Читать книгу Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz - Страница 11

ROZDZIAŁ 1
9

Оглавление

Nie przemyślałam tego.

Kiedy Kliza zapytała, czy może przyjechać do willi, zamiast przekazywać mi wszystko przez telefon, od razu się zgodziłam. Nie wzięłam pod uwagę, że tym samym zdenerwuję Roberta. Nie lubił, kiedy podejmowałam takie decyzje bez konsultacji z nim.

Dla innych par byłaby to prozaiczna kwestia. Znajomi mogli przecież wpaść nawet bez zapowiedzi. U nas było jednak inaczej. Jeśli kogoś podejmowaliśmy, wszystko musiało być ustalone kilka dni wcześniej. Robert musiał się przygotować – i dać mi czas, bym przygotowała dom.

Przyjechali z Wojtkiem jeszcze przed Klizą, więc miałam okazję zachować przynajmniej minimum pozorów, że mąż ma cokolwiek do powiedzenia.

Wojtek rzucił plecak na podłogę w przedpokoju, a potem od razu ruszył w kierunku swojego pokoju.

– A ty dokąd? – spytałam, stając w progu salonu.

Zatrzymał się i zmierzył mnie wzrokiem.

– Cześć, mamo.

– Cześć, szkodniku.

Podszedł i mnie uściskał. Był jeszcze w takim wieku, kiedy robił to bez zażenowania, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że to kwestia jeszcze trzech, może czterech lat. Wystarczy, że kiedyś dam mu buziaka pod szkołą, jego koledzy to zobaczą, a potem skwitują drwinami. Tego dnia wróci do domu ze zwieszoną głową i skończą się wszelkie czułości.

Zmierzwiłam mu włosy i chciałam powiedzieć, żeby zabrał plecak, ale Robert już go podnosił. Był świetnym ojcem, właściwie najlepszym, jakiego mogłabym sobie wymarzyć dla Wojtka. Może brakowało mu trochę perspektywicznego myślenia, kiedy podjeżdżał pod podstawówkę bmw, ale w każdym innym względzie był niemal idealny.

To, czego brakowało mu jako mężowi, nadrabiał jako ojciec. I może dlatego początkowo godziłam się na to, co mi robił. Potem stało się to powszedniością. Przeżywaniu tych trudnych chwil nie towarzyszyła żadna refleksja.

A nawet jeśli, to znikała tak szybko jak mój upór po ostatniej aferze.

– Co w szkole? – spytałam.

Młody zerknął w kierunku pokoju. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że marzy już tylko o tym, by siąść przy laptopie. Mimo że w szkole na pewno cały czas miał dostęp do sieci dzięki smartfonowi, a w samochodzie od razu włączył tablet.

– Nic ciekawego – odparł.

Z nim też miałam codzienny taniec do wykonania. Zaczynało się od „nic ciekawego”, ale stopniowo wyciągałam z niego szczegóły. Tego dnia jednak nie mogłam sobie na to pozwolić. Przepuściłam go do pokoju, a potem posłałam zdawkowy uśmiech Robertowi, kiedy stawiał plecak za progiem.

Nadal patrzył na mnie z pewną obawą, zupełnie jakby spodziewał się, że jego wczorajsze przekroczenie kolejnej granicy sprowadzi na niego ogień piekielny. I że to ja wywołam płomienie.

Zbliżyłam się i wzięłam go za rękę.

– Kliza trafiła na coś istotnego – powiedziałam cicho. – Najwyraźniej ta dziewczyna wysłała jakąś wiadomość.

– Wiadomość?

– Jola nie chciała przez telefon podać szczegółów. Chce pogadać twarzą w twarz.

– To może jednak podrzucę cię do Baltic Pipe.

– Powiedziałam, że może przyjechać tutaj – odparłam szybko. – To nie zajmie dużo czasu, usiądziemy w moim gabinecie na piętrze.

Właściwie nie było to pełnoprawne piętro, ale jedynie poddasze użytkowe. Pokój był jednak dość przestronny, a ja uwielbiałam skosy. Było to moje sanktuarium, w którym czułam się najlepiej.

Początkowo nie wiedziałam, dlaczego tak jest, ale potem zrozumiałam, że było to jedno z niewielu pomieszczeń w willi, gdzie Robert prawie nigdy nie wchodził. I jedno z tych, w których nigdy mnie nie uderzył.

