Читать книгу Sprzedawca arbuzów - Marcin Meller - Страница 7

Оглавление

Kąpiąc Gucia

A więc powiadacie, „Newsweeku” szanowny, że jako młody stażem tata mam napisać o świadomym tacierzyństwie, znaku naszych pięknych czasów. Bo bycie fajnym, zaangażowanym ojcem staje się wręcz modne. No, coś jest na rzeczy. Znajoma, która uczyła mnie wiązać takie przypominające chustę nosidełko, rozczuliła się, że nic tak na laski nie działa jak facet z worem na brzuchu.

Ale, ale! Jest jeden problem. Kiedy słyszę o tej wzbierającej fali nowoczesnego ojcostwa, zdaję sobie sprawę, że mnie to w pewnym sensie nie dotyczy. Bo ja wiele lat temu zostałem wychowany przez ojca, co – jak rozumiem – jest postulatem postępowych matek. Odkąd pamiętam i dokąd pamiętam, był obok mnie, ze mną. „Słońce pleni się/ na wszystkie/ strony/ chodzimy nad wodę/ lato i woda/ to dobrzy bogowie/ mój synek/ mówi o nich przez cały dzień/ potem wracamy do/ domu/ dom to jest również łatwe słowo” – pisał w wierszu dwudziestoośmioletni bezrobotny historyk (wyrzucony z pracy w marcu 1968 roku) o swoim dwuletnim synku. O mnie.

Kiedy miałem niespełna osiem lat, urodziły się „one”, jak wszyscy nazywali moje bliźniacze rodzeństwo: Kasię i Andrzeja. Nagle wypadłem z centrum uwagi, które wypełniły dwie małe poczwary. Rodzice szybko się zorientowali, że coś jest nie tak, i postanowili, że mama zostanie z bliźniakami, a tata zabierze mnie na chłopacką wyprawę. Minęło trzydzieści sześć lat, a ja pamiętam, jakby to było wczoraj, jak po ciemku rozbijaliśmy namiot w pienińskiej wiosce pod drzewem i nagle drzewo się zapaliło, bo to była drewniana latarnia, i zwijaliśmy się ze śmiechu w naszych wilgotnych śpiworach. A potem w Bieszczadach poszedłem myć kochery w strumieniu i zobaczyłem byka, i uciekłem do taty, który mi tłumaczył zapłakanemu, że to krowa, a nie byk, ale naczynia szlag trafił. I siedziałem mu na kolanach i prowadziłem samochód po polnych bezdrożach. I czułem się, jakbym był wicekrólem świata na dworze mojego supertaty.

Nienawidziłem go, kiedy w liceum, w weekend, gdy mogłem pospać, budził mnie o dziewiątej rano, kiedy zmuszał do czytania Sienkiewicza i Żeromskiego, kiedy dawał mikrokieszonkowe, tłumacząc, że więcej muszę zarobić sam. Kochałem go, gdy w Paryżu, w którym byłem pierwszy raz w życiu, zamiast kisić zaskórniaki ze stypendium, wziął mnie do Dzielnicy Łacińskiej na prawdziwy francuski befsztyk. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, kosztował pewnie jedną czwartą polskiej pensji wykładowcy. Tata skąpił na duperele, ale uważał, że konsumpcja takiego befsztyka to obowiązek jak lektura Hrabiego Monte Christo. A na to żadnych pieniędzy nie szkoda.

Wielu kolegów zazdrościło mi takiego ojca, gdy widzieli, że nawet smyka traktuje jak dorosłego, rozmawia ze mną poważnie, a jednocześnie potrafi się wygłupiać i stroić sztubackie żarty. I kiedy ludzie mnie pytają: „Skąd w tobie tyle optymizmu i apetytu na życie?”, odpowiadam: bo tak mnie wychowano. W poczuciu, że życie jest piękne i że chodzi o miłość, przyjaźń, lojalność, uczciwość i dobre chwile. I jeszcze parę rzeczy, ale wszystkie ze znakiem plus. To mi kładli do głowy mama Beata i tata Stefan.

A teraz jest mój Gucio (jaka szkoda, że ich nie pozna) jak zwiastun zapowiedzianego szaleństwa. Od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłem jako plamkę na zdjęciu, zrozumiałem, że zwariuję.

