Читать книгу Sprzedawca arbuzów - Marcin Meller - Страница 11

Оглавление

Pochwała leniwych rodziców

Kiedyś znajomi byli nad Bałtykiem w szczycie sezonu, tłum ludzi na plaży, no i nagle ona zorientowała się, że nie widzi trzyletniego syna. Z lekka oszalała zaczęła szarpać opalającym się chłopem, nawołując intensywnie, by coś zrobił, a konkretnie znalazł dziecię. Na co ten, znany z, delikatnie rzecz ujmując, flegmatycznego usposobienia, wygramolił się z dołka i zamiast ganiać w histerii po plaży, obczaił powoli otoczenie, namierzył wieżyczkę ratownika, udał się do niego, wdrapał po drabince, poprosił o pożyczenie lornetki i zaczął lustrować ludzką ciżbę. Co skłoniło matkę do histerycznych krzyków, by szukał dziecka, a nie bawił się szkiełkami. Głęboko wzdychając, mąż odpowiedział: „Spokojnie. Jak on ma sobie poradzić w życiu, jeśli nie da sobie rady teraz na tej plaży?”. Po czym malca wypatrzył, nie spiesząc się zbytnio, wychwycił z tłumu i zaprowadził do chlipiącej matki.

Przez lata anegdotka ta sprawdzała się pysznie w kręgu mych przyjaciół, a teraz mi się przypomniała za sprawą książki Być rodzicem i nie skonać. Rodzicielstwo na luzie mojego angielskiego rówieśnika (rocznik 1968), ojca trójki dzieci, Toma Hodgkinsona. Autor znany polskiemu czytelnikowi z dowcipnych dziełek Jak być leniwym i Jak być wolnym tym razem prezentuje cudownie anarchistyczne i po czubek głowy zanurzone w brytyjskim poczuciu humoru podejście do wychowywania dzieci. A raczej niewychowywania, bo w oryginale rzecz się nazywa, całkiem słusznie, Leniwy rodzic. „Ledwie zaczynamy się martwić jakimś konkretnym zachowaniem dzieciaka – jak kurczowe trzymanie się maminej spódnicy – okazuje się, że zdążył z tego wyrosnąć. Po co się zamartwiać?”.

Hodgkinson jest zachwycony pomysłami żyjącego przed wiekiem pisarza D.H. Lawrence’a, przekonującego, że opiekę nad potomstwem „należy powierzyć głupim, grubym kobietom, które nie będą się nim przejmować [...]. Zostawmy dzieci w spokoju. Wyślijmy je na ulicę albo na podwórko i przestańmy się nimi interesować”. I zaznacza uczciwie: „Jako podatny na wpadki chaotyczny obibok powinienem lojalnie uprzedzić, że nie należy mnie słuchać”.

Co przezornie wspomniawszy, mogę cytować dalej – a to, co zacytuję, ujdzie autorowi na sucho tylko dlatego, że jest Anglikiem: „Autorytarny ojciec mięknie, jeśli troszkę wypije. [...] Na lekkim rauszu nabieramy zdrowego dystansu i wszystko nas cieszy – równamy do poziomu dzieci”. Co z kolei świetnie się komponuje z głębokim przekonaniem Hodgkinsona, że nic tak dobrze nie robi dzieciom, jak życie w grupie i na kupie. W domu, w jednym pokoju, z przesiadującymi przyjaciółmi ich i rodziców. I wariant idealny: puste pole, w rogu kącik dla rodziców, którzy przy leniwym obiedzie sączą piwo albo wino, a cała pozostała przestrzeń dla szalejących dzieci. Jeśli są w grupie, do fantastycznej zabawy wystarczą im piasek, gałęzie i kamyki.

Dla Hodgkinsona życie rodzinne to działalność rewolucyjna. W kontrze do państwowego systemu edukacji, ogłupiających reklam wycelowanych w dzieci, niepotrzebnych zabawek i gadżetów, przekazów, że dzieciństwo jest przygotowaniem do dorosłości, która ma polegać na ciężkiej pracy. „Pamiętam szczególnie jeden odcinek Boba Budowniczego, który wydał mi się wyjątkowo przerażający: Bob dał swoim maszynom dzień wolny – ale one i tak przyszły do pracy! Dla przyjemności! Były tak służalcze i zniewolone, że nie miały pojęcia, co ze sobą zrobić w wolny dzień: z własnej woli podporządkowały się swemu władcy. Czego to uczy nasze dzieci?”. I jeszcze: „Samo wyrażenie «zajmować się» jest fatalne. To chorobliwa cecha naszej kultury, że «zajmowanie się czymś» jest postrzegane jako lepsze od nicnierobienia, nawet jeśli przynosi komuś szkodę. [...] Mimo najlepszych intencji i liberalnych poglądów autorów współczesnych książek o wychowaniu – co wezmę którąś do ręki, czytam o «inwestowaniu w przyszłość», a chciałbym znaleźć coś o «cieszeniu się teraźniejszością»”.

Książka Hodgkinsona jest pełna niekonsekwencji (na przykład: jak mniej pracować, a jednocześnie unikać państwowych szkół, czyli posyłać dzieci do płatnych placówek prywatnych bądź społecznych?), ale przecież wbrew polskiemu tytułowi to nie żaden poradnik dla rodziców, tylko skrząca się humorem i miłością do rodziny i przyjaciół apoteoza pełnego czułości, radości i wspólnego przeżywania życia.

Autor ma dobre słowo i dla matek, i dla ojców: „Dzieci potrafią się dostosować do różnych stylów matczynej opieki. Nie ma idealnej metody sprawowania jej – to rządzący utrzymują, że jest jakiś «najlepszy sposób». [...] Ponieważ mężczyźni są z reguły bezczynni, w myśl naszej filozofii stanowią dobry materiał na matki. Mężczyznom łatwiej niż pełnym obaw kobietom (którym życie zatruwają dodatkowo sielskie obrazki z magazynów i reklam) przychodzi zostawić dzieci w spokoju”.

Mówiąc krótko: nie ma wzoru edukacji doskonałej, nie ma rodziców idealnych, nie dajmy się ogłupiać, cieszmy się wspólnymi chwilami, a tarzanie się po dywanie jest więcej warte niż wożenie dziecka z zajęć na zajęcia.

Aha, a małoletni bohater opowieści z początku felietonu jest już dzisiaj pełnoletni i bardzo ładnie sobie radzi w życiu.

Sprzedawca arbuzów

Подняться наверх