Jeszcze.

Odsunęłam tę myśl, choć widząc jego spojrzenie, przyszło mi to z trudem.

– Tutaj? – spytał, a potem zacisnął usta.

Pokręcił głową, odwrócił się i wszedł do kuchni. Milczał, nerwowo pociągając za drzwiczki lodówki. Znów pokręcił głową. Niemal fizycznie odczuwałam, jak narasta w nim złość.

Widziałam też, ile sił kosztuje go, by ją powstrzymać.

Wyciągnął wino i nalał sobie do kieliszka. Opróżnił go dwoma szybkimi łykami.

– Ile razy będziemy to przerabiać? – odezwał się.

– Zapytała, a ja po prostu…

– Przecież wiesz, że nie lubię niespodziewanych gości.

– Wiem, ale to tylko służbowa sprawa. Załatwimy to szybko u mnie w gabinecie.

– Nie mogłyście spotkać się w Balticu?

W końcu się odwrócił. Widziałam, jak pretensje jedna po drugiej rozpalają się w jego oczach.

– Co ci tam nie odpowiada?

– Nic, ale nie chciałam cię fatygować.

– To żadna fatyga. Z pewnością mniejsza niż znoszenie tutaj obcej osoby.

– To twoja pracownica, Robert.

Zrobił krok w moim kierunku tak zdecydowanie, że mimo woli się cofnęłam. Zazwyczaj była to zapowiedź tego, że zaraz zacznie się rozróba. Tym razem jednak w porę się powstrzymał.

– Nie będzie tutaj nawet wchodzić – powiedziałam, rozglądając się po połączonym z kuchnią salonie. – Od razu pójdziemy na górę.

Nie odzywał się. Wbijał we mnie wzrok jeszcze przez chwilę, a ja obawiałam się, że za moment straci kontrolę. Uderzy mnie, a potem nie będzie już odwrotu. Ostatecznie nie martwiło mnie to, że dojdzie do rękoczynów, ale to, że będę zmuszona odwołać spotkanie. Może sam to zrobi, wykręcając numer Klizy i informując ją, że źle się poczułam. Przerabialiśmy podobne scenariusze już nieraz.

Zanim jednak zrobił kolejny krok w moim kierunku, rozległo się buczenie informujące, że ktoś stanął przy bramie. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

– Mogę ją odprawić – powiedziałam niepewnie.

– Teraz? – prychnął. – I co jej powiesz?

– Nie muszę się przecież przed nią tłumaczyć.

– Nie – odparł chłodno. – Niech wejdzie.

Sam otworzył bramkę, a potem zajął miejsce na końcu kanapy, tak by nie było go widać z korytarza. Siedział w milczeniu, kiedy wraz z Jolą szłyśmy na piętro.

Przypuszczałam, że Kliza zachowa się dokładnie tak jak każdy inny gość, który odwiedza nas po raz pierwszy. Rozglądaniu się nie było końca. Podobnie jak komplementom i wyrazom zachwytu. Jednych urzekał widok z salonu, gdzie niemal cała ściana była przeszklona. Dla innych imponujące okazywały się regały z książkami, którymi zastawiliśmy całą klatkę schodową.

Jola przeszła jednak do mojego gabinetu, jakby niczego nie dostrzegała. Odezwała się dopiero w środku, siadając przy niewielkim stoliku pod dużymi oknami dachowymi. Oprócz niego stały tu moje biurko, kilka krzeseł i niewielkie witryny z książkami.

Oparła łokcie na blacie i potarła nerwowo twarz, zostawiając na policzkach czerwone ślady. Potem popatrzyła na mnie w sposób, który sprawił, że przez moment przypominała mi widmo.

– To jest jakieś nieprawdopodobieństwo – oznajmiła. – Kompletnie popieprzona sprawa.

Usiadłam obok niej.

– Co odkryłaś?

– Właściwie nie ja, tylko sam Wern.

Uniosłam brwi.

– To znaczy Werner – dodała pod nosem, a potem machnęła ręką. – Na dobrą sprawę dotarliśmy do tego wspólnymi siłami. Ale to Ewa wszystko zainicjowała.

– Co konkretnie?

Jola poprawiła się na krześle i odchrząknęła.