Z moim przyjacielem Maksem było inaczej. W ciąży żony był przerażony. Spanikowany. Pamiętam ten dzień, 12 kwietnia 2006 roku. Siedziałem w Moskwie na lotnisku Szeremietiewo, czekałem na samolot do Tbilisi, kiedy zadzwonił Max. Mój serdeczny druh Max, ale nagle usłyszałem obcego człowieka. Był w amoku. Nagle jego świat rozleciał się na strzępki i skleił na nowo pod nazwą Maria Mercedes. Nagle ta wówczas fasologlista, a teraz rezolutna panienka, stała się centrum kosmosu, wszystkiego i okolic. I tak jest do dzisiaj.

Ja też jestem od paru tygodni w amoku, ale w amoku planowanym. Czekałem na niego, gadałem do niego, gdy był w brzuchu Ani. W trzecim miesiącu snułem wizję wspólnych wypraw w Bieszczady i Beskid Niski, w szóstym kłóciłem się z małżonką, która nagle zapytała, czemu Gucio ma niby być kibicem Legii Warszawa, a nie Ruchu Chorzów? OK, moje serce to wytrzymało, wytłumaczyłem żonie, na czym polegają nieprzekraczalne granice poczucia humoru.

Z rozczuleniem obserwuję, jak tonę w magmie banału. „Twój świat się zmieni” – mówili wszyscy, tratatata. Miliony przede mną to przerabiały, większość przyjaciół i znajomych ma dzieci. Ba! Moja osobista siostra Kasia jest od dwóch lat matką Marusi, z której powodu termin „ADHD” należałoby zmienić na „ADHDISSIMUS”. Cóż mnie może zaskoczyć? On może. Kiedy go zobaczyłem wydobytego z łona mamy, popłakałem się jak nigdy od śmierci rodziców. Nagle cały świat wykonał zwód i otulił się wokół tych paru kruchych kilogramów, które właśnie leżą na moich kolanach i karmię je lewą ręką, więc piszę prawą, czyli bez polskich znaków – nie ma problemu, poprawię później.

Przed poczuciem żenady, że klecę oczywiste oczywistości, ocala mnie to, że o ile dobrze pojąłem nowe dla mnie zjawisko ojcostwa, to prawie każdy tata uśmiechnie się, czytając te truizmy. Bo przypomni sobie pierwsze tygodnie, na totalnym haju, kiedy ekstaza miesza się z paniką, gdy wracasz z kuchni do pokoju, patrzysz i on naprawdę jest – nie żadne tamagotchi, nie, to twój syn albo córka na wieki wieków. I odkrywasz, co to znaczy miłość absolutna, bezwarunkowa, że aż cię skręca w środku.

Pamiętam, jak ładnych kilka lat temu kolega poszedł na tacierzyński, bo żona zarabiała więcej i wyszło im, że lepiej, żeby to ona pracowała. Kiedy pojawiał się przedpołudniami w parku z wózkiem, wywoływał sensację i duszne opary podejrzeń, czy aby dziecka nie porwał i o co tu chodzi. Nie wiem, jak wygląda to w skali kraju, ale w moim światku bycie ojcem, który się angażuje, dzieli obowiązki z mamą, wstaje w nocy, zapieprza, walczy z płaczem i kolką, jest normą.

Patrzę z podziwem na mojego przyjaciela Mikołaja, jak wychowuje Krzysia, Kazia i Stefka, tercet z okolic piekielnych, których ze względu na godną podziwu żywotność nazywałem odpowiednio Duracellem, Energizerem, a na najmłodszego już zabrakło mi wyobraźni. Ja po spędzeniu z tą ekipą godziny mam silne zawroty głowy. „Wuju! A czy tu są skorpiony?”. Nie ma, Krzysiu. „A na tej górze są skorpiony?”. Też nie ma, Krzysiu, odpowiadam rozkojarzony, bo Stefek upadł i płacze, a Kazio za bardzo zbliżył się do ogniska. „A na tamtej, wuju?”. Po czym Krzyś pyta o każde wzniesienie w okolicy, każdą dolinkę, zakręt drogi, dom i altankę. Po usłyszeniu sześćdziesiątej ósmej rozczarowującej odpowiedzi Krzyś na chwilę milknie i kiedy już myślę, że się udało, basałyk rzuca: „Wuju! A są tu pytony?”.

I kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji, a więc nigdy nie byłem tak męski, tak spełniony, tak cholernie ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili – chlup, chlup, chlup.

Sprzedawca arbuzów

Подняться наверх