humanistyczna, było nie było), rosyjskiego czy biologii. Miło mi wspominać, jak przyszły pan redaktor, producent filmowy, radca prawny, pisarz, bankowiec zabawiali się, ganiając po pobliskim placu Dąbrowskiego z zeschniętymi psimi kupami nadzianymi na patyki. A co mieliśmy robić? Knajp było tyle co kot napłakał, do jednej nas nie wpuszczali, z innej kablowali do szkoły, w trzeciej stać nas było na herbatę, jedną, więc szybko prychali i gonili.

Ale był jeszcze Iluzjon, legendarne kino, Muzeum Sztuki Filmowej, gdzie puszczali niedostępne gdzie indziej filmy. Tam, i owszem, sporo czasu przeznaczonego na mą opłaconą przez Polską Rzeczpospolitą Ludową edukację spędziłem. Czasem kuratorium podsyłało swoich nauczycielskich tajniaków, by takich jak ja miłośników X Muzy na nielegalu łapać i odsyłać do właściwych placówek szkolnych.

Kiedy tak teraz patrzę na to, co piszę, wychodzi mi, jak w tym dowcipie o naukowcu: „Żona myśli, że jestem u kochanki, kochanka, że u żony, a ja mogę sobie spokojnie pójść do biblioteki i poczytać książki”. No, ale takie to były wagary.

A potem urwać się na plac Zamkowy, siąść pod kolumną Zygmunta, modlić się (jeśli ktoś wierzył), by milicja nie legitymowała, i patrzeć na dziewczyny, z których wiosna zrzuciła nadmiar odzieży i które też na plac sunęły, taksując nas, pryszczatych, wzrokiem. I jakoś zawsze tak wychodziło, że kiedy siedzieliśmy pod kolumną, same chłopaki, to patrzyliśmy na przechodzące pary i sobie myślałem: „Ale fajnie mają ci kolesie! Idą z dziewczyną w tym wiosennym słońcu, a my, luzerzy, z wywieszonymi językami, jaramy się perspektywami podbojów, które jak nic się nie spełnią”.

A potem następnego roku szedłem z dziewczyną przez plac, patrzyłem na chichrających się chłopaków pod kolumną i myślałem: „O kurde, ale mają fajnie, wolni jak taczanka na stepie, mogą rozbić dzisiaj miasto, a ja muszę zgrywać wrażliwego Romea, dla którego żadnych niespodzianek nie przewidziano”. Dopiero jakiś czas później miałem przeczytać Życie jest gdzie indziej Milana Kundery.

A tak swoją drogą wtedy, siedząc pod kolumną, zastanawialiśmy się nad śmiertelnie poważnym problemem, który Kundera w – nie da się ukryć – nieco mądrzejszy sposób poruszy po latach w Nieśmiertelności. A mianowicie, drodzy panowie (panie zresztą też, tylko odwróćcie sytuację), gdybyście mieli do wyboru: przespać się z najbardziej pożądaną kobietą świata, ale tak, że nikt by się o tym nie dowiedział, czy pokazać się z nią we wszystkich knajpach Warszawy, lecz zero seksu, to co byście wybrali?

No i zostawiając was z tą zagwozdką, zmywam się na wagary.

Sprzedawca arbuzów

Подняться наверх