– Na tym zdjęciu, które niestety ktoś zaiwanił z profilu spotted, Ewa była w koszulce, która niewiele miała wspólnego z Foo Fighters.

– Hm? – mruknęłam.

– To był ich koncert. A ona miała T-shirt z inną kapelą.

– I co z tego?

– Tylko tyle, że przykuło to moją uwagę. Wern pogrzebał w pamięci, ja trochę mu pomogłam i ustaliliśmy, że na koszulce byli Natalia Gutierrez Y Angelo.

– Nie kojarzę.

– Better days? – podsunęła.

– Wciąż nic mi to nie mówi.

– A powinno, bo to była głośna sprawa.

Spojrzałam na nią lekko poirytowana, bo obawiałam się, że zanim przejdzie do rzeczy, Robert zapuka do drzwi, przeprosi Jolę i oznajmi, że z jakiegoś powodu musimy wyjść. Na chwilę okiełznał emocje, ale znałam swojego męża wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to nie potrwa długo.

– Słyszałaś na pewno o FARC – podjęła Kliza.

– Słyszałam. Jakiś czas temu zawarli kontrowersyjny pokój z rządem w Kolumbii.

Kojarzyłam tę rewolucyjną partyzantkę tylko dlatego, że swojego czasu w mediach wyjątkowo głośno było o pokoju ustanowionym w dwa tysiące szesnastym roku po pięciu dekadach krwawej wojny domowej. Straciło w niej życie ponad dwieście tysięcy ludzi, a pięć milionów było zmuszonych do przesiedleń. Główny budowniczy porozumienia, Santos, dostał Pokojową Nagrodę Nobla, ale nie dlatego sprawa zapadła mi w pamięć.

Kolumbijczycy mieli bowiem w referendum zatwierdzić pokój, ale odrzucili go niewielką większością głosów. Nie godzili się na to, że niektóre zbrodnie w ramach układu miały pozostać bez kary.

Ich podejście było nieracjonalne, ale z jakiegoś powodu mi się podobało.

– Świetnie – rzuciła Jola. – W takim razie wystarczy, że powiem ci o najważniejszych rzeczach.

Ponagliłam ją ruchem ręki, wciąż niepewnie patrząc w stronę drzwi.

– W dwa tysiące dziesiątym kolumbijskie siły specjalne urządzały serię nalotów na obozy FARC – powiedziała Kliza, prostując się. – W jednym z nich zamierzano odbić zakładników, którzy byli tam przetrzymywani przez niemal dziesięć lat. Wcześniej konieczne było jednak przekazanie im wiadomości.

– Dlaczego?

– Bo FARC miał prostą politykę zniechęcania rządu do odbijania zakładników. Strzelali do nich, jak tylko zachodziło podejrzenie, że mogą zostać odbici.

– Rozumiem.

– Dowodzący akcją pułkownik Espejo miał więc problem: jak przekazać tym ludziom, że nadciąga pomoc i że mają przygotować się do ucieczki? Od dziesięciu lat nie było z nimi kontaktu, a każda publicznie nadana, nawet zaszyfrowana informacja szybko zostałaby rozpoznana przez partyzantów.

Pokiwałam głową, licząc na to, że Kliza przyspieszy.

– Wojskowy postanowił zatrudnić Juana Carlosa Ortiza, specjalistę od marketingu, który miał opracować innowacyjną metodę pozwalającą na przemycenie wiadomości.

– I na co wpadł?

– Na kod Morse’a.

– To niezbyt innowacyjne.

– Partyzanci go za dobrze nie znali – ciągnęła niezrażona Kliza. – Przetrzymywani wojskowi za to jak najbardziej. Ortiz wyszedł z założenia, że rozpoznają go natychmiast.

– To wciąż…

– Nie mogli oczywiście nadać go bezpośrednio. Bojówkarze z FARC nie musieli umieć go rozszyfrować, by wiedzieć, że ktoś nadaje wiadomość i coś się szykuje. Zresztą problemem było też to, jak sprawić, by taki sygnał w ogóle dotarł do zakładników. Byli przetrzymywani w dżungli, z dala od cywilizacji. Ortiz wymyślił więc, żeby zakodować go w piosence, którą potem będą puszczać w kółko w największych rozgłośniach radiowych.

Zmarszczyłam czoło.

– Wynajęli więc dwójkę artystów i cały zespół kompozytorów, by stworzyć odpowiednią melodię. Okazało się to dość proste, a w refrenie zakodowano składający się z dwudziestu słów przekaz. Całość brzmiała jak typowy popowy hit, z elektronicznymi wstawkami, które w istocie były kodem Morse’a.

– Nieźle.

– Nadawano piosenkę przede wszystkim w okolicach dżungli, szacowało się, że usłyszało ją około trzech milionów odbiorców. Ale tylko ci, którzy powinni, rozpoznali zakodowaną wiadomość. Odbicie zakładników się powiodło.

– Ale jaki to ma związek z Ewą?

– Taki, że tych dwoje nieznanych artystów, którzy dotychczas pracowali jedynie przy dżinglach radiowych, nazywało się Natalia Gutierrez Y Angelo. A piosenka, w której był zakodowany przekaz, miała tytuł…

– Better days.

Jola zaczesała włosy do tyłu, wyraz satysfakcji pojawił się na jej twarzy. Bodaj po raz pierwszy widziałam ją tak zadowoloną.

– Nie było żadnych dodatkowych nagrań, żadnych komercyjnych wydań, a tym bardziej żadnych T-shirtów – dodała. – Fakt, że Ewa miała taką koszulkę na koncercie, to wiadomość.

– Jaka?

– Że jest wciąż przetrzymywana wbrew swojej woli.

Wstałam od biurka i przeszłam po gabinecie. Na moment zatrzymałam się przed dużymi oknami dachowymi i spoglądałam na chmury wolno sunące po niebie. Potem odwróciłam się do Klizy.

– To by znaczyło, że ci ludzie po gwałcie nad rzeką ją porwali – zauważyłam.

Jola kiwnęła głową.

– I że przez dziesięć lat ta dziewczyna przechodziła niebywały horror.

– Niestety – przyznała Kliza. – Ale nie mam wątpliwości, że koszulka to wołanie o pomoc. Nieprzypadkowo Ewa pojawiła się akurat na tym koncercie. Miała pewność, że będzie tam Blitzer.

– Tak sądzisz?

– Wiedziała, że ma niemal obsesję na punkcie Foo Fighters. Nie przegapiłby takiego wydarzenia, szczególnie że odbywało się niedaleko Opola.

Przysiadłam na komodzie i potarłam w zamyśleniu szyję.

– Ale na zdjęciu miała się podobno dobrze bawić – zauważyłam.

– Według Werna tak wyglądała.

– To nie pasuje do wersji z przetrzymywaniem siłą.

– Może kazali jej udawać.

– Może – przyznałam. – Ale dlaczego w ogóle mieliby puszczać ją na ten koncert? To bez sensu.

– Wręcz przeciwnie.

Spojrzałam na Klizę pytająco.

– W wielu przypadkach porwań dziewczyny są od czasu do czasu wypuszczane, choć dobrze pilnowane. Kidnaperom chodzi o to, żeby zakładnik po latach odosobnienia poczuł się przytłoczony zewnętrznym światem. By zobaczył, jak obcy mu się stał. I by chętnie wrócił do miejsca przetrzymywania.

– I twoim zdaniem ich przechytrzyła.

Jola znów poprawiła włosy. Tym razem ruchy były już znajome, nerwowe, niemal neurotyczne.

– Musiała przygotowywać się do tego od dawna – powiedziała. – Samo zamówienie koszulki nie mogło być łatwe. Ale widocznie gdziekolwiek ją trzymają, ma trochę swobody. Na tyle, by przekazać wołanie o pomoc.

Patrzyłyśmy na siebie, jakbyśmy chciały zrozumieć wszystkie implikacje i jednocześnie się przed nimi wzbraniały.

– Dziesięć lat… – jęknęłam.

– Wiem, okropne.

– Co musiało się z nią dziać przez ten czas?

Kliza wzruszyła ramionami, ale nie było w tym geście ani trochę obojętności.

– Po gwałcie zostawili Werna na brzegu, a ją musieli władować do samochodu i gdzieś wywieźć. Prawdopodobnie znęcali się nad nią, pewnie długo robili z nią to, co nad Młynówką. Dopóki jej nie złamali. Dopóki nie zagwarantowali sobie jej uległości.

Nieodnaleziona

Подняться наверх